wtorek, 23 kwietnia 2013

Voulez vous coucher avec moi?

U niej w domu
reż. François Ozon, FRA, 2012
105 min. Kino Świat
Polska premiera: 24.05.2013
Dramat, Thriller




Doszedłem kilka dni temu do dość zaskakującego wniosku. Mianowicie, kategorycznie stwierdziłem przed samym sobą, iż męczą mnie filmy francuskie. Potwornie. I nie zmienia tego cała plejada doskonałych klasyków, których trochę jednak żabojady przez te wszystkie lata napłodziły. Od lat jednak kilku (nastu?) francuska szkoła filmowa przechodzi chyba lekki kryzys. Raz na pewien czas coś fajnego z nad Sekwany się trafi, wiadomo, choćby ubiegłoroczne Poliss, L'Apollonide, czy Nietykalni (acz to akurat komercha), ale genialnych produkcji mają do zaoferowania tyle co Sarkozy kot napłakał. Jak na ich potencjał i wkład w rozwój światowej kinematografii, prezentują raczej obraz podparyskiej nędzy i rozpaczy.

Jakby tego było mało, obcując z najnowszym filmem jednego z największych z francuskich kinowych nazwisk - François Ozon, nagle przyłapałem się na tym, iż strasznie irytuje mnie ichniejszy język. A przecież kiedyś mi się podobał. Nie wiem, może alkohol przeżarł mi już jakąś komórkę w mózgownicy, albo też przy ostatnim jebnięciu w górne drzwiczki od szafy w kuchni coś mi się już bezpowrotnie poprzestawiało, ale autentycznie męczę się prze okrutnie patrząc na francuski ekranowy ekspresjonizm. O dziwo wszystko mnie w tym drażni. Ton, akcent, prędkość wypluwania z siebie słów, ten ich charakterystyczny ślinotok i gardłowanie. To ma być język miłości? A dupa. Już niemiecki jest dla mnie bardziej sexy (pewnie przez niemieckie pornole). Chyba potrzebuję lekarza.

U niej w domu, to wyróżniona na festiwalach w Toronto, czy San Sebastian próba powrotu Ozona na salony. Ktoś pewnie stwierdzi teraz, że jak to? Przecież on już od dawna śmiga po czerwonych dywanach. No niby tak, ale w moich skromnych oczach Ozon właściwie skończył się zanim jeszcze na dobre rozpoczął. Basen był świetny, potem już tylko umiarkowanie dobry 5x2 i w zasadzie to by było na tyle. Każdy późniejszy jego tytuł to nieporozumienie, lub zwyczajnie zawód z Rickym, czy Angelem na czele. A fenomenu jeszcze wcześniejszych 8 kobiet nie łapię w ogóle, no ale akurat należę do śmiertelnych wrogów musicali, więc mam alibi.

Wiele dobrego słyszałem o najnowszej produkcji Ozona, acz trailer specjalnie mnie nie porwał. Nie mniej jednak kierując się zasadą ograniczonego zaufania, przydzieliłem mu kredyt hipoteczny, znaczy się swój jakże cenny czas. I niestety, już od pierwszych minut film zaczął mnie irytować. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie umiem tego jasno i klarownie spersonalizować. Jak pisałem wyżej, wkurzało mnie niemal wszystko. Profesor Germain (Fabrice Luchini), jego uczeń Claude Garcia (Ernst Umhauer), nawet dwie naprawdę fajne babeczki, które cholernie sobie cenię i lubię, Emmanuelle Seigner i Kristin Scott Thomas. Jeżeli więc do szewskiej pasji doprowadzali mnie w sumie nieźli aktorzy, no to problem wydaje się być chyba jakby głębszy. Obstawiam nieśmiało scenariusz, gdyż delikatnie mówiąc, nie porywa. Ma luki, jest naiwny i niedopracowany, a jego finał kompletnie mnie nie satysfakcjonuje. Ale to byłoby zbyt proste. Musi być coś jeszcze.

