poniedziałek, 25 marca 2013

Triumf socjalizmu

90 minut
reż. Eva Sørhaug, NOR, 2012
88 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Psychologiczny



Kilka dni temu czytałem, że Szwecja szykuje się do rewolucji obyczajowej. Od razu zadałem sobie w duchu pytanie: To tam jest jeszcze co rewolucjonizować? A jednak. Skandynawia to i owszem, piękne krajobrazy, kłująca w oczy czystość i porządek, także wysokie PKB przypadające na jednego mieszkańca, ale też, oprócz wysokich podatków, to także masa obyczajowej degrengolady, moralnego zdziczenia i przesadnej ingerencji państwa we wszystkie sfery życia swoich obywateli, zwłaszcza w model funkcjonowania rodziny. Wracając do nowej rewolucji. Otóż szwedzki parlament ma zamiar uchwalić prawo, na mocy którego po operacji zmiany płci pacjent nie będzie obowiązkowo sterylizowany, co oznacza, że np. kobieta, która zdecyduje się być mężczyzną, już jako facet nadal będzie mogła rodzić dzieci. W związku z powyższym, ichniejszy rząd proponuje, by zastąpić określenie "kobieta w ciąży" neutralnym płciowo "osoba w ciąży". To po wymazaniu z ich słownika określenia "rodzice", oraz dodaniu "sambo" - czyli "mieszkający razem", lub "serbo" - "mieszkający oddzielnie", kolejny cios w tradycyjną formę rodziny, która od mniej więcej lat dwudziestych ubiegłego stulecia mozolnie wymazywana jest ze skandynawskiego patentu na szczęśliwe i jedyne słuszne życie.

Dlaczego od tego zaczynam? Otóż dlatego, że za każdym razem, gdy zajmuję się skandynawską kinematografią, którą osobiście bardzo sobie cenię, nie sposób uciec od chętnie poruszanych przez ich twórców zagadnień z dziedziny moralności i ich rodzimej obyczajowej etyki. Paradoksalnie, odnoszę często wrażenie, że ichniejsze środowisko filmowe i artystyczne, z natury przecież, tak jak w każdym choćby umiarkowanie rozwiniętym kraju, mimo, iż mocno lewicujące oraz posługujące się na co dzień bardzo postępowym światopoglądowo językiem, jest w ich wydaniu jakby trochę bardziej tradycyjne, stonowane i chętne do zaglądania na drugą stronę medalu. Dzieje się tak może z tęsknoty za starym porządkiem świata. Oczywiście nie zawsze, ale często i bardzo to sobie w ich wykonaniu cenię. I tak, ich twórcy filmowi nie boją się np. skrytykować beztroskiego modelu wychowywania dzieci, które od 1979 roku (Szwecja) objęte są całkowitym zakazem wymierzania kar cielesnych w ich cztery litery. Grozi za to od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Ichniejszy socjal rok rocznie odbiera rodzicom, wróć! "opiekunom", kilkanaście tysięcy dzieci (cały czas mowa o jednej tylko Szwecji). Często za byle wychowawczy klaps w tyłek, pociągnięcie za ucho, czy podniesienie głosu. Już w przedszkolu dzieci są informowane o swoich prawach, mają obowiązek zgłosić na policję każdy tego typu przypadek, czyli innymi słowy, donosić państwu na własnych rodziców za to, że np. ci nie pozwolili pograć im na Playstation a kazali odrobić lekcje, heh.

