środa, 22 maja 2013

Jakie drzewo, taki klin

Drugie oblicze
reż. Derek Cianfrance, USA, 2012
140 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.05.2013
Dramat, kryminał



Gosling to, Gosling tamto, Gosling nie lubi płatków owsianych, Gosling w wolnych chwilach szydełkuje, Gosling amputował sobie obie piersi, a nie… Wait. Od czasów Blue Valentine i Drive na świecie zapanowała Goslingomania zakaźna. Nie to, żeby mnie to dziwiło, czy też specjalnie przeszkadzało. Ciasteczkowatość celebrytów to temat na zupełnie oddzielne wypracowanie. Blaski i chwała towarzyszą im już od zarania kinematograficznych dziejów, ale o atrakcyjności gwiazd filmowych, która rzecz jasna jest kwestią mocno indywidualną, oraz o gustach nie mam zamiaru dyskutować. Chyba, że o kobiecych wdziękach, wtedy zawsze. Jednak fenomen Goslinga, przynajmniej z mojego-męskiego punktu widzenia, wydaje się być trochę sztuczny i sprawnie wyreżyserowany, jak to zresztą Hollywood ma w swoim zwyczaju. Ilość ciastek w pudełku musi się przecież zgadzać.

Której dziewczyny nie zapytam o Goslinga, to słyszę coś w deseń: „W sumie może być, całkiem fajny, ale bez przesady, są większe ciacha”. Albo to dobrze świadczy o mnie i moich koleżankach, albo to jakiś pieprzony zbieg nieprawdopodobnych okoliczności. Nasze ciacho gdzie nie spojrzeć, lansowane jest jako takie wypisz wymaluj - chodzący męski ideał. No bo tak, ani nie uświadczymy głośnych skandali w jego CV, facet też nie ćpa (przynajmniej publicznie), nie chla (na umór), poza planem filmowym nikomu gęby nie rozkwasił, jest też ponoć stały w uczuciach i działa charytatywnie. Nie zdziwiłbym się, jakby jeszcze dokarmiał bezdomne zwierzęta, czy nawet miał zamiar adoptować sobie somalijskiego bobasa. Taka to bezkonfliktowa i bezinwazyjna słodkość z fajną klatą i oczkami jak u tych wszystkich kotków, co to je durne baby non stop wklejają na fejsie. Gdyby miał futerko, ludzie gnaliby do niego by go pogłaskać. Oczywiście nadal nic mi do tego, sam przecież wzdycham do ładnych pań, nierzadko aktorek, tak to widać w przyrodzie być musi. Na tym chyba właśnie polega ten cały show biznes. Żeby wzdychać i płacić.

Kobiety szaleją za Ryanem, bo ów ideał nie dość że nie brzydki, to jeszcze dostaje na złotej tacy idealnie skrojone pod niego role epickich szaleńców i życiowych outsiderów w których kochają się miliony, a także inne filmowe bohaterki i to nie koniecznie tylko na planie filmowym. Ostatnimi czasy właśnie taką miłość do niego popełniła sama Eva Mendes, która pozwoliła sobie przywłaszczyć kotka Goslinga, gdy ten miał czelność rzucić czarem w jej kierunku na planie Drugiego oblicza, o którym to szerzej za chwilę. Tak już jest z ładnymi, znanymi i bogatymi. Babcie modlą się o takich wnuków, a pewnie nie jeden facet wpada w kompleksy i w poważne zakłopotanie w momencie, gdy jego dziewczyna w chwili seksualnego uniesienia wyszeptuje imię Ryan. No ale dość o nim. Teraz będzie chór, znaczy się film.

Napięcie przed Drugim obliczem było dość duże właśnie m.in. ze względu na Goslinga. W tym roku będziemy obchodzić w sumie trzy polskie premiery kinowe z jego udziałem. Trzy pieprzone orgazmy u babeczek i pewnie też u zniewieściałych facetów. Dlatego też trochę obawiałem się każdej z tych premier, acz uczciwie muszę napisać, iż większość filmów z udziałem naszego ciacha uważam za kapitalne, lub po prostu niezłe, z Fanatykiem, Drive i Blue Valentine na czele. Oczywiście można powiedzieć, że to nie jego wina, że tak nagle świat go pokochał i wykreował na produkt wybitnie cukierniczy, tak samo jak i nie moją winą jest to, że nie wygrałem w niedzielę w amerykańskiej loterii Powerball (kolega ze stanów przywiózł mi kupon, mieli jakąś kumulację). Ale jakby tak prześledzić jego dotychczasową karierę, to Gosling już od najmłodszych lat był kształtowany na pączka z lukrem. Zaczynał przecież w klubie Myszki Mickey u boku Britney Spears, czy Justina Timberlake’a. Na szczęście skończył od nich o wiele lepiej i to pomimo tego, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