Historia z pozoru ciekawa. Żyje sobie bowiem wrażliwy i wyróżniający się z tłumu tępaków w klasie uczeń, który z nudów własnoręcznie pisze historyjkę w oparciu o prawdziwe postacie - swojego ciapowatego kumpla z klasy i jego rodziców (m.in. wspomniana Seigner). Pod pozorem udzielania korepetycji z matematyki swojemu lekko ograniczonemu „przyjacielowi” Claude Garcia wkracza do jego z pozoru normalnego domu rodzinnego, którego jak się okazuje, brakuje mu w swojej wersji życia o standardzie low, jakie mu złośliwe niebiosa przydzieliły. Opisana w ramach lekcji domowej historia zakończona charakterystycznym Ciąg Dalszy Nastąpi, zainteresuje jego profesora od francuskiego, który raptem dostrzeże śpiący w niej nieoszlifowany geniusz autora, a nawet oznajmi, iż chłopak ma „papiery na wielkiego pisarza”. Nie wiem po czym to stwierdził, ale być może we Francji ichniejsze dzieciaki nie umieją pisać do tego stopnia, że każdy szesnastolatek potrafiący ubrać jakąś myśl w zdanie umiarkowanie złożone wydaje się być talentem na miarę Prousta. Śmiechy chichy, ale u nas w gimnazjach jest zapewne podobnie.


Tak więc nasz zdolny małolat pisze sobie kolejne odcinki, a jego psor wraz ze swoją ciekawską żoną czyta je w domu i sobie o tym wspólnie rozprawiają przy lampce wina. Chłopak coraz bardziej wkracza w życie prywatne oraz intymne obcej mu rodziny, zaczyna podsłuchiwać jego mieszkańców, a nawet przeszukiwać mieszkanie, aż w końcu zakochuje się w matce kolegi. Takie to trochę typowe i mocno przewidywalne, ale doskonale go rozumiem. Za małolata sam kochałem się w milfach kobietach dojrzałych, po 30-tce, czasem w matkach kolegów, które wtedy wydawały mi się co prawda bardzo stare, ale jednak atrakcyjne z pryszczatego punktu widzenia. Wszystko fajnie, tylko, że sposób przedstawienia tej opowieści nijak kupy się nie trzyma. Zachowawczy profesor zbyt łatwo, wręcz naiwnie wciąga się w dość miałką opowieść i gotów jest nawet złamać prawo stawiając całą swoją reputację oraz karierę nauczyciela na ostrzu noża, byle tylko dalej czytać jakieś wynaturzenia sfrustrowanego nastolatka. Kompletnie nie trafiają do mnie relacje jakie się między nimi rodzą. Nie są autentyczne. Przez to wszystko inne rozbija się o skały skalistego nabrzeża. Śmiertelnie.

Poza tym Claude Garcia, który nie dość, że irytuje samą swoją bytnością na ekranie, nie jest widzowi rzetelnie przedstawiony. W zasadzie to nic o nim nie wiemy. Nie można więc z nim nawiązać choćby cienkiej nici porozumienia, że o sympatii nie pomnę. Z resztą, w tym filmie nikogo nie polubiłem. Absolutnie żadnej postaci. Mało tego, każda z nich mnie na swój sposób męczyła. Błędy w scenariuszu, ale też i reżyserii, wyrażają się także w pokracznym przedstawieniu struktury budowy emocji, w której opowiadana historia lansowana jest od początku jako fikcja literacka zrodzona w bujnej wyobraźni małolata. Tyle, że ja już od pierwszej minuty układałem sobie całość w głowie w ten sposób, iż sprzedawana profesorowi bajka jest czymś w rodzaju pamiętnika pisanego na gorąco. Czyli, że to wszystko dzieje się naprawdę i obserwujemy raczej mało interesujący serial wenezuelski zapisany na pojedynczych kartkach od szkolnego zeszytu w formie odcinków przedzielonych reklamami proszków do prania. Co prawda Ozon w kilku przypadkach próbował zburzyć w mojej głowie ów porządek, starając się przedstawić poszczególne sceny jako wypadkową wyobraźni młodocianego autora nad którą zdaje się w pełni panować i tworzyć po swojemu mieszając przy tym innym w głowach, ale za każdym razem wyglądało to dość niedorzecznie, by nie powiedzieć, że śmiesznie.

Finał zawiódł jednak najbardziej. Pomijam już sam fakt, że przez sposób narracji nie miałem specjalnie ochoty go doświadczać, to jednak po cichu liczyłem na to, że a nóż, Franek zrobi mi psikusa i czymś jednak zaskoczy. Ale też nie po to karmię swoje przeczucie życiowymi dogmatami, żeby te nie zdążyło zawczasu mnie poinformować, iż koniec końców nadchodzące zakończenie obleje swój test na zajebistość. Oczywiście miałem rację. Koniec był nędzny, bez sensu stylizowany na rasowy thriller. Może gdyby nie był, wyszłoby lepiej. Werble perkusji nabrzmiewają, dożą ku kulminacji, widz w pocie czoła (no dobra, bez tego potu) obserwuje popisy cyrkowych akrobatów na trapezie, a ci nagle spadają, źle zamontowana siatka zabezpieczająca pęka – trup na miejscu. I kto teraz zwróci za bilety?