Blondwłose dzieciaki przykryte parasolem ochronnym ze strony państwa, które przejęło już niemal całkowitą kontrolę nad ich wychowaniem, często robią sobie co chcą, np. leją własnych nauczycieli, do których mają obowiązek mówić na "ty" i nie odpowiadać na ich powitanie, czy też rodziców, albo mordują swoich rówieśników, lub ćpają na potęgę. Palikot miałby wspaniały potencjalny elektorat skumulowany w ich szeregach, o ile rzecz jasna przeforsowałby lansowany przez siebie pomysł na obniżenie wieku uprawnionych do głosowania. W Szwecji (wiem, powtarzam się, ale ten kraj jest najbardziej modelowym przykładem do tego typu rozważań), aż do ósmej klasy nie wolno stawiać uczniom żadnych stopni, ani zostawiać na drugi rok w tej samej klasie, nie można też usunąć ze szkoły. Jak dodamy do tego zakaz karania i dawania klapsów, to nic dziwnego, że po latach wyrastają z nich takie wypisz wymaluj, Breiviki. Acz, ten paradoksalnie sam chciał walczyć ze skandynawsko-socjalistycznym rozluźnionym porządkiem świata, który właśnie taki koślawy model wychowawczy dzieci przyjął lat temu dziesiąt za stosowny i ciągle obowiązujący. Zaiste, bardzo krwawy to paradoks.


Skandynawia jest więc regionem w którym socjalizm osiągnął pełny triumf i okopał się mocno w okopach po dziś dzień nie dając za wygraną, mało tego, zachował pełne prawo do współistnienia, a ze strony świata cywilizacji zachodniej uzyskał pełne przyzwolenie i rozgrzeszenie za wszelkie swoje odchylające od powszechnych norm praktyki. Co innego socjalizm który poległ w krajach bloku wschodniego, także u nas. Ten był już zły doszczętnie, gdyż chciał zawładnąć całą sferą życia i państwa jako socjalistycznej jedności. Natomiast w krajach skandynawskich socjaliści skupili się tylko i wyłącznie na inżynierii społecznej. Gospodarka pozostała w dużej części w rękach prywatnych, co umożliwiło osiągnięcie dobrych wyników ekonomicznych i wolnorynkową współpracę z UE, która przymykała oczy na obyczajową rewolucję. Heh, jak tak teraz spojrzeć trzeźwym okiem na obecne struktury i politykę prorodzinną z punktu widzenia Brukseli, to jak nic wychodzi na to, że socjalizm wcale nie pozostał utopijną i małą zieloną wyspą na tle świata, lecz stał się dominującą i dyktującą swoje warunki dyktaturą panoszącą się po starym kontynencie. Jak to trafnie określił mój kumpel na fejsie, świat stanął na chuju i tańczy sobie brejka.

Celem skandynawskich socjalistów było wychowanie nowego człowieka i stworzenie nowej definicji społeczeństwa. Żeby to osiągnąć, trzeba było najpierw zniszczyć stare struktury. Nic więc dziwnego, że prawodawstwo uchwalane w tych krajach, zwłaszcza w Szwecji, sprzyjało rozbiciu więzi rodzinnych. Źródłem dzisiejszej sytuacji rodzin w tych krajach jest wieloletnia dominacja w życiu publicznym ideologii lewicowej. Każde państwo socjalistyczne dąży bowiem z założenia do podporządkowania sobie możliwie jak największych obszarów życia społecznego, w związku z tym niszczy wszelkie niezależne od siebie ośrodki władzy i autorytetu. Takim obiektem destrukcji stała się w krajach skandynawskich właśnie rodzina, która ze swej natury i wielopokoleniowych korzeni preferuje pewien rodzaj wychowania, który może odgrywać alternatywę wobec instytucji opiekuńczych państwa. A te przecież dąży do zerwania więzi rodzinnych po to, by ludzie zwracali się z wszelką pomocą bezpośrednio do niego. W ten właśnie sposób uzależnia ich od siebie. Banalne w swojej prostocie i niezwykle skuteczne, ale też, nie do pomyślenia w silnych i zaprawionych w bojach tradycyjnych społeczeństwach. Wikingowie zapewne przewracają się w swoich grobach.