O ile pierwszą premierę z jego udziałem zwyczajnie i bez żalu sobie odpuściłem (Gangster Squad), o tyle dwie kolejne koniecznie chciałem/chcę obejrzeć, acz bardziej ze względu na reżyserów i inne takie tam czynniki poboczne. Przed ostatecznym rzutem oka na Drugie oblicze przeczytałem trochę komentarzy i recek tych szczęśliwców, którym dane już było wcześniej zaznajomić się z produktem wytężonej pracy pana reżysera - Dereka Cianfrance. No i nie powiem, trochę ciśnienie mi spadło. Przeważały słowa zawodu, ale jako, iż zwykle się nimi nie przejmuję, udałem, że nic nie czytałem.

Dwie godziny i dwadzieścia minut. Łał. Lekki niepokój na dzień dobry. Od filmów trwających dłużej niż godzina:czterdzieści wymagam zdecydowanie więcej. No ale jest Gosling, jest Mendes (acz fanem jej wielkim nigdy nie byłem), także przyzwoity Cooper (którego właśnie zacząłem lubić już tak na poważnie), oraz, a może i przede wszystkim, błyszczy się w obsadzie nazwisko dawno nie widzianego na wielkim ekranie Raya Liotty, które, co tu więcej pisać, dostarczyło mi ogromnej satysfakcji na gębie. Fajnie też było zobaczyć Mike'a Patton'a pod napisem "Muzyka". "Co więc tu można spierdolić?" - zapytałem się sam siebie z przekąsem.


Film podzielony jest na trzy części. Pierwsza, wybitnie Goslingowa, czyli jest nasze lekko sponiewierane przez życie samotne ciacho na motorze (widział ktoś kiedyś pączka na bajku?), które musi stawić czoła złośliwemu mordewindowi, czy też jak ja go nazywam - wmordęwindowi. Jest to całkiem dobra część, nawet wciąga i porusza emocjami, nie razi po oczach nonsensem, czy też złośliwym absurdem, a w dodatku fajnie się kończy. Przynajmniej dla mnie zupełnie niespodziewanie (Uwaga, właśnie zginie na świecie mała i niewinna foczka, znaczy się spoiler będzie, tak chyba już do końca akapitu, a może i jeszcze dalej, więc teraz czytacie na własną odpowiedzialność). Nasz pączuś na końcu swojego rozdziału gubi własną marmoladę leżąc z roztrzaskanym łbem na betonie. Dla mnie bomba. Patrzę na czas trwania filmu, nie ma jeszcze nawet połowy, a nasze ciacho wącha już kwiatki od spodu. Właśnie zrozumiałem skąd wzięły się te wszystkie pojękiwania zawodu. Fanki chciały sobie popatrzeć na boskie ciałko przez te ponad dwie bite godziny, a tu takie perfidne rozczarowanie. Odważne posunięcie Cianfrance. Tak szybko uśmiercić swojego najważniejszego bohatera, ode mnie szacun. Osobiście w tym momencie aż podskoczyłem na fotelu i nawet lekko podjarany stwierdziłem, iż film właśnie spodobał mi się jeszcze bardziej, a przecież tyle minut nadal przede mną, może więc będzie jeszcze lepiej. I momentami było.

