czwartek, 21 lutego 2013

Odtrutka na Oscary

Tabu
reż. Miguel Gomes, POR, BRA, FRA, 2012
119 min. Aurora Films
Polska premiera: 1.03.2013
Dramat, Melodramat




W miniony weekend skończyło się Berlinale. Ktoś zauważył? Złotego Niedźwiedzia zdobył film, o którym nic wcześniej nie słyszałem. Srebrnego zresztą też. O pozostałych kategoriach i wyróżnieniach nawet nie pomnę. Prawie obce mi nazwiska, niewiele mówiące tytuły, no wyższa matematyka. Jak na kinofila przystało (wcale do tego miana nie aspiruję, ktoś mi tą kartkę zwyczajnie przykleił na plecach), powinienem się tej wstydliwej niewiedzy zapewne wstydzić, ale osobiście uważam, że tak właśnie powinno się to odbywać. Każdy szanujący się fan filmowej rzeczywistości równoległej winien jarać się tym, że czegoś nie wie i jeszcze dotąd nie widział. Ta niewiedza jest naszym największym skarbem i atutem zarazem. Powinniśmy się cieszyć z tego, że jest jeszcze co odkrywać w kinie, oraz, że istnieje coś, co ciągle potrafi nas zaskoczyć i zmasakrować na dwóch metrach kwadratowych kinowego fotela. Na tym właśnie chciałbym, aby polegały role filmowych festiwali. Nie na nagradzaniu wielkich, już do cna przetrawionych przez publikę, lecz na wyznaczaniu nowych standardów i jakości w świecie uwięzionym na taśmie filmowej. Idziesz do festiwalowego kina i nie oglądasz zeszłorocznego komercyjnego hitu pod który spuszczają się miliony, tylko dostajesz po mordzie zupełnie czymś nowym i świeżym, co w dodatku oraz w ogromnej większości, nigdzie indziej i nigdy później nie zostanie już na wielkim ekranie wyemitowane. Zwłaszcza u nas.

To trochę jak z kinem objazdowym, u nas popularnym zwłaszcza w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Przyjeżdżają do wioski, wyświetlają jeden seans i jadą dalej. Może wrócą w przyszłym roku, ale pewnikiem już z innym tytułem. Większość mieszkańców nigdy później już tego filmu nie obejrzy, no bo przecież nie mają u siebie kina. Dziś tą misję przejęły festiwale filmowe. Seans dla wybranych i szczęśliwców trochę innych niż w multipleksowym świecie masowej dystrybucji biletów. Kilkadziesiąt, sto, dwieście osób na sali, a Ty jesteś jednym z nich. Miliony ludzi tkwi wokół w domach bez bladego pojęcia, że oto właśnie ta garstka szczęśliwców ogląda w tej chwili zupełnie nikomu szerzej nie znany tytuł. Kocham ten stan wyjątkowy. Alkohol, kino, ja. No dobra, z alko przesadziłem. Właśnie to powinno być nadrzędną rolą wszystkich tych festiwali, które aspirują do czegoś więcej niż tylko wyreżyserowanie flash mobu na czerwonym dywanie i stroszenie się celebrytów do błyskających fleszy aparatów. Święto kina powinno być organizowane dla ludzi, dla publiczności, dla nas, kurwa*, przecież to my sponsorujemy cały ten biznes. Dlatego chwała tym, którzy jeszcze się na tym ostrzeliwanym przez meteoryty świecie ostali i jakąś tam większą, bądź też mniejszą misję uskuteczniają.

Gdybym był szanującym się znawcą kina, który w dodatku domagałby się chwały w Internecie i poklasku w branży, musiałbym napisać elaborat o wszystkich nominowanych filmach w Berlinie, a o zwycięzcach spłodzić co najmniej rozprawkę naukową na szesnaście stron. No niemożliwa sprawa. Na szczęście nie jestem i nie chcę nim być. Szanuje mnie co najwyżej moja szanowna rodzicielka i może jeszcze z kilka życzliwych mi osób, które tu czasem zagląda. Tak więc nie muszę przesadnie się spinać i udawać, że pozjadałem wszystkie rozumy, wszystko wiem i klękajcie narody. Zwłaszcza te przeciwnej płci o obfitych biustach i jędrnych ustach. Acz, przyznaję, byłaby to dość miła perspektywa na spędzenie reszty mego chyba raczej zgorzkniałego już żywota. W chwale i z narodem kobiet na kolanach u mych stóp. W takich chwilach zwykle budzę się ze snu. Zawsze w najlepszym momencie. Choćby dziś, gdzie znów śniła mi się miłość mego życia. Kurwa*.