Dlatego przyszłością świata widzianego z punktu widzenia ich spadkobierców, jest poligamia. W krajach skandynawskich blisko 60 % dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich, około 20 % jest zaś wychowywanych przez samotnych rodziców. Wysoką ceną jaką trzeba płacić za permanentne niszczenie modelu rodziny jest właśnie samotność. To efekt rozbicia przez państwo więzi uczuciowych i emocjonalnych w domach rodzinnych. W samym tylko Sztokholmie statystyki wołają, że aż 70 % wszystkich gospodarstw domowych, to te jednoosobowe. Mimo, iż w pewnym sensie jestem ich zwolennikiem (tylko, jeśli mentalnie nie jest się gotowym na założenie rodziny i ogólnie życia wśród ludzi), jest to jednak wynik masakrycznie niepokojący. W tych krajach jednostka kompletnie nic nie znaczy. Siłę może posiadać tylko kolektyw, którego częścią jest właśnie ta słaba jednostka. Błędne koło. Nic więc dziwnego, że w tych krajach aż roi się od zjebów i ludzi, którzy może dzięki rozbudowanej opiekuńczości ze strony pastwa żyją w dostatku, to jednak emocjonalnie są niezdolni do współistnienia i radzenia sobie w trudnych sytuacjach, których na co dzień nie mają prawie wcale. Osobiście uważam, że przeciętnie wychowane według skandynawskiego modelu dziecko, w Polsce po trzech dniach umarłoby z głodu.


Przejdźmy jednak do 90 minut. Zacząłem jak zwykle trochę naokoło i nazbyt rozbudowanie, ale tym razem uczyniłem to jak najbardziej celowo. Ten bardzo mocny i surowy norweski obraz w reżyserii Evy Sørhaug, mimo, iż nie dotyka w tak bezpośredni sposób wszystkich poruszonych w powyższych akapitach myśli, to jednak z mojego punktu widzenia ma bardzo wiele z nimi wspólnego. Na podstawie trzech związków/małżeństw mężczyzny z kobietą (uff, na szczęście bez zbędnych udziwnień) widzianych z perspektywy samca i jego ostatnich 90 minut życia, doświadczamy miksu wszystkich tych bolączek dzisiejszej skandynawskiej społeczności: Samotności, dewiacji, agresji, poczucia wyobcowania, bezradności i alienacji w społeczeństwie, czy nawet we własnym domu rodzinnym. Co prawda Sørhaug dodała do tego jeszcze odrobinę nutki feminizmu, który wyraża się w ostatniej, bardzo wyrazistej scenie ucieczki wyzwolonej z męskiej, zwierzęcej okupacji kobiety wraz z małym dzieckiem, to jednak jestem gotów przymknąć na tą naleciałość swoje uczulone na tego typu smaczki oko. To tylko jeden z niuansów.

Właściwie to nie wiele więcej mogę o tym filmie napisać, bo jakby się za niego nie zabrać, musiałbym wspomagać się licznymi spoilerami, a nie lubię tego czynić. Jest to bardzo minimalistyczny w swojej formie obraz, typowo skandynawski, chłodny, który dotyka sfery stricte psychologicznej oraz intymnej, szalenie złożonej i niedopowiedzianej. Wymaga od widza dużej wrażliwości i znajomości podstawowych składowych z definicji szczęśliwego życia widzianego oczami mieszkańców krajów nordyckich. Bez tej wiedzy, 90 minut będzie produkcją trudną do zrozumienia. Ot, kolejny film o dziwakach i pojebach. Ja doszukuję się w tym znacznie więcej, przede wszystkim genezy tych odchodzących od szeroko przyjętych norm ludzkich zachowań. I finalnie dochodzę do konkluzji, w której skandynawski socjalizm, mimo, że ucywilizowany i obdarowujący swojego obywatela permanentnym dobrobytem (jest to doskonale uwypuklone w tym filmie za pomocą dóbr materialnych i lśniących, sterylnych pomieszczeń wielkich apartamentowców w jakich dzieje się akcja), to jednak niszczy on zakorzenione głęboko w jednostce duchowość i jej człowieczeństwo, przez co właśnie często dochodzi do ludzkich tragedii. Oczywiście można to wszystko dostrzec w praktycznie każdym innym społeczeństwie, nie ma na świecie modelu idealnego i bez skazy, ale też, ciągle należy go szukać.

