czwartek, 28 lutego 2013

Psycho Dad

Hitchcock
reż. Sacha Gervasi, USA, 2012
98 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 01.03.2013
Biograficzny, Dramat



Tegoroczna Oscariada jak co roku zakończyła się wielkim spazmem uniesienia i zbiorową kanonadą zachwytów, czyli zgodnie z oczekiwaniami milionów. Emocji jednak było w niej tyle, co podczas noworocznego orędzia Prezydenta Bula bez wąsów. Już więcej kasy u bukmacherów można zgarnąć obstawiając wyniki węgierskiej drugiej ligi waterpolo, niż typując zwycięzców najpoważniejszych Oscarowych kategorii. Pomijam już wyjątkową miałkość i wartość merytoryczną oraz o zgrozo, artystyczną tegorocznego repertuaru (na szczęście były sympatyczne wyjątki od tej smutnej reguły), niestety i w tym roku widać było jak na dłoni, że Hollywood od pewnego czasu nie ma na siebie pomysłu i tylko powiela do bólu oklepane schematy przytrzymując je z pompą przy nadętym do granic wytrzymałości życiu w próżności.

Ale też, kogo to w ogóle obchodzi? Przecież chodzi o zabawę. Hollywood od dawna nie jest już od wyznaczania nowych kierunków w sztuce filmowej, on tylko dostarcza zwykłej, plebejskiej rozrywki dla mas. Coś jak „Mam talent” w TVN. Dlatego nie dziwię się, że miliony ludzi na świecie przez kilka bardzo wczesnych, bądź też późnych godzin nocnych wlepiało swe ślipia w nieco naiwne czarowanie widza i pozwalało rzucać w siebie ładnie opakowanym kiczem. Czy komuś przeszkadzał fakt, że już na kilka tygodni wcześniej znani byli zwycięzcy większości kategorii? Nie. Grunt, że można pogapić się na gwiazdy i gwiazdki przystrojone w suknie wieczorowe oraz smokingi z muchą, a naczelną myślą jaka wielu podglądaczom przyświeca od lat jest to, kto tym razem wyrżnie się na schodach (Loffciam cię JL). Już dobre kilka lat temu wyrosłem z tej ą i ę nomenklatury, moje oczekiwania się trochę bardziej zazębiły, oraz wbiły w nieco poważniejsze i twardsze podłoże. Owszem, ciągle szukam nowych wrażeń w kinie, ale tych już dawno przestała mi dostarczać Fabryka Snów. Szkoda. Ale też nie ma co dramatyzować. Na szczęście są jeszcze inni.

Tak więc osobiście wystarczyły mi cztery minuty poświęcone Oscarom dzień później. Mniej więcej tyle właśnie czasu zajęło mi przeczytanie listy wszystkich laureatów i rzucenie okiem na kilka zdjęć oraz jakieś skrawki z YT. Nie czuję się z tym gorzej od innych kinofilów, raczej bardziej wyspany. Męczyły mnie tylko trochę zapytania różnych znajomych o moje po Oscarowe refleksje. Odpowiadałem wszystkim i bez wyjątku, że albo „jebać te Oscary”, albo nie mniej prostackie i trochę zdawkowe: „Argo, LOL”. No bo jak inaczej? Argo nie znalazłoby się w moim rocznym podsumowaniu, być może nawet w pierwszej pięćdziesiątce, a tu raptem „Najlepszy film”, no ale o tym pisałem już dwa wynaturzenia temu, więc jak to się gada u nas na prażce - Ciach bajera.

Szkoda mi tylko trochę mojego dzisiejszego bohatera recki, a jest nim nie kto inny, jak sam Alfred Hitchcock. No, może niedosłownie sam we własnej osobie, bardziej jego wszechobecny duch i wytworne, hopkinsowskie alter ego. Trochę może i zaspał na tegoroczne Oscary, ale przecież i tak był brany pod uwagę Akademii, która, najdelikatniej rzecz ujmując, najpierw zdeptała jego twarz butem, potem wbiła sztylet w jego nadymany brzuch, wyciągnęła wnętrzności szpadlem od kominka, po czym naszczała do środka. Wiem, niesmaczne, ale jedna marna nominacja (za charakteryzację - słusznie) to po prostu poniżenie, cios w podbrzusze, rzucenie okruchów z obiadu głodnemu, w dodatku z szyderczym uśmiechem na twarzy. Ale nie powiem, też miałem wątpliwości. Przeleciała mi nawet po zwojach w mózgu myśl, że ten Hitchcock może faktycznie jest kiepskim filmem i zamachem na absolutną świętość, coś jak nasze ostatnie historyczne produkcje nad Wisłą. Że to właśnie stąd taka bieda w Oscarowym menu. W końcu za reżyserię wziął się zupełnie nieznany na głębszych wodach żółtodziób, Sacha Gervasi, więc mógł spieprzyć. No jak nie jak tak. Ale po chwili do łepetyny wróciła normalność, czyli nienormalność, bowiem na Oscarach wszystko jest do góry kołami i gdzie jak gdzie, ale w LA logiki szukać nie należy. Co to jest w ogóle za wyznacznik jakości filmowej? Żodyn.