Zacząłem tak około festiwalowo i wynaturzeniowo, bo chyba nie dokończyłem myśli poruszonej w ostatniej recce, a przecież kłębiła się ona w mej głowie nadal. Poza tym, taki to okres. Kończy się Berlin, zaraz zacznie się szczytowanie pod Hollywood. A każdy powód, żeby wcisnąć szpilę Oscarom jest dobry i słuszny z moim wewnętrznym głosem bluzgającym na wszystko jak leci: Na ludzi, na świat, na złe dziwki ciągle się o mnie ocierające i na te nieszczęsne Oscary również. Im więcej wiosen na karku (a właśnie, gdzie ona jest do kurwy* nędzy?) tym bardziej nie znoszę tych nagród. Śledzę, czytam, mam swoje typy i zdanie, ciężko jest przecież zatopić się po nos w jeziorze celowej niewiedzy, ale nie lubię i to bardzo. Są kwintesencją wszystkiego, czego aktualnie w kinie unikam i co mnie odrzuca. Promują one bowiem bardziej tandetę i kicz, a nie wartości artystyczne, które w czasach z plastiku powinny stanowić duchową odskocznię od miałkiej i sztucznie podtrzymywanej przy życiu codzienności.

Dlatego właśnie bardziej kręcą mnie dziś festiwale, które pokazują oraz nagradzają przeważnie obce mi filmy, niż obdarowane złotem tytuły już dawno przetrawione przez mainstream, oraz ściągnięte w milionowych odsłonach z torrentów. Ok. Niech sobie egzystują. Każda branża musi mieć swój bal. Nie chcę ich przecież wszystkich przenosić do kosza, ale ta nachalność mnie drażni. A to przecież właśnie te mniej widowiskowe i spopularyzowane produkcje są dziś namiastką tej tajemnicy, którą uwielbialiśmy odkrywać w czasach naszego dzieciństwa. Do dziś pamiętam swoje pierwsze wizyty w kinie ze starszą siostrą, która z wielką niechęcią i jakby za karę czytała mi napisy do ucha. Byle durna komedia amerykańska była dla mnie oknem na magiczny świat. Fakt faktem, że były to czasy szare i nikczemne z socjalistycznego punktu widzenia, a wszystko co kapitalistyczne wydawało nam się wtedy odrealnione, malowane inną paletą kolorów, jakby nie z tego świata. Ale też przecież dzieckiem byłem, niewiele rozumiałem, kino więc było dla mnie kluczem do drzwi, do których w świecie rzeczywistym nie miałem nawet dostępu. Siedząc na skrzypiących fotelach starych kin mogliśmy bez strachu za nie zaglądać. Uwielbiałem to robić, bardzo. Dziś, te dwadzieścia kilka lat później, nadal szukam w kinie tych samych drzwi. Często znajduję, nie twierdzę, że nie, ale i one zmieniły dziś swój materializm. Są wykonane z grubej warstwy stali, a zamiast klucza, otwiera je czytnik kart, tudzież skaner rogówki. Nie mniej jednak świat za nimi ciągle bywa pociągający, tylko trzeba go ciągle szukać i przedzierać się przez gąszcz tandety wyrastającej nam ciągle przed twarzą.