Dobry to film, niezwykle charakterystyczny dla nordyckiej filozofii, chłodno analizujący wachlarz błądzących ludzkich zachowań, ale też nie dający żadnych odpowiedzi. Raczej pozostawia widza z głową pełną pytań, powątpiewań, oraz z niesmakiem, ale ja to akurat bardzo w ich wykonaniu lubię. To chyba pozostałość po Bergmanie (wiecie, że jego też aresztowano w latach 80-tych za podatki?). Przy współczesnej panoszącej się po całym świecie globalizacji jedynych słusznych myśli wiem doskonale, że także i u nas, nad Wisłą przyjdzie nam prędzej czy później zmierzyć się z podobnymi problemami i walczyć o to, by tzw. postępowa tolerancja i nowoczesność obyczajowa nie podniosła rąk na nasz wypracowany w bólach liczonych rozbiorami i wojnami model rodziny oraz wychowywania dzieci. Właśnie między innymi dlatego cenię sobie skandynawskie kino. Za to, że jest prawdziwe, bezpośrednie i z filozoficznego punktu widzenia tak bardzo uniwersalne, dzięki czemu pomaga mi lepiej zrozumieć świat, dostrzec jego zagrożenia i meandry.

4/6

IMDb: 6,2
Filmweb: 6,4



niedziela, 10 marca 2013

Quo Vadis historio?

Obława
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2012
96 min. Kino Świat
Premiera: 9.05.2012
Dramat, Wojenny, Historyczny



A jednak napiszę coś o Obławie. Miałem tego nie robić, bo też specjalnie nie powaliła mnie ona swą ekspresją na kolana, ale nagle, ni stąd ni zowąd skumulowało się w mej głowie trochę myśli różnego sortu, nie tyle o samej produkcji, co ogólnie na temat ostatniego wysypu filmów historycznych w polskim wydaniu. Dlatego ten wpis znów będzie o wszystkim i niczym jednocześnie, no bo ten typ, w sensie, że ja, tak już ma, że jak już o czymś zacznie pisać, to często musi zboczyć z kursu, no przykro mi z tego powodu niezmiernie. Obława w reżyserii Marcina Krzyształowicza, który dotąd był kojarzony z serialami BrzydUla i Na Wspólnej (sic!), w miniony poniedziałek gdzieś pomiędzy ulicami Senatorską, Moliera i Wierzbową w Warszawie zgarnęła Orła (taka nagroda polskiej myśli kinematograficznej) za najlepszy polski film roku. W sumie to nawet cztery Orły. Nie wiadomo tylko za który dokładnie rok one zostały przyznane, bo też uroczystej gali Polskiej Akademii Filmowej towarzyszył dość spory, dwuletni rozrzut, no ale kto by się za takim niuansem uganiał. Grunt, że jest to dobry moment, by wrócić pamięcią do filmu obejrzanego parę miesięcy temu i poświęcić mu, oraz paru tematom pobocznym kilka akapitów.

Z kinem historycznym w rodzimym wydaniu, zwłaszcza w ostatnich latach mam spory problem. Nawet nie tyle ja sam, co przede wszystkim nasza poczciwa matka historia. Ta gdyby mogła przemówić ludzkim głosem, po prostu zająknęłaby się i zapłakała, a na widok takiej Bitwy Warszawskiej, pewnikiem skoczyłaby z tarasu widokowego pałacu Stalina w Warszawie. Taka jakaś dziwna moda zjawiła się nad Wisłą, tylko jeszcze nie wiem skąd ta menda do nas przylazła (najpewniej ze wschodu), ale czego nie dotknie to psuje. Wyścig zbrojeń wśród producentów zapanował. Kto pierwszy wykorzysta leżący i niewykorzystany jeszcze dotąd z podręczników historii temat, ten lepszy. Zupełnie jakby się założyli między sobą co najmniej o karton Ballantines'a. Nieważne, że produkcje często kompletnie nieprzygotowane, że reżyserzy zupełnie oderwani od pługa, a budżety niedopięte, trzeba natychmiast i na szybkości podjąć ten temat, bo inaczej inna ekipa filmowa z jęzorem na wierzchu zgarnie go nam sprzed nosa. I tak oto jesteśmy świadkami wyścigu szczurów, a na ekranie cierpi zarówno widz jak i historia. A ta nie znosi kompromisów. Widz, zresztą również.

