wtorek, 25 czerwca 2013

Nie ocenia się jedzenia po wyglądzie

Stoker
reż. Chan-wook Park, USA, GBR, 2013
98 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.05.2013
Thriller, Dramat



To chyba najdłużej pisana przeze mnie recka. Zacząłem nad nią pracować jakieś 20 dni temu, w międzyczasie zmieniając jej otwarcie, a ze cztery razy. W końcu jebłem nią niczym codzienne, letnie grzmoty nad mym niebem i postanowiłem, iż sensownego wstępu po prostu nie będzie. Nie i już. Może dzięki temu uda mi się w końcu dobiec do ostatniej prostej i naskrobać o filmie cokolwiek, byle tylko odbębnić i mieć go za sobą. Z pewnością nie pomaga mi w tym postanowieniu fakt, że o Stokerze zdążył już napisać, przerzuć i wypluć cały internet. Czuję się więc trochę jakbym długimi miesiącami przygotowywał się do startu w maratonie, czuł się mocny i wybiegany oraz celował w pierwszą dziesiątkę, a na trasie złapał kryzys wielki jak greckie zadłużenie i dobiegł do mety jako jeden z ostatnich, w dodatku za plecami jakiejś grubej Grycanki lochy. "Siara w chooy", jak to piszą autorzy pewnego bekowego profilu na fejsie.

Ale też z drugiej strony, dobiegłem, znaczy się, zdobyłem upragniony finisz. Tzn. w tym konkretnym miejscu jeszcze o tym nie wiedziałem, ale po zakończeniu recki wróciłem do tegoż akapitu i już ze spokojem mogę sobie odtąd wyprostowywać nogi i delektować się drinem z lodem i... z wódką (bida, pisałem to jeszcze przed wypłatą). Tak. Jest to zdecydowanie największy plus pisania w internecie. O czymkolwiek. Zawsze i o każdej porze można gdzieś sobie wpieprzyć jakieś zacne słówko oraz złotą myśl zanim wciśnie się "wyślij", a odbiorca i tak nie ma o tym bladego pojęcia. Pan i władca.

Tak więc na szczęście tekst o Stoker nie skończył tak jak całkiem sporo innych recek filmowych mojego skromnego autorstwa, a które to jeszcze na długo przed postawieniem finalnej kropki wylądowały w "koszu bez znaczenia". Niestety czasem tak bywa, że słowa nie potrafią dogonić kombinacji obrazu, zdjęć i muzyki. Trzeba jakoś z tym żyć, albo też zabrać się za oglądanie kolejnego filmu. Proste. Zupełnie jak z kobietami. Nie ta, to inna. Do skutku.

Pierwszą anglojęzyczną produkcją Chan-wook Parka, cenionego przeze mnie (ale bez przesady) skośnego padre przede wszystkim za "Trylogię Zemsty" (Pan Zemsta, Oldboy i Pani Zemsta), prawdę mówiąc nie byłem szczególnie zainteresowany. Ciekawość przyszła z czasem, chwilę po Niemcach i Ruskich (nie no, żart). Po pierwszych interesujących reakcjach innych, często mądrzejszych i bystrzejszych ode mnie kinofilów oraz mistrzów klawiatury. Ale i tak moje pierworodne uprzedzenie nie dawało za wygraną. Z nim mam ja się trochę tak, jak z sytuacją z mojego dzieciństwa. Byłem ponoć strasznym niejadkiem. „Nie lubię tego i tego, tego też nie zjem”. Rozkapryszony i bezczelny skurwiel. Dziś współczuję rodzicom tego, że musieli przechodzić przez te wszystkie moje dziecięce, gastronomiczne fochy. W latach 80-tych, jak powszechnie wiadomo, sklepowe półki nie uginały się zbytnio pod mnogością spożywczego asortymentu, tak więc bycie w tamtych czasach niejadkiem było dla domowego budżetu niezłym hardcorem. To „nie lubienie” często było takie z przekory, bo np. na pytanie ojca: „A próbowałeś?” - odpowiadałem zwykle przecząco (no bo co ty mi tu jakieś kity wciskasz ojciec, przecież widzę). Dziś wpierdzielam niemal wszystko, aż mi się czasem uszy trzęsą (kuchnia kawalera nie głaszcze po jajkach brzuchu), ale to moje przekorniactwo w stylu „nie, bo nie” w kilku dziedzinach życia nadal mi pozostało. Np. właśnie w podejściu do niektórych filmów.