W drugiej części rządzi już Bradley Cooper, czyli prostolinijny posterunkowy Avery Cross. Ten też ma wiele fanek, więc jak widać, nic w przyrodzie nie ginie. Nie chcę znów zabijać niewinnych foczek, więc nie będę się skupiał na streszczaniu fabuły, acz bez tego będzie mi ciężko sprężyć ze sobą pewne elementy tej całkiem interesującej opowieści na których opisaniu mi zwyczajnie zależy, ale jakoś spróbuję dojść do tego na skróty. Posterunkowy Cross, którego drogi skrzyżują się z naszym ciastkiem, robiąc służbową dziurkę w tym niedoskonałym pączku, nieświadomie wiąże się z jego losami już na długie lata. Reżyser skrupulatnie przedstawia nam wszystkie zależności jakie między nimi (a raczej tym co zostało po ciachu) zachodzą w kolejnych długich miesiącach. Wyrzuty sumienia, próba odkupienia grzechów, odbudowa podupadającej moralności i próba wyznaczenia etycznych norm w swoim życiu w oparciu o otaczającą go rzeczywistość. Ta jednak okazuje się brudna, ułomna i smutna oraz przyjmuje twarz Raya Liotty (yeah!). Co prawda jest to mała rola, wręcz epizod, ale dodała sporo kolorytu, w dodatku była bardzo potrzebna do skutecznego rozłożenia wszystkich sił i emocji na taśmie filmowej.

Zatem nasz policjant, który po bohatersku i w pojedynkę rozprawił się z niegrzecznym pączkiem, staje przed moralną burzą pełną grzmotów, błysków i porwistych wiatrów. W tej części będzie się kształtowała jego przyszłość i charakter, a także otworzy się furtka na ostateczne rozliczenie się ze swoimi czynami za lat naście. Bardzo trafnie rozrysowanie emocje przez Cianfrance, oraz rozsądnie poruszone liczne poboczne tematy mające na celu pomóc widzowi lepiej zrozumieć nie tyle naszych bohaterów, co świat w ogóle, to najmocniejsze strony drugiej części filmu. Chyba nawet lepszej od tej Goslingowej.

Na trzeciej części trochę się zawiodłem. Bez dramatu rzecz jasna, ale mogło być ciut lepiej. Minęło 15 lat, drogi posterunkowego Crossa, który obecnie ubiega się o fotel prokuratora generalnego, oraz już dawno zjedzonego przez robaki ciacha na motorze mocno się ze sobą rozjechały. Ale jak się właśnie okazuje, ich drogi ponownie się ze sobą krzyżują, tym razem na nowo wybudowanym rondzie. Wjeżdża na nie drugie pokolenie obu klanów rodzin, czyli nastoletni synowie jednego i drugiego, którzy właśnie rozpoczynają bój o swoją dorosłą przyszłość w oparciu o wartości wyniesione z domu i geny odziedziczone po ojcach. Obaj jakże inni i w jakże innych domach chowani, a jednak w momencie przypadkowego odkrycia tajemnicy sprzed lat, stają na przeciw siebie, tak jak ich ojcowie szesnaście lat wcześniej. Próbują korzystać z ich zasług oraz starają się odkupić ich winy, ale przede wszystkim pragną zrozumieć własnych ojców, a przy okazji samych siebie. Ciekawe dopełnienie i zwieńczenie całej historii, ale ta w końcówce jest chyba trochę zbyt naiwnie rozrysowana. Trochę szkoda, tak samo jak dość rażącej mnie kiepskiej charakteryzacji. Wcale nie widać po twarzach aktorów tych piętnastu lat różnicy, no może poza postarzałą Evą Mendes. Ale tak po prawdzie, to wielu powodów by się czepiać specjalnie nie stwierdziłem.

Świetne kreacje aktorów, interesujący scenariusz, sporo emocji, niezłe zdjęcia i wprost kapitalna muzyka, która odgrywa tu tak samo pierwszoplanową rolę jak wymienieni aktorzy. Patton - czapki z głów, soundtrack spłodziłeś iście fantastyczny. Nawet nie przeszkadzało mi usłyszenie drugi raz w tym półroczu w filmie Bona Ivera The Wolves (wcześniej w Rust and Bone). Jak widać, ma koleś (Iver) farta do angażu w dobrych filmach. Tak, dobrych. Drugie oblicze na przekór fali krytyki bardzo mi się spodobał. Dostrzegłem w nim wiele smaczków i pląsów jakie w filmie lubię najbardziej. Gosling, z którego tak trochę sobie szydziłem na początku ponownie był klasą samą dla siebie. Nic do Ciebie chłopie nie mam. Graj tak dalej, wybieraj same dobre filmy, a towarzyszący ci fejm oraz spazmy niewiast biorę w ciemno i traktuję jako oczywisty skutek uboczny. Bradley Cooper z kolei był nawet jeszcze lepszy, kawał porządnego aktora. Cianfrance wycisnął z nich niemal wszystkie soki. Każdy z nich miał swoje pięć minut i dał z siebie wszystko. Wszelkie braki i niedoskonałości konstrukcyjne filmu są świetnie zamaskowane właśnie przez wzorowe aktorstwo. Cóż więcej napisać? Jest to bardzo solidna produkcja. Świetnie zmontowana, zrealizowana i opowiedziana. Ponad dwie godziny prawie samych przyjemnych doznań. Jak się okazuje, to wcale nie jest za długo. Historia sama w sobie również interesująca. Jest w niej niemal wszystko. Trochę o klasycznych relacjach międzyludzkich, o trudnych kontaktach ojca z synem, kulcie rodziny, także o trudnościach dorastania, o zderzeniu się człowieka z systemem i swoim przeznaczeniem, również o brutalnym konflikcie z niedoskonałością świata i z samym sobą, by na niedoścignionej pogoni za marzeniami skończyć. Błyskotliwy, szczery i obezwładniający. Polecam, a jakże. Także anty fanom Goslinga. Od piątku w kinach.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,4