Z przenoszeniem faktów historycznych na ekran jest ten problem, że należy to robić rzetelnie i z szacunkiem do historii właśnie. Wypadałoby się chociaż postarać, a już broń Boże i pod żadnym pozorem nie zaginać czasoprzestrzeni, czyli nie odtwarzać przeszłości od nowa i po swojemu według dzisiejszej pseudo koncepcji. Ta np. lubi dziś wybielać czerwień, gdy jeszcze nie tak dawno sama strzelała do naszych w tył głowy. To okrutne zakłamywanie historii, zwłaszcza tej najświeższej, jeszcze nie zagojonej z ubiegłego stulecia, nadal trwa u nas w najlepsze. Wystarczy wziąć do ręki aktualne szkolne podręczniki od historii. Zdrajcy, mordercy i oprawcy stalinowscy są dziś często bohaterami „wolnej” Polski. Cóż za niebywały i szybki awans społeczny, z podludzia do hero w ciągu ledwie dwóch pokoleń. I jak te nasze dzieciaki mają wyrosnąć na prawilnych obywateli najjaśniejszej Rzeczypospolitej, skoro takie bzdury im się do łbów wlewa hektolitrami?

Swoje dorzuca też polska kinematografia niestety, a co najgorsze, często nasze filmowe i jakże zasłużone autorytety. Wajda, Holland, czy ostatnio nawet Pasikowski, którzy nagle poczuli, że za długo byliśmy ofiarami i leżeliśmy pod butem tragicznej historii i bolesnej martyrologii, w związku z tym należy w końcu samemu za coś przeprosić innych, no bo to takie modne i chwalebne ostatnio, żeby padać na kolana i wołać, byśmy nie wstydzili się naszej przeszłości. Przecież tez byliśmy katami, spaliliśmy jedną oborę i przywiązywaliśmy dzieci do tarcz w bitwie pod Cedynią. Podążając za tym tokiem myślenia, za chwilę trzeba będzie przepraszać braci moskali i tłumaczyć naszym dzieciom, że to nie oni strzelali naszym w tył głowy, tylko sami się wykończyli w tych smoleńskich lasach i w ogóle byli złymi ludźmi, bandytami i najpewniej faszystami. Tak, to określenie pojawia się od lat, dziś niestety znów jest modne i cały czas działa."Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami". Józef Stalin.

Niby fikcja, ale czy aby na pewno? Nie trzeba daleko szukać. Weźmy np. taką Syberiadę polską, która to obecnie jest wyświetlana w naszych kinach. Niby słuszny i chwalebny temat, o którym koniecznie trzeba opowiedzieć młodym, ale dlaczego u licha film ten powstaje na podstawie książki napisanej przez bezwzględnego stalinowskiego prokuratora wojskowego? Producentem filmu o sowieckich represjach wobec Polaków jest były komunistyczny aparatczyk, a wśród twórców filmu znajdujemy dzieci PRL-owskich luminarzy. Przecież to bluźnierstwo. Zupełnie jakby Goebbels miał nakręcić wzruszający film o polskich dzieciach na Podkarpaciu. Brzmi niczym próba ocieplania wizerunku Hitlera (swoją szosą polecam ten profil na fejsie). Jeszcze tylko brakuje, żeby Ministerstwo Edukacji zarządziło, aby szkoły zabierały swoich podopiecznych do kina na seans, bo to przecież pożyteczna lekcja historii. Szkoda tylko, że z odpowiednim przekazem podprogowym i próbą zatuszowania niewygodnych dla establishmentu prawd historycznych.

