sobota, 13 lipca 2013

Życie to nie bajka... Na szczęście

Dziewczyna z lilią
reż. Michel Gondry, FRA, 2013
125 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.07.2013
Melodramat, Fantasy, Surrealistyczny



To chyba przez nadmiar słońca. Co ja gadam. Na cholerę się oszukiwać? Nie, to bez wątpienia przez tą strzałę Amora jaka kilka tygodni temu ostała mi się w okolicach prawego półdupka i to na tle tłumów w sercu mego miasta nocą. Myślę, że była dedykowana komuś innemu, bardziej zasłużonemu, lub bardziej zdesperowanemu w krwawych podbojach sercowych, ale mu najwidoczniej perfidnie zeszła ta strzała, temu Amorowi, i to właśnie w moje zadupie miała zaszczyt wbić się swym żeliwnym grotem. W pieprzony tyłek starego byka, szczęśliwego kawalera z wyboru i to w wieku, w którym nieźli piłkarze nierzadko kończą już swoje bogate zawodowe kariery z garażem pełnym Aston Martinów i Bentleyów. Zaaplikowana w ten sposób trucizna szybko przedostała się radzieckim MIGiem do krwiobiegu i dalej to już poszło. Żyła główna, nerkowa, tętnica płucna, prawy przedsionek, lewy przedsionek, prawa komora serca, lewa, jebut! Nokaut. Od tamtej pory już nic nie jest takie jak wcześniej. Dosłownie. To właśnie dlatego nie miałem głowy do napisania tej pieprzonej recki.

Ale do diaska. To jest jednak całkiem fajne uczucie. Serio. Wszystko jest nowe, inne, zupełnie jakbym obudził się na kacu w obcym miejscu, w dodatku z urwanym filmem i jeszcze zagranicą, w jakimś, nie wiem, pieprzonym Wietnamie, na plaży w Hoi An. Taka była impreza. Nic się nie trzyma kupy, wszystko pod kopułą wariuje, zaprzeczam samemu sobie, ale cholera, podoba mi się ten stan, stan naszprycowanego endorfiną umysłu. Nie chcę teraz tak pieprzyć bez sensu i publicznie płodzić nowego Harlequina jak jakiś siurnięty Romeo. Zawsze byłem na bakier z przesłodzonym romantyzmem, a miłość zwykle traktowałem po Bukowskiemu - szczałem na nią i rzygałem. Ale obawiam się (a może już nie obawiam), że coś się właśnie we mnie wypaliło i skończyło po wsze czasy. Pora na nowe rozdanie, na duchową rewolucję. Na moim nagrobku można więc chyba już wygrawerować "To se ne vrati". Kumple zapewne pogrążeni w rozpaczy. Od pewnego czasu nie dzwonią i już nie wyciągają na wódkę.

Całkiem trafnym podsumowaniem mego nieco zabieganego stanu ducha, jest najnowszy film nie mniej pieprzniętego ode mnie w chwili obecnej żabojada - Michela Gondry’ego - Dziewczyna z lilią. Znaczy się Moon Indigo. Nie, inaczej. L'Ecume des jours, czy tam Piana złudzeń. Kurwa. Już sam się gubię. Powinien obowiązywać tylko jeden tytuł międzynarodowy i niech się reszta głąbów uczy języków. Będę go więc nazywał po prostu "najnowszym filmem Michela Gondry’ego", ewentualnie z dopiskiem (jak to lubią robić dystrybutorzy nad Wisłą) - twórcy m.in. Zakochanego bez pamięci. Idealnie popieprzony film o zdrowo popieprzonym świecie, w którym wszystko jest na wskroś popieprzone. Jak ja obecnie. Czyż może być celniej? Mrau.

Wspomnianego przed sekundą Zakochanego bez pamięci, jak to krzyczą głupie teksty pisane Helveticą na słitaśnych zdjęciach na fejsbuku - lubię, cenię i szanuję. Nie jestem fanem romansideł i łamiących serca melodramatów, ale jeśli ktoś opowiada o motylkach w brzuchu w sposób nieszablonowy, bez tych wszystkich durnych pudrów i różów, najchętniej jeszcze bez happy endów, to je nie dość, że akceptuję, to w wielu przypadkach nawet i wielbię. Stąd ten sentyment właśnie do parki pieprzniętych (to słowo będzie się dziś wiele razu w tekście pojawiać - tak więc sorry) Carrey i Winslet. Ale od tamtej pory minęło już 7 lat i nie ukrywam, że bardzo liczyłem na to, iż Gondry zaprezentuje mi coś zbliżonego w warstwie, że się tak wyrażę, mentalnej. Bo o estetykę byłem dziwnie spokojny. Wszystkie zwiastuny jakie widziałem wcześniej mnie wręcz oczojebnie zmiażdżyły. Zaproponowana mi stylistyka znalazła u mnie bardzo wielu nabywców i to jeszcze na długo przed seansem. Nie dziwne zatem, że rozum i serducho (nie, nie te od TePsy) zgodnie wołały - dawać mi tu ten film!