Stoker jest tego najlepszym przykładem. Thriller+Coś tam azjatyckiego (tak mi się wydawało)+Kidman (której nie lubię) i jakby tego było mało, do kompletu dorzucono jeszcze paskudny, odpychający polski plakat (celowo wkleiłem więc zagramaniczny). Nein, Danke. Trzecia liga na dzień dobry, czyli "Obejrzę kiedyś". - No, ale próbowałeś? - Przypomina mi się nieśmiertelne pytanie taty. Shit. Dawaj ten talerz.

I wyszło jak z tym szpinakiem na którego myśl kiedyś potrafiłem na ten przykład zwymiotować. Np. w przedszkolu. Ten, kto przez ichniejszą kuchnię potrafił się w latach 80-tych przeczołgać, ten doskonale wie o czym mówię. Pamiętam jak wczoraj. Na widok szpinaku wszystkie dzieciaki spieprzały gdzie gówniarzerski wzrok zagonił. A dziś? Trauma może i mała pozostała, fakt, no ale lubię, zjem, nawet dużo i nawet ze wszystkim. Tak samo ten Stoker. Cholera jasna, to jest naprawdę kawał smacznego kina. Kto by pomyślał.

Jankescy bonzowie umożliwili Koreańczykowi nakręcenie filmu z Hollywoodzkim budżetem i za wielką wodą, ale na ich szczęście wybrali trochę inną taktykę, jak to często bywało w przeszłości i nie narzucili przybyszowi z innego świata miejscowych, zblazowanych zwyczajów. Tzn. może i próbowali, ale jeśli nawet, to tym bardziej chwała należy się zagranicznemu podwykonawcy, bowiem wybrnął z opresji w sposób iście imponujący. Mamy bowiem do czynienia z kapitalnym połączeniem azjatyckiej wrażliwości, głębi i ekranowej zmysłowości z Hollywoodzkim szlifem, rozmachem i perfekcją. Łał. Jakież to piękne jest. Prawie jak drobna japonka z miseczką E. W przyrodzie zwykle nie występuje.

Zwłaszcza w sferze stricte wizualnej. Zdjęcia, ich przenikanie ze sobą, montaż, bajeczne kadry i kolory, masa szczegółów i przyjemnych dla oka dupereli w tle, czy też po prostu kult przedmiotu = Masterpiece. Wszystko to idealnie współgra z nieco mrocznym i niepokojącym klimatem, magią małego miasteczka i wielkiego domu. Niby thrillerowaty klasyk, ale nie wadzi. Wręcz przeciwnie, pociąga widza i kusi go ciemnym, zadymionym wzrokiem Indii Stoker (Mia Wasikowska - respect). Zagubione we wszechświecie młodociane dziewczę tracąc ukochanego ojca, nagle zyskuje wujka-uwodziciela (Matthew Goode - respect vol.2), jeszcze bardziej traci upośledzoną emocjonalnie matkę (idealna rola dla bardzo średniej Kidman) oraz dziecięce poczucie bezpieczeństwa. Ich wspólna gra pełna sprzecznych emocji odbywa się odtąd w trójkącie, a każdy kto będzie chciał do niego dołączyć, będzie musiał oddawać fanty. Scenariusz nie porywa, zgoda, ale dziwnym nie jest, skoro wyszedł on spod ręki Wentworth Millera (ten wytatuowany z Prison Break).