Na szczęście są zacne wyjątki od tej przykrej reguły, jak np. Generał Nil, albo Czarny Czwartek, ale w tym przypadku mamy do czynienia jedynie z rzetelnością przedstawionych faktów (to w sumie i tak dużo), bo z resztą jest już biedniej niestety i to dosłownie. Oba filmy powstały chyba za kontener wacików Kasi Figury, co mnie irytuje najbardziej, bo też wychodzę z patriotycznego założenia, że opowieści o wielkich polskich bohaterach narodowych powinny dysponować bohaterskimi budżetami i takim samym rozmachem. Ale rzecz jasna, lepsze to niż nic. I tak cud już to wielki, że takie filmy w ogóle powstają w tak nieprzychylnych dla pamięci historycznej czasach. Miłą odmianą w tej materii jest także Róża Wojtka Smarzowskiego. Piękny film o zacnych przedwojennych wartościach, reprezentowany przez przedstawiciela ostatniego z najwspanialszych pokoleń Polaków - pokolenia Kolumbów (rocznik 1920). Natomiast produkcje dotykające zagadnień historycznych tych już nieco bardziej odległych w czasie, borykają się z zupełnie innymi problemami. Oprócz niedopracowanego budżetu dochodzi też marna jakość merytoryczna i techniczna niestety. Obie bitwy, Warszawska i Pod Wiedniem są tego najlepszym przykładem. Dno, muł i wodorosty. Zupełnie jakby splunąć za siebie w przeszłość i zaśmiać się cynicznie w jej twarz. Tak się nie robi. Traktowanie naszej historii w ten sposób powinno być karalne i zabronione w Konstytucji. Kręcenie filmu dla samego kręcenia, oraz jako takiego zbijania kapitału na naiwnych widzach jest po prostu nieetyczne. Niech sobie producenci zarabiają na durnych komediach romantycznych, ale od polskiej historii łapy precz.


I tak oto zbliżamy się do bohatera dzisiejszej pseudo recki. Z Obławą mam ten problem, że nie jestem w stanie kategorycznie zaklasyfikować jej jako źle odwzorowanej i szkalującej naszą poczciwą historię, ani też podążyć w odwrotnym kierunku, nie mogę uznać jej za produkcję wspaniałą, która wielbi i czci naszą ogólną zajebistość w sposób należyty. Film ten tkwi w tym równaniu gdzieś tak pośrodku. Mam wiele uwag, o których za chwilę, ale też w filmie wychwytuję przyjemne momenty. Krzyształowicz skupia się na opowieści o bardzo bliskich mi z ideologicznego punktu widzenia ludziach, na bohaterach Armii Krajowej, na epopei Żołnierzy Wyklętych, którzy oddanie i ofiarowanie dla Ojczyzny często umiłowali sobie bardziej niż miłość do najbliższych. Jednak w tym konkretnym przypadku reżyser postanowił wyzbyć się tej ogólnej oraz powszechnej, pełnej patosu charakterystyki i zamiast moralnie pięknych żołnierzy mamy do czynienia z upadłymi ludźmi lasu, często odpychającymi, zniszczonymi przez wojnę, jakby żyjących na bakier z naczelnym hasłem im przyświecającym: Bóg, Honor, Ojczyzna.