Początek był zaiste, zacny. Na chyba najmniejszej sali kinowej w Warszawie (całe 6 rzędów na drugim piętrze Kinoteki) od pierwszych kadrów czułem się jak ryba w wodzie, czy też wódka w przełyku. Od samego początku bombardowany byłem definicją jakiegoś dziwnego świata równoległego, który rozgrywa się w czyjejś mocno nasiąkniętej LSD głowie pogrążonej w narkotycznym śnie. Ale, że ja akurat lubię takie psychotropowe odloty, szprycowałem się tym stuffem z wielką przyjemnością. Podobało mi się jak ruszało się jedzenie i chowało w kranie kuchennym (węgorz), kiedy znany i ceniony kucharz ukryty w kuchence podpowiadał jak należy gotować i podawał domownikom przyprawy, a domowa mysz prowadziła swój mini samochód. Niedorzeczny taniec ludzi z pokracznie wykrzywionymi i wyciągniętymi kończynami dolnymi nastrajał nie tyle pozytywnie, co wręcz akrobatycznie wyginał mój umysł na lewą stronę. Zaś cały ze szkła futurystyczny Peugeot (przynajmniej miał taki znaczek) przypominał mi moje młodociane eksperymenty z matchboxami (lubiłem wyrywać im drzwi). Wszystko jest tu tak uroczo popieprzone, że nawet Terry Gilliam ze swoim Las Vegas Parano nabawiłby się przy nim solidnych kompleksów. Na bank nie wymyśliłby niczego lepszego i to nawet w czasach narkotykowego prosperity. A tu proszę, żabojad z Wersalu, i to pewnie jeszcze na trzeźwo. Takie hece.

Cała ta abstrakcyjna scenografia aż przygniatała swym rozmachem oraz szaleństwem, które momentami było wprost nie do ogarnięcia. Ciągle łapałem siebie na tym, że potrzebuję więcej czasu, by za tym wszystkim nadążyć, aby móc kątem oka dostrzec kolejne niedorzeczności i fantazyjne wariacje twórców, które co i rusz wyłaniały się na ekranie z czyjegoś popieprzonego mózgu. Z tego wszystkiego próba wkomponowania w ten świat rodzącego się między dwójką naszych gołąbków jakiegoś głębszego, ludzkiego uczucia niestety już od właściwie samego początku nie miała zbyt wielu szans na powodzenie. Może po prostu źle poprowadził ich za ręce sam Gondry, albo też scenariusz oparty na literackim pierwowzorze (Boris Vian) nie pozwalał na więcej, ale brak u mnie intuicyjnej więzi z naszą parką - Colinem i Cloe, odrobiny sympatii i czegoś niedefiniowalnego co mógłbym z troską rzucić w ich kierunku, z każdą kolejną minutą zaczynało się pogłębiać i zwyczajnie męczyć.

Gdyby kleiła się treść, zapewne nie miałbym tej produkcji wiele do zarzucenia. Ale gdy ta od niemal samego początku śmierdziała lipcowym żulem przytwierdzonym do autobusowego fotela w komunikacji miejskiej, to niestety, ale szukanie ratunku tylko i wyłącznie w audiowizualnych gadżetach miało rację bytu tylko do pewnego czasu. Czyli mniej więcej przez pierwszą godzinę (film jest zdecydowanie za długi). Później zacząłem cierpieć na GBTKPTN (Gdzie By Tu Kurwa Położyć Teraz Nogi). Wierciłem się znaczy. Historia szalonej pary zakochanych nie zawładnęła mną, ani też nie zachwyciła, acz trudno było nie odnieść wrażenia, że miała ona w sobie ukryty i całkiem spory potencjał. Audrey Tautou jest do takich ról wręcz stworzona, ale w tym konkretnym przypadku jej baśniowa Ameliowatość została jedynie lekko draśnięta i zupełnie niewykorzystana. Partnerujący jej Romain Duris z kolei męczył mnie oraz irytował swoją dziwną mimiką twarzy i bolesenym stylem współistnienia. Jeśli nawet pomiędzy nimi ciężko było dostrzec iskrę szaleńczej namiętności, to o czym w ogóle ta gadka?

Szkoda. Naprawdę spory zawód. Początek był bardzo obiecujący. Uczta dla oczu i umysłu. Dziesiątki, setki niedorzeczności, majstersztyków scenograficznych oraz wyborna zabawa kamerami. Świat naszych bohaterów wydawał się pełen szaleństwa, lekkości i piękna. Zachęcająco zapraszał do jego dokładnego zwiedzenia. Wszystko to jednak zaczęło szybko przypominać mi wakacyjne ulotki z biur podróży rozrzucone nad smutnym Kutnem (z całym rzecz jasna szacunkiem do mieszkańców smutnego Kutna). Mamiły kolorami, pięknymi południowymi plażami, ale po wybraniu opcji „kup teraz”, okazywały się fototapetą na ścianie pokoju robotniczego hotelu w Bytomiu. Po remoncie.

Szacun się rzecz jasna należy. Choćby za samą próbę i niemały trud włożony w utkanie, często bardzo prostymi środkami niemal idealnej warstwy wizualnej. Autor zdjęć - Christophe Beaucarne, oraz scenarzysta - Stéphane Rosenbaum, dostajecie po piątce do dzienniczka i możecie iść już do domu pochwalić się swoim rodzicom. Fajne są te pospawane z kilku innych sztuk dziwaczne samochody na ulicach  Paryża (świetna zabawa w odgadywanie marek i modeli), te najmniej kilka naprawdę zacnych, momentami uroczo śmiesznych scen, które zapamiętam na dłużej, ale to trochę za mało jak na dwie godziny wiercenia się w kinie. Ładny to film, nawet bardzo, jednak jakby zupełnie bez sensu. Surrealistyczna baśń dla dorosłych przerosła wszystkich. Autorów, aktorów i niestety także publiczność. Na szczęście życie to nie bajka, a mój trochę nawet podobny, baśniowy atak na mózg, jaki mi się od kilku tygodni udziela, mam teraz za darmo i to na co dzień. Jest o wiele bardziej prawdziwszy, praktyczniejszy i przyjemniejszy. Świat realny w jakim tkwię obecnie, czy chcę tego czy nie, przegonił więc film. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku. No kto by kurwa pomyślał :)
Ahoj.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,6