Na szczęście nadal znajduję w kinie to co kręci mnie najbardziej. Muszę tylko unikać tłumów i zwykle poszukiwać w innych miejscach niż wszyscy, ale osobiście, bardzo lubię to robić. Nie tylko w kinie, ale i w życiu prywatnym, na co dzień. Trzeba mieć jakiegoś outsidera w sobie, potworny chaos, by narodzić tańczącą gwiazdę. Dlatego nie chcę już pisać o tych o Oscarach. Widziałem już wszystko co w nich w tym roku jest potencjalnie ciekawe. Ledwie kilkanaście procent z ich całościowego menu, co jest i tak niezłym wynikiem. Ale żeby zarywać dla nich nockę z niedzieli na poniedziałek? Toż to hard core tak mocny, jak oglądanie w całości orędzia do narodu naszego premiera. Znam o wiele ciekawsze zajęcia jakie można uskuteczniać w środku nocy, ale jako, że zaglądają tu także czasem osoby niepełnoletnie, to przez grzeczność i wrodzone poczucie moralności nie napiszę. Acz liczę na waszą domyślność i hmm... kłębiącą się głęboko w waszych wnętrzach niegrzeczność.

O tegorocznym Berlinale, z pozoru niewiele różniącym się od hollywoodzkiej wytwornej kolacji też dużo napisać nie potrafię, bo poza tym co można powszechnie przeczytać nic więcej nie wiem i wiedzieć nie mogę. I tam i tu gwiazdy z importu, czerwone dywany, ale jednak tytuły filmów zupełnie inne oraz absolutnie ze sobą nieporównywalne. O tych oscarowych mogą dziś pisać praktycznie wszyscy. Nawet totalni ignoranci i kinowi analfabeci, jak ja na ten przykład. Ale żeby już przeczytać coś o filmach nagradzanych w Cannes, w Sundance, czy w Karlovych Varach (uwielbiam tą nazwę, zwłaszcza te wary), to już trzeba być gdzieś na ą i ę etacie, a także liczyć na cud, że zwierzchnictwo wyśle cię zagranicę, wyposaży w akredytkę i da trochę diet na alko i dziwki śniadania i obiady. Chciałbym móc to robić, piszę bez wstydu i z dużą dozą śmiałości, ale niestety nie jestem szanowanym w świecie znawcą kina oraz, co chyba ważniejsze, nie lubię przebywać wśród ludzi. Przez to rzecz jasna nie mogę mieć dostępu do zagranicznych premierowych projekcji, a i w autobusach komunikacji miejskiej czuję się trochę nieswojo. Trudno. Może w następnym wcieleniu.


Tak więc pozostaje mi skupianie się na marginesie mainstreamu i nieprzesadnej niszowości, która czasem i do nas dociera, acz zwykle w niewielkich ilościach. Tak jak np. teraz. Oto właśnie za chwilę, za mniej więcej tydzień, do kin wchodzi nagrodzone rok temu za naszą zachodnią granicą Tabu, Miguela Gomesa, z którym to właśnie postanowiłem się zmierzyć, tak na przekór oscarowej gorączce. Prawdę mówiąc pieprzę Lincolna, Życie Pi i Zero Dark Thirty. Jeśli mam znów przechodzić podobne męczarnie jak podczas projekcji Argo, to dziękuję bardzo, już wolałbym czyścić kible na 30 piętrze pałacu kultury w Warszawie (żartuję, wolę jednak te kiepskie filmy). Polska premiera Tabu odbywa się już po roku, czyli całkiem nieźle jak na nasze rodzime standardy. Mojżeszowym cudem jest już sam fakt, że taki tytuł w ogóle wchodzi do naszych kin. Dzieje się tak chyba przez dominujące w naszym kraju wiatry zachodnie, które zdaje się przywiały znad Berlina oraz z pomocą sił natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi tą dość ekscentryczną produkcję. Chwała więc w tym miejscu należy się polskiemu dystrybutorowi Aurora Films, za to, że się odważył i zaryzykował. A ryzyko jest dość duże, ponieważ tak na moje oko, to Tabu dysponuje wszystkimi cechami filmu, który na dzień dobry i w 98% przerasta swą ekspresją dość płytkie i mało wymagające gusta polskiej widowni. Nawet ja miałem problem z trawieniem, więc o czym ta mowa.