I w zasadzie jest to jedyny istotny minus tej produkcji, który i tak nie ma wielu szans w starciu ze znacznie liczniejszymi od niego plusami. Świetne aktorstwo (poza irytującą mnie jak zawsze Kidman) oraz magiczna warstwa audiowizualna, która wprost wyrwała ten film z paszczy lwa, który najpewniej pożarłby go, przetrawił i wysrał wraz z całą rodziną Stokerów nawet nie spuszczając przy tym wody po sobie. Dlatego zaprawdę powiadam wam, nie ma co oceniać jedzenia po wyglądzie. Trzeba je jeść, próbować, wpieprzać, póki jeszcze mamy co do gęby włożyć. A jak nie zasmakuje i tak się wydali. Smacznego.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0



wtorek, 18 czerwca 2013

Grzyby, Szałwia, LSD, Refn i inne używki

Tylko Bóg wybacza
reż. Nicolas Winding Refn, DEN, FRA 2013
90 min. Gutek Film
Polska premiera: 14.06.2013
Dramat, Thriller, Psychologiczny, Surrealistyczny




Siedząc w piątek w kinie wraz z innymi trzema widzami - pochłaniaczami najnowszego dziecka Winding Refna (nieźle jak na premierę), oraz podziwiając końcowe napisy jego płodu, musiałem chyba prezentować minę numer pięć - niewyraźność. Już wtedy zastanawiałem się nad tym od czego zacząć swój wywód, który koleją rzeczy po prostu musiał nastąpić. Bałem się tej powinności, ponieważ tym razem naprawdę nie wiedziałem co napisać. Co można w ogóle mieć w głowie po takiej produkcji? Burdel. Po prostu burdel. Wszystkie myśli pieprzą się ze sobą jak w nomen omen, starych duńskich pornosach. Od dwóch dni nie właziłem jeszcze na inne strony, ani nie czytałem pierwszych opinii wylanych wraz z wrzątkiem i zapewne żółcią recek, gdyż nie chciałem sobie jeszcze bardziej komplikować własnych autystycznych myśli. Stawiam jednak orzeszki przeciw bananom, że od piątku ustawia się w necie kolejka ludzi, którzy poczuli się zgwałceni przez Duńczyka i teraz żądają zadośćuczynienia. Ja na szczęście nie czuję się doświadczony złym dotykiem, cóż za ulga, dupa mnie nie boli i cholera, albo mi odbiło, albo tak dziwnie podziałała na mnie sobotnia wódka (właśnie przestałem być fanem Żołądkowej de Luxe), ale po tych kilku dniach luzu w głowie, nabrałem dość osobliwej chęci, by na przekór większości, stanąć w obronie Tylko Bóg wybacza. A tak.

Nie mniej jednak było o włos od gwałtu. Kilka razy w trakcie seansu czułem jak jakiś pieprzony zbok skrada się od tyłu by dobrać się do mojej dupy. Ostatni raz miałem tak ściśnięte pośladki w kinie na Antychryście von Triera. Sądzę nawet, że oba filmy są do siebie bardzo podobne. Nie chodzi mi o fabułę rzecz jasna, raczej o zbliżony poziom absurdu, niedorzeczności i tego specyficznego WTF wypisanego na twarzy publiczności. Wygląda na to, że wrzucanie ludzi do głębokiej wody ze związanymi rękoma jest domeną duńskich filmowców. Nie chcę zgadywać jak zabawiają się ze swoimi dziewczynami w alkowach własnych sypialnianych pieleszy.

Ukrywał nie będę. Na nowego Winding Refna czekałem z bardzo dużymi oczekiwaniami i apetytem, który zaostrzył mi się dzięki klimatycznym trailerom, a także poniekąd przez duże rozczarowanie ludzi z branży w Cannes. Nic mnie tak nie zachęca do obejrzenia filmu jak zjechanie go na jakimś wielkim i poważanym festiwalu. Wiedziałem więc, że nie będzie ani lekko, ani łatwo, ale ja lubię takie wyzwania. W czasach prostoty i głupoty płynącej z nurtem rzek oraz przemieszczającej się światłowodem, człowiek może się uratować jedynie idąc na przekór wszystkim pod prąd szukając źródła. "Samotność domeną silnych, słabi zawsze trzymają się w grupie". Także tego.