czwartek, 16 maja 2013

To nie jest świat dla monogamistów

28 pokoi hotelowych
reż. Matt Ross, USA, 2012
82 min. Best Film
Polska premiera: 17.05.2013
Dramat, Romansidło




Być, czy mieć? Nie oszukujmy się. Nie jest lekko. W aktualnym rozmemłanym świecie, gdzie wszelkie zasady szlag trafił lub zrobi to za chwilę, zachowanie duchowej równowagi zakrapia na szaleństwo. Im dalej w las, tym więcej drzew. Wie to każdy zdrowy facet, który latem dojeżdża do pracy zatłoczonym środkiem transportu publicznego. Idziesz do kiosku po gazetę i nagle pach, szybki numerek na klatkowskiej. Na kawę do starbunia? Rachu ciachu i pięć nowych numerów w telefonie. W nocnym klubie zachce ci się siku? Uważaj, w kabinie czeka cię klęcząca niespodzianka. Wszyscy się dziś pieprzą i zdradzają na okrągło, żonaci, mężatki, byle z kim, byle jak, bo tak dziś trzeba, bo tak wypada. Nie masz kochanki/kochanka, nie zdradzasz = jesteś wyrzutkiem nowoczesnego społeczeństwa, a może nawet gorzej. Jesteś katolem.

Takie czasy, wiem. Poluźniono lejce cywilizacji zachodniej i wmówiono jej, że od lat wbijana do ich głów definicja „wolności”, to w gruncie rzeczy jebanie wszystkich i wszystkiego pod dyktando mędrców z kosmosu i na przekór kilkusetletnim wartościom. Współczesny świat już od najmłodszych lat kształci dzieciaki na wszech maści poligamistów, poliamorystów, poligynistów, czy poliandrystów, że już o dewiacjach stricte seksualnych nie pomnę. Np. dziś rano przeczytałem, że według wiadomych środowisk, uroczyste i tradycyjne odstawienie Poloneza na balach maturalnych dyskryminuje nieheteroseksualnych uczniów i że koniecznie trzeba to zmienić. Podpisano: Związek Nauczycielstwa Polskiego i Minister Kozłowska - Rajewicz. Proponuję zatem taniec na rurze albo Go Go. Żeby zobaczyć jak świat stanął na głowie i tańczy brejka wystarczy rzucić okiem na MTV. Gwiazdy POP już niczym nie różnią się od gwiazdek porno. Ktoś niepostrzeżenie wytarł gumką tą i tak cienką granicę jaka tliła się między nimi i zwiał gdzieś za horyzont. A potem wychodzisz na ulice miast i leczysz zakwasy mięśni szyjnych. Sam Bukowski pisał kilka dekad temu, że "przecież człowiek mija z setkę ruchadeł, idąc dziesięć minut główną ulicą pierwszego lepszego miasta". Dziś te dziesięć minut przerobiłbym na jedną. Reszta się zgadza. Ostatnio, podczas matur, widziałem ledwie kilka maturzystek ubranych w sposób zdecydowanie niewyzywający. Nie żeby mi to przeszkadzało, w końcu jestem zwykłym heteroseksualnym samcem, lubię sobie popatrzeć i poświntuszyć w myślach (i nie tylko), no ale córki mieć to bym już chyba nie chciał.