Nie ukrywam, trochę mnie to razi. Sam wiele czytałem, oglądałem, słuchałem i nawet osobiście rozmawiałem z żyjącymi jeszcze kombatantami oraz powstańcami warszawskimi, i z tego wszystkiego w głowie mam gigabajty wspaniałych, wzniosłych wspomnień oraz wzruszeń, które rok rocznie, zwłaszcza w dniach pamięci, odżywają we mnie, a oczy za każdym razem ociekają szronem z dumy i tęsknoty za ostatnimi z wielkich. Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy żołnierze AK byli wspaniali i krystaliczni, pewnie, że nie. Była wojna, a ta potrafiła wykrzesać z dna ludzkich instynktów rzeczy niegodne i okrutne, których całkiem sporo znalazło się w obrazie Krzyształowicza właśnie. Trafiały się wśród nich także kanalie, tyrani i hultaje. Kto tylko mógł w tamtych czasach, ten chwytał za karabin i walczył z najeźdźcą, bo tak wychowała go ojczyzna, bo taka była potrzeba chwili. Nie mniej jednak wolę mówić oraz myśleć o AK używając wielkich słów i czynów, a w Obławie tak krystalicznie tym razem niestety nie jest. Mimo tej pewnej odmiany nie odbieram Krzyształowiczowi racji i nie mam zamiaru go kopać po kostkach. Myślę, że miał zarówno prawo jak i podstawy do tego, by trochę odczarować magię żołnierzy polskiego podziemia. Nie sądzę, że ma o nich złe zdanie, raczej nie o to w tym filmie chodziło. W końcu ojcem reżysera jest żołnierz AK i to właśnie jemu Obława została zadedykowana. Z pewnością jego syn musiał bazować na jakichś wspomnieniach, przemyśleniach i retrospekcjach wyniesionych z rodzinnego domu. Zapewne trochę podkolorował całość i dodał wyimaginowany klon ówczesnej rzeczywistości, ale zakładam, że ukazując ją w taki sposób, zrobił to wszystko w dobrej wierze.

Drugim moim zarzutem jest fakt, iż ukrywający się w lasach żołnierze w ogromnej większości nie mieli na sobie polskich mundurów i odznaczeń. Wyglądali jak zbieranina z Mad Maxa, która zakładała na siebie co tylko znalazła u swoich niemieckich i kolaborujących z nimi polskich ofiar. Wiem doskonale, że szacunek do munduru i orzełka był wśród tych ludzi nadrzędny. A tymczasem chłopaki śmigają w SS-mańskich naszywkach i swastykach, które zawsze przecież odpruwali. Trochę raziło po oczach. Twórcom chodziło też o przedstawienie ich niskich morale, co biorąc pod uwagę założenia konstrukcyjne jest zupełnie logiczne, to jednak z praktycznego punktu widzenia jest trochę mało wiarygodne. Rozumiem, gdyby akcja filmu toczyła się tuż po wojnie, gdzie ukrywający się przed nową, sowiecką miotłą żołnierze wyklęci, faktycznie czuli się zdradzeni i opuszczeni przez wszystkich. Ale ukazana ich umysłowa degrengolada w partyzanckiej walce z Niemcami była trochę irytująca i wydawała się mało wiarygodna. Nie mniej jednak klimat lasu, kapitalne zdjęcia autorstwa Arkadiusza Tomiaka i tradycyjnie już, Marcin Dorociński w roli głównej bardzo mi się podobały. Ciągle widziałem w nim Tadeusza ze wspomnianej Róży, stąd może mój osobisty odbiór tej postaci mógł być nieco przerysowany.

Ogólny zamysł Krzyształowicza w sumie również budzi mój umiarkowany szacunek. Na podstawie czterech postaci chciał nakreślić ciekawą zależność, wpływ wojennej zawieruchy na prywatną interesowność oraz czczone ideały widziane z różnych punktów siedzenia. Skoncentrował się na odgadnięciu, czym jest dla każdego z nich zdrada, wierność, lojalność i po prostu, sens życia w tej wojennej zawierusze. Obok Kaprala "Wydry", cyngla AK wykonującego wyroki na Niemcach oraz polskich zdrajcach, obserwujemy także losy młodej sanitariuszki "Pestki" (Rosati), Henryka Kondolewicza (Stuhr) lokalnego przedsiębiorcę i cwaniaka kolaborującego z Niemcami oraz zawiedzionej jego postawą małżonki Hanny (Bohosiewicz). Bardzo dobrym posunięciem były skoki w czasie oraz ukazanie licznych retrospekcji naszych bohaterów. Leniwy i mało bystry widz zapewne uzna ten chaotyczny sposób filmowej ekspresji jako zarzut, ale ja (no cóż, tak już mam, że mam o sobie trochę wyższe mniemanie) doszukuję się w tej formie samych trafności i garści mądrości. Co prawda Krzyształowicz momentami trochę przesadza z tym żonglowaniem jednostką czasu i skakaniem z jednej lokacji do drugiej, przez co trzeba się cały czas mocno starać, by film ten prawidłowo odebrać i przetrawić, złapać o co tu chodzi, kto jest kim i po co. Nie mniej jednak lubię taką zabawę w kinie, więc generalnie chapeau bas.