Po sukcesie Drive, Winding Refn, myślę, że mógł sobie odetchnąć. Oto osiągnął poziom o którym większość reżyserów przez całe swoje zawodowe życie może jedynie marzyć i uganiać się niczym kura po podwórku za swoją ściętą głową (trauma z dzieciństwa). I nie mam tu na myśli kolekcji błyszczących i oczojebnych statuetek na półce powieszonej w salonie. Duńczyk zyskał status wielkiego reżysera, który odtąd może pracować nad kolejnymi projektami ze zdecydowanie większą swobodą bez obaw, że nie dopnie budżetu, lub też producenci zawetują jego szalone pomysły. Tylko Bóg wybacza jest właśnie tego najlepszym przykładem, konsekwencją bezsprzecznego sukcesu Drive, który nawet nie wiedział, że za chwilę sam wyda na świat małego potworka. Reżyser zaczyna mi trochę przypominać Quentina Tarantino. Również bawi się różnymi konwencjami w kinie wszystko ze sobą mieszając i przelewając jeden płyn z probówki w drugi. Tylko patrzeć, jak zaraz nakręci western z Goslingiem w siodle.


Pozory komercyjności i uniwersalności tegoż przedsięwzięcia trzeba było jednak jakoś zachować. Jest więc ponownie słodziak Ryan Gosling, którego zadaniem jest przede wszystkim przyciągnięcie publiki do kin. Wypowiadając w całym filmie może ze trzy zdania na krzyż (You wanna fight?) utwierdził mnie tylko w przekonaniu (sorry girls), że jest on przede wszystkim od wyglądania. Dlatego właśnie tak bardzo do twarzy mu z tym opuchniętym pierdolnikiem na twarzy. Jest też boska Kristin Scott Thomas, która stanowi klasę samą dla siebie i gdzie by jej nie obsadzić, zawsze wykona robotę na 100% (tutaj jest nawet dwieście). Za muzykę zaś znów odpowiada sprawdzony w bojach Cliff Martinez. Do tego jeszcze stary znajomy chociażby z Bronsona - Larry Smith, który podpisał się pod zdjęciami. Ekipa słowem, silna. Ale na tym kończy się beztroska i bieganie boso po oszronionej łące. Już od początku filmu jesteśmy bowiem wpieprzeni w błoto. Po kostki. A im dalej w las, tym błota coraz więcej, po pas i szyję, w dodatku pojawiają się komary i jadowite węże. Na szczęście nie dosłownie.


Migoczący obraz przed naszymi oczami rozgrzany jest do krwistej czerwoności i zdaje się być wszędzie, także w przerażającej, głębokiej czerni. Przenika do naszej podświadomości w tak bardzo psychodeliczny sposób, że nawet czerwone obicia foteli puściutkiej sali kinowej zdawały mi się być częścią filmowej scenografii. Jawa przenika się z koszmarami sennymi, oraz z mocno koślawą wyobraźnią naszych bohaterów wymieszaną z podprogowym strachem. Kapitalny miks zdjęć z pogranicza filmów surrealistycznych i niedorzecznych o czym nawet sam reżyser postanowił w końcowych napisach poinformować wymieniając nazwisko chyba swojego nowego idola - Alejandro Jodorowsky'ego. W istocie, jego duch w TBW jest mocno odczuwalny. Z tym momentami bardzo mocno artystycznym i niejasnym sposobem przedstawiania opowieści świetnie komponują się nocne ulice Bangkoku. Stolica Tajlandii oraz jej tubylcy wydają się stanowić idealne tło dla umysłowych odlotów Winding Refna. Ten film, znów przytaczając Tarantino, jest trochę jak Kill Bill, tylko, że po trzech LSD i trepanacji czaszki. Odlot to mało powiedziane. Aż dziw, że wszech maści ćpuny nie szturmują jeszcze kin. Szturmujcie, nie zawiedziecie się.