Zdeklarowani monogamiści mają więc dziś trudniej niż kiedykolwiek. Nawet bardziej niż za panowania Imperium Romanum i za Caliguli. Osobiście uważam, że monogamia jest tylko dla nielicznych, dla kochających, a dziś człowieka nie uczy się kochać, tylko tolerować i akceptować. Monogamia kształci duszę, uczy pokory, jest rachunkiem zysków i strat. Każdego dnia człowiek walczy z instynktami, z samym sobą. To ciągła i nieustająca bitwa, a jej nie można zawsze wygrywać. Nie mniej jednak nadal stanowi fundament wielu społeczeństw (na całe szczęście) i to mimo skutków ubocznych jakimi są zdrady, rozwody, rozbite rodziny, choroby weneryczne. Większość z nas ma naturalną i głęboką potrzebę bycia dla kogoś jedyną, niepowtarzalną i wyjątkową istotą, ale czy na całe życie? Skąd pewność, że za lat X nadal będzie nam na tym zależeć? Że spacerując Marszałkowską nie spotkamy nagle miłości swego życia? Ale chwila, przecież już jedną znalazłem. Pięć lat temu. To jednak mogą być dwie? Jak to? Przecież nikt mi tego nie powiedział!

A jeśli mam już dzieci? Szczęśliwą rodzinę? Tu trzeba już myśleć zespołowo, w liczbie mnogiej. Interesy jednostki schodzą na dalszy plan. I nie ukrywam, obok monogamii narzuconej przez patriarchat, interes dziecka jest w tym wszystkim najważniejszy. Powiedziało się A, trzeba więc tkwić po pas w gównie do końca alfabetu. Problem w tym, żeby przed wypowiedzeniem A potrafić się wewnętrznie zdefiniować i oznajmić przed samym sobą, czego konkretnie potrzebujemy i oczekujemy od życia. Niewielu to potrafi, bo umówmy się, tak się nie da. Zwłaszcza, gdy mamy jeszcze mało wiosen na koncie. Sam potrzebowałem na to wiele czasu, zbyt wiele i nawet nie jestem do końca pewien, czy mi się to ostatecznie udało. Ale załóżmy, że tak. Jestem wewnętrznie pogodzony z samym sobą i światem. Nie potrafię żyć w monogamii, w żadnej, choćby złotej klatce, oraz w związkach dłuższych niż film Titanic łącznie z reklamami na Polsacie, więc o to nie zabiegam. Proste. Ale jutro? Za rok? Pięć? Dziś znów jechała tym samym autobusem co ja. Dla niej mógłbym być mono. W każdym bądź razie choć przez kilka dni.

Ale paradoksalnie, monogamii bronił będę zawsze. W interesie dobra i interesu publicznego, w obronie bliskich mi wartości i pieprzonej normalności, która przecież musi gdzieś istnieć do jasnej cholery. Nawet wśród zwierząt monogamiczne są te gatunki, które muszą wkładać szczególnie dużo wysiłku w wychowanie potomstwa. Mimo, że nie mam na to prywatnie ochoty, to wśród homo sapiensów również ktoś musi o to dbać. Ktoś musi pozostawić przyszłym pokoleniom jakiś choćby substytut naturalnego porządku świata jaki sami zastaliśmy. Dlatego kiboluję wszystkim tym, którzy decydują się na taką wyboistą drogę, acz jednocześnie szczerze im współczuję. Współczuję tego, że chcą tracić cząstkę siebie i gotowi są ją poświęcić dla innych nie mając wcale pewności, że to w gruncie rzeczy jest opłacalna inwestycja. To trudne. Wiem. Sam inwestowałem swoje uczucie przez prawie siedem lat. Z marnym skutkiem. Podziwiam ich tak samo jak współczuję. Myślę też, że ocieram się o zazdrość, gdyż jak widać, chyba tak nie potrafię. Czy miłość wymaga wyłączności? Wierności? Wydaje mi się, że tak. Monogamia jest więc dla ludzi silnych i zakochanych, a ja jestem zbyt słaby by o nią zabiegać. Nawet gadam sam do siebie. Jestem więc już skazany na te kabiny w nocnych klubach. Nie ma ratunku.