Film co prawda oglądałem na niedzielnym kacu i może to właśnie przez niego odbierałem go w tak bezpłciowy sposób, ale też nie pierwszyzna to u mnie, więc wiem, że to jeszcze nie powód. Zamysł był niezły, przyznaję, bo też fajne było wciąganie do opowieści ucznia kolejnych, rzeczywistych postaci, w tym samego nauczyciela. Świat realny stał się jednocześnie fikcją, która kreślona kreską autorstwa chyba jednak trochę siurniętego autora, często wychodziła poza margines prawdziwego życia. Dziwi mnie trochę to jak dorośli ludzie dali się tak prosto wkręcić w tą historyjkę, oraz, że pozwolili tak wiele dla niej poświęcić, w ostateczności także stracić. No ale kto tam zrozumie żabojada.

Ozon w tym filmie sprawia wrażenie, jakby nie do końca wiedział w którym kierunku ma wraz ze swoimi postaciami podążyć. Czy bardziej w stronę przegadanego kina psychologicznego, doszukując się w nim logiki i wytłumaczenia w zawiłości skomplikowanego nastoletniego umysłu, czy może jednak powinien skupić się na prostszych instynktach, by przestraszyć widza jakąś nieszablonową hmm… rodzinną patologią, między wierszami wytykając dorosłym błędy wychowawcze. Myślę, że Francuz chciał spróbować wszystkiego jednocześnie, przez co wyszło takie nie wiadomo co i klasyczny przerost formy nad treścią. Mnie rzecz jasna nie porwał, nie zaczarował i nie zachwycił. Obcowanie z U niej w domu przypominało mi układanie zawiłej konstrukcji z klocków Duplo, a ja przecież chciałem pobawić się w Technics (Lego je jeszcze robi w ogóle?). W dodatku całość jest wybełkotana po francusku, którego, jeśli usłyszę go gdzieś na ulicy, Bóg mi świadkiem, będę go zjadł. Na odtrutkę potrzebuję teraz chyba czegoś hiszpańskiego, najlepiej z cyckami.

3/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



5 komentarzy:

  1. Ja natomiast uwielbiam francuskie kino, co potwierdza moja miłość do ostatnich "Rust and Bone", czy "Cafe de Flore" - to takie dwa najważniejsze. Po twojej recenzji ta produkcja nie zapowiada się jakoś wyjątkowo ciekawie, a szkoda, bo myślałem, że będzie to ciekawe kino. Niemniej chciałbym się przekonać na własnej skórze i pewnie obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O masz, faktycznie. Zapomniałem o "Rust and Bone", a to przecież moje 6/6 ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie francuskie kino ostatnich lat wypuszcza mnóstwo perełek. Wspomniane przez Pawła "Rust and Bone" i "Cafe de Flore", do tego "Nietykalni" i parę innych bardzo różnorodnych propozycji. Ozon zachwyca raz bardziej raz mniej. Ciekawa jestem tego filmu. Z przekory również, oczywiście :).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja to czuję. Mam to samo z tym francuskim, tyle że ja dla odmiany nigdy tego języka nie lubiłam. Co mnie wkurza też trochę, bo czytam dużo XIX-wiecznej literatury, a tam nałogowo ten francuski wplatają, nie wysilając się na tłumaczenie, bo przecież wtedy każdy coś z francuska żabolił. No ale, wracając do filmu. Ja bym "Cafe de flore" postawiła raczej w centrum, bo tam jest tyle francuskiego, co i angielskiego, więc się nie liczy. "Rust and Bone" za to jak najbardziej. Jako żywiąca się komerchą poprę też "Nietykalnych". Ale tak? Nudna "Kobieta z 5. dzielnicy" (czy jakoś tak), "Faceci od kuchni", silący się na zajebistą komedię, a zaledwie miłe. Długo by. Dobrze - w każdym razie - że zrezygnowałam z tego Ozona.

    OdpowiedzUsuń
  5. Aha, rozumiem już czemu niewiele Ozona u Ciebie :)
    No do tego "U niej w domu" jakoś podchodziłam jak do jeża i do dziś nie obejrzałam. Zapewne już kiedyś czytałam tę recenzję i może dlatego? Zapisało mi się w podświadomości? :) Po dzisiejszym przeczytaniu tym bardziej sobie odpuszczę choć planowałam nadrobić Ozona (acz wiele filmów zniknęło z sieci-i starszych i najnowszy "Nowa dziewczyna" został zablokowany przez producenta, więc nie zawsze się opłaca odkładać na później... ale oby tylko takie rzeczy jak film człowiek tracił;) )

    OdpowiedzUsuń