Fabuła jest prosta i nieskomplikowana niczym deszczowe lato w Polsce. Zemsta pogania zemstę, śmierć i kara ściga się o palmę pierwszeństwa, ale ja w sumie nie o tym. Nie ona jest motorem napędowym TBW. Raz jest z tym lepiej, raz znów gorzej i nudniej, ale kwintesencją tegoż eksperymentu poza boskimi zdjęciami, ujęciami kamer i montażem jest... Vithaya Pansringarm. Tajlandzki aktor, który jednocześnie biega, bije, zabija, śpiewa, niemal jak Osioł w Shreku, choć nie lata. Człowiek ten ukradł film. Przyćmił Goslinga i stał się ikoną do której, mogę się założyć, za naście lat ludzie będą wracać i kojarzyć go właśnie z tym filmem padając przy tym na kolana. Jestem tym już bardziej starszym niż młodszym panem wprost oczarowany. A jak śpiewa karaoke! Zawsze uważałem, że prawdziwy facet powinien nie tylko dobrze prać się po mordach, ale też powinien umieć śpiewać o miłości. To właśnie on. Żywy i chodzący przykład męskiej doskonałości. Dziewczyny, podziwiajcie.

Nie mniej jednak w tej ekranowej psychodelii, która po części nawiązuje klimatem do wcześniejszego dzieła Winding Refna - Valhalli, cały czas coś nie grało i trafiało w złe struny. Te momentami naprawdę epickie kadry są czasem zbyt przygniatające, zbyt przeciągnięte w czasie i zbyt ascetyczne. Po prostu męczące. W filmie pada mało słów, ale za to mnóstwo treści, lecz ta wyraża się bardzo trudnymi obrazami, licznymi retrospekcjami, czy też zwyczajnie - artystycznym bełkotem. Dwa razy odczułem wyraźnie, że reżyser nie ogarnia tej kuwety i temat go chyba trochę przerasta. Nie było to może dla mnie wybitnie ciężkostrawnym doświadczeniem, ale gdzieś tam z tyłu głowy czaiła się świadomość nienadążania za twórcą. Ale też z drugiej strony, cały czas czułem się umysłowo zaangażowany. Z uporem maniaka poszukiwałem klucza, elementu łączącego ten cały scenograficzny galimatias, który w końcu otworzyłby drzwi za którymi znajdę jakąś sensowną odpowiedź na jakże zasadne pytanie - Dlaczego?

Niestety nadal nie wiem, a to przecież już trzy zachody słońca mignęły, co mogło by ten wytrych udawać. Kompleks Edypa? No jest coś na rzeczy. Patologiczne i trudne relacje syna z biczowatą matką (oj, jak ona jest pięknie biczowata ta Kristin!)? A może diabeł tkwi w szczegółach? Np. w notorycznie ukazywanych na ekranie w różnych konstelacjach dłoniach. Co i rusz obcinane kończyny górne jako symbol zapłaty za grzechy swoje oraz najbliższych. Część nas samych oddawana w ofierze w ramach oczyszczenia, z pokorą i dostojnością. Czymże jest schowany w nocy Bangkok widziany oczami Duńczyka? Czy to czyściec? Czy Chang był surogatem Boga wymierzającym karę swoim zbłąkanym owieczkom?