Problem z Obławą jest jednak taki, że ten ciężki i duszny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) klimat filmu, oraz mieszanie się ze sobą dwóch światów, zdaje się być trochę naciągany, jakby do końca nieokreślony i co gorsza, niedokończony. Film finalnie chyba nie potrafi udźwignąć ciężaru jakim obdarowano jego barki. Chciał zostać uniwersalną opowieścią o trudnych, moralnych dylematach tylko z wojną w tle, ale osobiście dostrzegłem w nim chaos i liczne niedopowiedzenia, acz w paru sytuacjach bardzo fajnie pączkujących i dobrze się zapowiadających. Zabrakło rozwinięcia i dopieszczenia. W chwili zakończenia filmu trudno było mi się pozbyć wrażenia, że jak to, już? To wszystko? Mało.

Aktorsko w porządku. Dorociński, zupełnie jakby grał którąś już z kolei rolę napisaną specjalnie dla niego i na tą samą modłę. Odwzorowując "Wydrę" nie musiał się specjalnie starać, robił to instynktownie, z automatu. Stuhr w roli czarniejszego charakteru także nieźle. Uważam nawet, że wypadł lepiej, niż w Pokłosiu, za co przecież dostał przed tygodniem Orła. Natomiast nie rozumiem podniety na punkcie Weroniki Rosati. Ani to specjalnie ciekawa rola, ani rozbudowana, w sumie najgorsza z całej czwórki. Już Sonia Bohosiewicz, mimo, iż rzadziej na ekranie, wypadła lepiej. A może to tylko jakieś dziwne podskórne uprzedzenie jakim ją darzę nakazuje mi podchodzić do niej z dystansem? Nie wiem, w każdym bądź razie nadal czekam na jej rolę, dzięki której odszczekam wszystko co dotąd o niej napisałem. Acz łupie mnie w kościach, że prędko to nie nastąpi.

Obława jest więc generalnie filmem dobrym i godnym obejrzenia, nie wiem czy najlepszym w polskim roku 2012, ale fakt, iż zdobyła to zaszczytne wyróżnienie jakoś mnie po oczach nie razi. Ze wszystkich nominowanych, wypadła chyba jednak najlepiej. Czyli przynajmniej uczciwie. Brakuje kropki nad i, chociaż kilkunastu dodatkowych minut na taśmie filmowej, a także odrobinę rzetelności w sposobie przedstawiania faktów i w odwzorowywaniu moralnej głębi postaci. Traktuję ją trochę jak fikcję literacką i luźno potraktowaną wariację skumulowanych szalonych myśli reżysera. Mało jest w tym wszystkim wojny i działań operacyjnych AK-owców. Trochę mi tego brakuje. Zdecydowanie więcej dzieje się w głowach wykreowanych postaci, lecz i tu chyba nie wyszło tak jak miało. Mimo wszystko, chylę czoła przed reżyserem, zwłaszcza za chęci i podjęcie trudnego wyzwania. To nie jest i nie miał być lekki film. Trochę szkoda niewykorzystanego potencjału, ale też nie ma nad czym pociągać nosem. Na tle wszystkich rodzimych produkcji o podobnym charakterze wyszło naprawdę solidnie. A Krzyształowiczowi wybaczam nawet te ciągłe i przesadziste bluzgi jakie padają z ust żołnierzy widmo. W końcu to też ludzie. Wolałbym jednak, aby młodzi czerpali wiedzę na temat naszej partyzantki z innych źródeł. Obławę pozostawmy znawcom historii i potraktujmy ją jako chwilową odskocznię oraz ciekawostkę przyrodniczą.

4/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,9