W zasadzie to nie chciałem o tym filmie tu pisać, bo po pierwsze primo, nie bardzo wiem w jakiej kolejności mam naciskać w te klawisze, by pozbyć się skumulowanych na jego temat myśli w mej głowie, a po drugie primo, niestety nie jest to chyba produkcja na tyle godna uwagi, by poświęcać jej aż cały jeden wieczór. Ale zrobię to, bo lubię pisać o filmach jak jest ciemno. Jakichkolwiek. Jest wtedy prawie jak w kinie. Poza tym sączę sobie przy tym łiskacza z lodem i delektuję się rozpływającymi się w tle ciemnego salonu muzycznymi stęknięciami, które skutecznie odcinają mnie od świata rzeczywistego aktualnie skrytego pod grubą pierzyną śniegu. Kurwa*, jak ja już mam go dość. I tej zimowej kurtki też. Najchętniej bym ją spalił i ogrzał się w blasku ogniska. No ale do rzeczy…

Tabu jest filmem przeznaczonym chyba najbardziej dla ekranowych masochistów, którzy cenią sobie wrażliwość na ludzkie, trochę ckliwe historie i uniesienia opowiedziane w sposób zupełnie nieszablonowy, w dodatku na przekór wszelkim filmowym standardom. Jest też czarno-biały, a to ponoć dla dzisiejszego kinomaniaka przeszkoda tak zaporowa, jak cena za błyszczący się zza szyby salonu najnowszy model BMW M3. Dla mnie to są jednak wartości dodatnie. Lubię taki format zapisu, nie zawsze, ale sympatyzuję. Świat widziany z tejże palety barw jest albo jasny, albo ciemny, albo jasno-ciemny. Nie ma niczego pośredniego, żadnych kolorowych przeszkadzajek, żadnego tła, drugiego planu i pięknych widoków utkanych z soczystej zieleni. Tą musisz sobie wyobrazić sam, dzięki czemu nieco bardziej aktywuje się mózg podczas seansu. Człowiek, by pokolorować w głowie ten świat po swojemu, zmuszony jest wyostrzyć własne zmysły. Całkiem fajna jest to zabawa, czasem można się tak pobawić bez większych strat moralnych oraz z zachowaniem estetycznego ordnungu, acz w tym konkretnym przypadku może być to trochę trudne, gdyż połowa filmu toczy się w teoretycznie bardzo kolorowej Afryce. Potraficie sobie wyobrazić ten kontynent w czerni i bieli? W XXI wieku? W dniu, kiedy Sony zapowiedziało premierę Playstation 4?

Oryginalność miłosnej opowieści, a bo chyba nie napisałem, że jest to film o nieszczęśliwej miłości chyba najbardziej, ale nie tylko, no więc oryginalność i innowacyjność Tabu polega właśnie na dość interesującym podziale nożem rzeźnickim na dwie mniej więcej równe i mało ze sobą zależne części. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie dysponując przed seansem praktycznie żadną wiedzą na temat tejże produkcji, takie rozwiązanie wydało mi się w trakcie oglądania nawet ciekawe i chyba jednak mało spotykane na wielkim ekranie. Najpierw więc obserwujemy losy trzech kobiet: Aurory, pani będącej już w podeszłym wieku, jej czarnoskórej opiekunki Santy, oraz ich sąsiadki, Pani Pilar. Owe trzy panie żyją sobie od tak w jednej kamienicy usytuowanej gdzieś w słonecznej Lizbonie. Najstarsza z pań, Aurora, jest bardzo ekscentryczna, chimeryczna i bardzo energiczna jak na swój wiek, w dodatku z widocznymi zaburzeniami wszelkiej maści oraz ze śladami demencji starczej. Poznajemy ją w chwili, gdy traci wszystkie pieniądze w kasynie. No bo kto bogatemu zabroni. Przez połowę filmu obserwujemy nasze szanowne panie, ich dysputy, oskarżenia, drobne kłótnie i momentami ciekawe dialogi, ale w sumie nie wiele się dzieje. Starsza, wyniosła pani raczej irytuje i w momencie (UWAGA, za chwilę gdzieś na świecie zginie mała foczka, znaczy się spoilery będą, sorry), kiedy zacząłem już godzić się z myślą, iż opowieść o naszych bohaterkach prowadzi donikąd i raczej nic z tego dobrego już nie będzie, starsza pani umiera, kończy się pewien rozdział i zaczyna drugi. A w nim, przenosimy się do Afryki dobre kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy nasza panienka Aurora była niezwykle piękną kobietą (w dodatku z ładnymi cyckami – dopisek autora).