Największa siła Tylko Bóg wybacza tkwi w mnogości jego interpretacji. To zdecydowanie jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć kilka razy. Ale o to może być ciężko. Większość odbiorców nie da mu drugiej szansy, bo już za pierwszym razem z kin wyjdą z poczuciem poniżenia i zbluzgania. Ten film nie pobije rekordów frekwencji, on chyba nawet nie powstał po to, by na siebie zarobić. Nicolas Winding Refn jeszcze śmielej niż dotychczas dopuścił do głosu swą nordycką zbłąkaną duszę, by własnym szaleństwem zarazić innych i zaprosić ich na wędrówkę wgłąb prywatnych strachów i lęków. I właśnie za tą próbę wydobycia się z szablonu normalności, może nie do końca udaną, ale jednak próbę, wręczam mu mocne cztery. To jedyny, całkowicie legalny na rynku silny narkotyk, w dodatku oferowany w dość przystępnej cenie. Łykajcie szybko, póki nie obanderolują.

4/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 5,8


niedziela, 9 czerwca 2013

Rzeka tajemnic

Mud
reż. Jeff Nichols, USA, 2012
130 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 31.05.2013
Dramat, Sensacja



Ostatnio na jakiejś towarzyskiej prywatce (no dobra, zwykła plebejska najebnia) pewien znajomek dysponujący dość mglistą świadomością, skądinąd słuszną, w której według niej należę do osób, które rzekomo kręci kino, film i prywatne życie gwiazd (to akurat jest wierutna bzdura - gwiazdy podziwiam tylko na niebie), zapytał się mnie znienacka o ulubionego reżysera. Nie wiem na jaką cholerę była mu ta informacja potrzebna, zapewne zupełnie do niczego, być może też chciał tylko zagaić lub podtrzymać raczej jałową dotąd rozmowę, no ale zrobił to. Zapytał. Na to ja mu odbiłem piłeczkę, że jednego ulubionego reżysera to ja drogi przyjacielu nie posiadam, bo to jest przecież bez sensu, tak samo jak bez sensu jest mieć tylko jedną ulubioną kobietę/książkę/film, czy też tylko jednego zęba (niepotrzebne skreślić). Lubię i cenię przynajmniej dziesięciu reżyserów - ciągnę dalej - tak samo jak podoba mi się wiele różnych kobiet. Ciężko o monogamię w świecie kultury i seksu, proste. „Ok, to wymień”. Zbaraniałem.

No więc wymieniam mu. Kolejność przypadkowa i na odpieprz się pan ode mnie. Kubrick, Lynch, Tarkowski, Kieślowski, Bergman, Allen i tepe, w większości już nieżyjący, no bo taka to smutna prawda niestety, a przecież coś z młodszego i dychającego jeszcze pokolenia przyszło mi na myśl, te wszystkie Jarmusche, Refny, Inarritu, Tarantiny, von Triery, Aronofskie, czy bracia Coen, doszedłem więc tak do, ja wiem, chyba dwudziestu nazwisk i raptem sobie uzmysłowiłem, że wymieniłem przed chwilą także Jeffa Nicholsa. Mój interlokutor, sądząc po zasępionym wyrazie twarzy zatrzasnął się w swoim przaśnym świecie już pewnie przy trzecim nazwisku, a ja, nie mniej zaskoczony, odkryłem raptem, iż wspomniany dwie linijki wyżej Nichols nie wiedzieć czemu, kiedy i jak wkroczył do mojej świątyni zajebistości, choćby nie wiem jak przypadkowa ona by była. Jakże to tak? Przecież facet nakręcił dotąd jedynie trzy filmy.

Z czego tylko dwa widziałem, oba świetne. Pierwszy -Take Shelter, tak bezczelnie pominięty przez polskich dystrybutorów, a przecież to numer pięć na mojej liście ulubionych filmów ubiegłego roku. Natomiast drugi, to jego najnowszy Mud, który od tygodnia pełza sobie po naszych kinach (z rocznym opóźnieniem względem świata, ale to już chyba nikogo nie dziwi), a o którym to chcę właśnie teraz trochę się powymądrzać.