Film 28 pokoi hotelowych jest właśnie taką luźną wariacją wszystkiego tego co powyżej napisałem, a którą autor - Matt Ross, postanowił skoncentrować w niezbyt dużej pigułce. Niczego głębokiego tu nie uświadczymy, o czym świadczą chociażby dialogi, które są tak proste, że nawet ja, od dziecka uczący się angielskiego z piosenek i z kablówki, potrafię je sobie bez większych problemów przetłumaczyć na ojczysty.

On i ona spotykają się przypadkowo w jednym z hoteli podczas służbowych podróży. Przelotny seks, bez imion, nazwisk, zadawania głupich pytań, just fun. Ale jednak coś ich do siebie przyciągnie, a my odtąd będziemy obserwować ich „służbowe” schadzki do jakich dochodzić będzie w różnych, tytułowych hotelach pokojowych. Poznamy ich na tyle, by albo się z nimi zaprzyjaźnić, albo znielubić. Osobiście utknąłem w tym gdzieś tak po środku z minimalną tendencją na nielubienie, zwłaszcza jej. Irytująca, nieco infantylna mężatka z dzieckiem, a mimo to ciągnie ten romans sama nie wiedząc po co i dlaczego. On też nie lepszy, może i nie żonaty, ale ma dziewczynę, kogoś, kto go kocha. Oboje więc brną w kłamstwo i komplikują sobie życie dla ulotnych oraz chwilowych uniesień. Wydają się mocno zagubieni w swoich prywatnych światach. To tacy typowi przedstawiciele dzisiejszego zabieganego społeczeństwa z tych konsumpcyjnych, które w wyścigu o jedyny patent na szczęście liczony w liczbie pojedynczej, gotowe jest porzucić wszystko to, co piękne wokół nich zdążyło już dotąd wyrosnąć. Nazwałbym to egoizmem. Po prostu. W gruncie rzeczy to nic złego. Sam zaliczam się do tych, którzy planują resztę swojego życia w liczbie pojedynczej. Ale mając tego świadomość nie brnę w żadne kłamstwa i kombinacje alpejskie. Nie potrafiłbym żyć w monogamicznym związku, mimo, że bardzo bym tego chciał. Ale mówię o tym każdej już na samym początku i się tego nie wstydzę. Myślę, ze to uczciwe.

Skacząc tak w tym filmie z pokoju do pokoju, z hotelu do hotelu, z dnia tygodnia na dzień tygodnia, doświadczamy naturalnych ciągłości zdarzeń. Pierwsza fascynacja, odkrywanie własnej alkowy, zauroczenie, miłość, lub jej substytut, by na kłótniach, zawodach i udręce zakończyć. Pełne spectrum. Gdzie w tym wszystkim tkwi definicja szczęścia? Nie wiem. Jest zbyt ulotna. Z jednej strony należy szukać jej całe życie, nawet jeśli wiemy, że i tak nie znajdziemy, z drugiej zaś, nie można krzywdzić w ten sposób innych, zwłaszcza bliskich nam osób. Opowieść w tym filmie jest dokładnie taka jak obecne czasy - zakłamane. Nie wiadomo kim jesteśmy, kim chcemy być, liczy się tylko interes chwili, bez względu na wszystko. Mimo wszystko trochę smutne, nawet jeśli prawdziwe.

Nie będę przedłużał. Raczej słaby film. W zasadzie o niczym, mimo, że poruszył setki zagadnień. Ale to tak na zasadzie gry w berka. Lekkie klepnięcie po plecach i „goń mnie”, a ja wolałbym zabawę w chowanego. Emocje są, ale jakoś nie zarażają. Nie umiem ich rozgryźć, odbijają się ode mnie z głuchym dźwiękiem. Nie kupuję relacji tej parki, nawet, jeśli są bardzo naturalne i powszechnie spotykane, bo są. Sam przez to przechodziłem. Tylko co z tego, jak nic z tego nie wynika? Czy to drogowskaz? Ostrzeżenie? Poradnik wyjazdowicza służbowego? Cholera wie. Interpretować to można pewnie na milion sposobów. Mnie osobiście 28 hoteli pokojowych skłonił do wsadzenia kija w mono i poligamiczne mrowisko. W sumie też bez sensu, bo tylko liznąłem powierzchownie temat, który jest bardziej skomplikowany od przepisu na winniczki po polsku (powiedzmy, że dla mnie jest). Najlepiej doświadczcie tego sami. Już od jutra w naszych kinach.

3/6

IMDb: 5,3
Filmweb: 5,8