W dość oryginalny sposób, z pomocą lektora, trochę jakby w paradokumentalnym zamyśle, przechodzimy przez jej cały młodociany życiorys, miłosne uniesienia, zdrady, intrygi i ekscytujące przygody na tle dzikiej Afryki. Poznajemy ciągle nowych bohaterów, jej mężczyzn, ojca, męża i kochanka, pojawiają się nowe postacie, mamy więc w pewnym sensie do czynienia z zupełnie nowym filmem w filmie rozpoczynającym się w jego połowie. Osobiście drugą część opowieści o młodej pani Aurorze utkałbym już z żywych kolorów, tak, aby zachować wyrazistą dysproporcję i zaakcentować w ten sposób podział na witalną młodość, oraz schyłek żywota w asyście szarych odcieni samotności i choroby. No ale to nie ja jestem reżyserem, więc niech sam Gomes się teraz z tego tłumaczy. Nie mniej jednak miło się to ogląda. Jest to trochę nostalgiczne kino zmuszające do drobnych refleksji i własnych przemyśleń nad sporą częścią naszego życia, które poszło już z dymem i jest daleko za nami. Na łożu śmierci, wiele lat później potrafi jednak do nas powrócić i uronić nie jedną łezkę. Cóż, będziemy to sami przerabiać za lat ileś. Oby nie prędko.

Nie bardzo wiem jak sklasyfikować tą opowieść, nawet nie wiem do końca, czy ten film finalnie mi się spodobał. Momentami jest dość interesujący, na pewno oryginalny, z pewnością inny niż większość, głównie ze względu na niecodzienną narrację, ale przy tym jakoś specjalnie nie wciąga. Przynajmniej mnie, tak z męskiego punktu widzenia patrząc. Ale myślę, że kobiety Tabu będzie w stanie poruszyć. Być może nawet te o skamieniałych sercach. W końcu to taki niby klasyczny i encyklopedyczny melodramat, który został tylko opowiedziany w dość ekscentryczny sposób. Co prawda nie da się go porównać z typowo hollywoodzkimi wyciskaczami łez, ale jako odskocznia od komercyjnych i ckliwych historyjek z pewnością się nada. W sam raz jako odtrutka na Oscary.

Także tego. Znowu więcej literek o bzdurach zamiast o samym filmie, w końcu po to tu zaglądacie. Ale taki to czas jakiś dziwny nastał w mym życiu. Ciągle tłumaczę to sobie tym, że to przez tą Syberię za oknem. Zrobi się ciepło, to zamiast siedzieć ze szklanką w dłoni i stukać tak bez sensu w tą klawiaturę, będę buszował po swoich lasach na rowerze i penetrował matkę naturę. Wszyscy sobie wtedy odpoczniemy. Ja od stękania do laptopa, a wy ode mnie. Tabu. Solidny film. Polecam.

----------

* Przepraszam za te ciągle powtarzające się „kurwa” w tym tekście, ale cholera jasna, uwielbiam to mięso. To najbardziej szczere i prawdziwe słowo pod słońcem. Kto go nie używa na co dzień – nie żyje. Nie wstydzę się go. Będę dalej nadużywał, przynajmniej do czasu, kiedy Google nie zacznie go cenzurować. Poza tym, dziś obchodzimy Dzień języka ojczystego i co jak co, ale "kurwa" jest najpiękniejszym z polskich słów jakim można uczcić owe wzniosłe wydarzenie. Oprócz "cycków" rzecz jasna.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,3


1 komentarz:

  1. Też lubię filmy, o których nic nie wiem. Tak się składa, że wczoraj, będąc na seansie "Zamieszkajmy razem", zabrałam ze sobą z kina ulotkę "Tabu". To jeszcze przede mną, ale z ciekawością przeczytałam o tym filmie u Ciebie. A dygresje wszechogarniające też lubię ;).

    OdpowiedzUsuń