Take Shelter był dla mnie prawdziwym objawieniem i jednocześnie wielkim zaskoczeniem. Nie przez opowiedzianą historię (choć przecież była ciekawa), nie za grę aktorów (choć była świetna), nawet nie za sprawny scenariusz i reżyserię (bo była i basta), lecz przede wszystkim za nostalgiczny i lekko apokaliptyczny oraz niepokojący klimat w tle. Niby nic, a mocno chwyciło mnie za gardło. Nie wiem czy nostalgia jest słowem odpowiednim do prawidłowego określenia stanu ducha jaki się uwypuklił u mnie w czasie pochłaniania seansu, ale wybaczcie, nic innego na myśl mi w chwili obecnej nie przychodzi. Długie kadry, minimalistyczne pauzy, piękne zdjęcia, wbijający się w czerep grymas twarzy Michaela Shannona, no i muzyka, niby nieinwazyjna, lecz mocno obecna, niepokojąca i podkreślająca fabułę, a raczej stany umysłu bohaterów opowieści. Wszystko to, plus okiełznanie szaleństwa i obsesji głównej postaci wprawiło mnie w nie lada osłupienie. Dziś mogę napisać, że to taki mój film i mój świat zawarty w małej kinematograficznej pigułce, dokładnie to co lubię najbardziej podziwiać na wielkim i małym ekranie. Dlatego też bardzo byłem ciekaw kolejnego kroku jaki postanowił wykonać Jeff Nichols, a który w międzyczasie zdążył już wygrać trzy razy w Cannes. Nieźle, jak na świetnie zapowiadającego się młodego reżysera.


W swojej trzeciej produkcji po raz trzeci sięgnął po swojego ulubionego aktora - Michaela Shannona, lecz tym razem pozwolił mu błyszczeć już tylko na drugim planie. Na pierwszym czaruje przede wszystkim Teksańczyk Matthew McConaughey (wreszcie dobra rola), oraz dwóch dzieciaków - Jacob Lofland (pierwszy raz na ekranie) i nieco Bieberowaty Tye Sheridan (debiutował w Drzewo życia Malicka). Towarzyszą im jeszcze takie nazwiska jak legalna blondyna Reese Witherspoon, czy dziarski dziadek Sam Shepard. Tyle o nazwiskach, na razie.

Mud, to ksywa/przydomek/imię przypadkowo odkrytego przez dwóch małolatów na niezamieszkanej wyspie w dolinie rzeki Mississippi tajemniczego mężczyznę. Ten szybko zyskuje ich zaufanie, a z biegiem czasu, oraz po kolejnych odsłoniętych kartach z jego przykrej historii życia, także sympatię i przyjaźń. Przyjaźń niezwykłą, bowiem szczerą, opartą na autentycznych relacjach "dorosły - dziecko" (sio pedofile). Trochę przypomina mi to klasę oraz styl starszych i mądrych filmów familijnych Disneya, co rzecz jasna jest dużym komplementem. Poza tym Nichols i w tym przypadku powiela swoje przyzwyczajenia oraz to wszystko czym czarował w Take Shelter. Opowieść, tym razem o wiele bardziej dynamiczną, z pogranicza filmów sensacyjnych i thrillera, znów przeciągnął do ponad dwóch, przyjemnie lecących godzin, jakby był to jego znak rozpoznawczy.

Ponownie mamy też do czynienia z długimi kadrami oraz wspaniałymi zdjęciami, o które nie było trudno, gdyż pejzaże i lokacje w jakich kręcono Mud same prosiły się o szczękoopadaizm. Ameryka przy ujściu Mississippi do Zatoki Meksykańskiej czaruje swoim rdzennym i prowincjonalnym pięknem oraz prostotą. Mieszkalne barki na rzece, małomiasteczkowy klimat, który, czy to za pośrednictwem akcentu miejscowych starszych, czy młodszych, pijaków, czy szwędających się po okolicach jedynego w miasteczku centrum handlowego dzieciaków, z każdą minutą dbały o niezwykły koloryt i błogość moich oczu. Nie sposób też uciec od wielu podobieństw zawartych w zeszłorocznym hicie Bestie z południowych krain. Podobny około rzeczny klimat, ogrom natury i Ameryka B, a może nawet i C widziana z perspektywy dzieci. Tam mała Hushpuppy, tu niezwykły duet - Ellis i Neckbone. Perfekcyjnie szczere i utalentowane dziecko na pierwszym planie = patent na sukces?


Poza fabułą i wątkiem iście sensacyjnym, o których pisać nie mam zamiaru, gdyż wszędzie można o tym przeczytać, podobają mi się pewne smaczki Nicholsa zawarte gdzieś między scenami, jakby w tle, jako uzupełnienie perfekcyjnej całości. Mam tu na myśli po pierwsze, sztywne zasady jakimi kierują się wszyscy mieszkańcy tej okolicy. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i godne wychowanie według szeregu tradycyjnych wartości. Dwójka młodocianych facetów, mimo, że nie posiada ani playstation, ani komórek jest autentycznie szczęśliwa, pełna życia i wigoru. Oboje zarażają pozytywną energią, pokazują, że w dzisiejszych czasach możliwe jest życie w oparciu o wartości, które dziś są pomijane i często wręcz opluwane, zwłaszcza w wielkich ośrodkach miast krajów ponoć rozwiniętych. Oglądając film, kilka razy łapałem się na tęsknocie za moimi czasami nastoletniej niewinności, za wakacjami na wsiach, nad jeziorami, czy w lasach, z dala od miasta i jego naturalnych upośledzeń oraz niedoskonałości. W kapitalnej grze dwójki Lofland - Sheridan, dostrzegłem ogrom pasji, szczerości i nostalgii w której myślę, że każdy z nas lubi się czasem zanurzyć. To wielka rzecz umieć wydobyć taki stan ducha z aktorów-dzieci, które potrafią zarazić tym wszystkim dorosłych, często zgorzkniałych już odbiorców.

Podoba mi się także to jak reżyser i scenarzysta w jednej osobie ośmiesza jedno z naczelnych oraz fundamentalnych uczuć naszego człowieczeństwa jaką jest miłość. W filmie wielu się na niej zawodzi. Zwłaszcza mężczyźni. Młody Ellis, jego ojciec, pan Blankenship, w końcu tytułowy i najbardziej zaangażowany w nią Mud. Nie wiem czy to przypadek, może też jakieś prywatne rozliczenie się reżysera z jego przeszłością, ale w filmie zakochani i szczerze oddani faceci dostają mocno po dupie. Oczywiście trudno dostrzec w tym wszystkim kropki nad i. Nichols pod koniec odwraca kota ogonem i zaczyna się plątać w zeznaniach, ale ja chcę to odbierać po swojemu, gdyż bardzo mi się podoba tak postawienie sprawy: Romantyczni mężczyźni (jak dinozaury) - zawsze przegrywają. Inna rzecz jaka podoba mi się w tym filmie najbardziej to to, jak oczami młodego chłopaka poznajemy jak smakuje życie, radość, wierność, czym jest honor, cierpienie, ból oraz złamane serce. Świetny wachlarz najszczerszych i najbardziej pospolitych emocji. Duży plus właśnie za to, a może nawet zwłaszcza za to.

Kapitalnie przeniesiona na ekran opowieść. Świetna produkcja, dobór i gra aktorów, wspomniane już zdjęcia, oraz ponownie muzyka. Także i w tym przypadku Nichols zerżnął ze sprawdzonego już Take Shelter i użył jej jako dopełnienie całości, a nie w celu przejęcia inicjatywy. Myślę, że wszystko to można nazwać już pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym i firmową zagrywką reżysera. Charakterystyczne zdjęcia-kadry-muzyka. I chyba właśnie dlatego wymieniłem go wtedy, na tej najebni jako jednego z moich ulubionych reżyserów. Z ogromną więc niecierpliwością czekam na kolejny film autorstwa Jeffa Nicholsa, a Mud, czy też Uciekiniera jak go ochrzczono nad Wisłą polecam bardzo. Chyba nawet bardziej niż Take Shalter.

5/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,0