Akademia i tym razem zachowała konsekwencję i po raz kolejny nie dała się nabrać na nazwisko Hitchcock. Kocha je niemal cały świat, zna nawet przeciętny chińczyk, a pies mojej sąsiadki (kundlowaty pudel), gdyby potrafił mówić, rzekłby, że wkurwiały go Ptaki Hitchcocka. Ale Hollywood naszego brytyjskiego dżentelmena nigdy specjalnie nie darzyło należytym szacunkiem. Może chodziło o te pochodzenie właśnie, może o jego nieco nadęty styl bycia, a może też zwyczajnie, wyprzedzał on swoją epokę w której dane mu było egzystować, a która to nie była w stanie za nim nadążyć. Hitchcock nominowany był do Oscarów aż pięciokrotnie. Mimo, że przynajmniej w trzech przypadkach sobie na to w pełni zasłużył, niczym moja skromna postać na wdzięki nadal niezwykle ponętnej Salmy Hayek, to jednak nigdy nie wyczytano na głos jego nazwiska. Taki już nasz parszywy los Hitch. Gdybyś żył, zapewne obróciłbyś to wszystko w ponury żart. W końcu sam mówiłeś, że absurdalność daje się wyrazić tylko za pomocą humoru, a to jest przecież na swój sposób śmieszne. Ja jednak wolałbym żebyś zaczął od trzęsienia ziemi i później już tylko podnosił napięcie. Oczami wyobraźni widzę jak rozbijasz o ścianę łeb Lincolna, a Argo dźgasz nożem pod prysznicem. Dla takiego widoku sam chętnie zarwałbym nockę i pozwolił obrzucać się tanim lukrem z telewizora. Pieprzyć te Oscary po trzykroć.


No ale do rzeczy. Hitchcock. Kto jak kto, ale ten pan zasłużył sobie na własne pięć minut i mimo dużych rozmiarów, na wciśnięcie własnego cielska w taśmę filmową. Niezwykle szanowana postać w świecie filmu, nawet w tym nieufnym Hollywood. Ten pochodzący z Lądka Zdroju wyrafinowany dżentelmen, przyczynił się w dużej mierze do rozwoju kinematografii, a nawet sam wymyślił przynajmniej jeden nowy gatunek filmowy: Thriller psychologiczny. Niezwykły człowiek o wielkiej charyzmie, trudnym charakterze i bogatym życiorysie. Wewnętrznie skonfliktowany i chaotyczny w wyrażaniu emocji, wielki żarłok, wytworny kobieciarz i tyran na planie filmowym w jednym. Mimo, że to już ponad 30 lat minęło od jego śmierci, można by o nim pisać wiele i ciągle natrafiać na coś nowego. No aż się prosiło o film. Ten w końcu powstał, zrobiono to całkiem dobrze, upieram się nadal, że nawet na miarę Oscarów, ale jak to zwykle z tym tucznikiem w przeszłości bywało, doceni go chyba tylko publiczność. No i ja rzecz jasna, co niniejszym czynię. To my jesteśmy najlepszym i najbardziej wartościowym kryterium dla twórców. Od zawsze i na zawsze.

Zdążyłem już przeczytać kilka notek na temat Hitchcocka i przeważały raczej głosy umiarkowanego rozczarowania, dlatego jak zwykle będę silił się na oryginalność i grubasa bronił będę. Już nawet nie chodzi o prywatne sentymenty, które i owszem, są, kłębią się w mej chmurze od lat, ale o racjonalną ocenę całej produkcji. A ta jest naprawdę udana. Co prawda skupia na sobie tylko mały wycinek z życia legendy, ale rykoszetem porusza wiele wątków pobocznych z żywota Hitchcocka. Nie jest więc to bogata biografia penetrująca jego kształtowanie się niezwykłej osobowości począwszy od czasów wczesnego dzieciństwa, na procesie przepotwarzenia się w wyniosłą otyłość kończywszy, nie. Poznajemy go w chwili premiery Północy-północnego zachodu w roku 1959, kiedy to jest już u szczytu kariery i w przeddzień odnalezienia natchnienia oraz inspiracji, czegoś nowego, co postawi kropkę nad i jego powszechnej zajebistości. Tak rodzi się wstęp do produkcji jego najgłośniejszego i jednego z najbardziej szokujących w historii Hollywood filmu - Psychozy.

Gervasi zabiera się do tego wprost kapitalnie. Doprowadza do interesującego z punktu widzenia widza zabiegu, w którym obserwujemy na wielkim ekranie proces powstawania kultowego filmu… w filmie. I tak oto bawimy się podwójnie dobrze, bowiem doświadczamy w wersji fabularnej genezy powstania Psychozy, widzimy, jak kręcone są poszczególne sceny znane przecież przez nas na wylot. Owszem, nie jest to prawdziwy Hitch, tylko kapitalnie odzwierciedlający go sir Anthony Hopkins (klasa!). To także nie Janet Leigh dźgana jest pod prysznicem, tylko nie mniej boska Scarlett Johansson (jest to na tyle piękne dziewczę, że zupełnie mi to nie przeszkadzało). Vera Miles a.k.a Jessica Biel i Anthony Perkins vel. James D'Arcy mimo świetnego odzwierciedlenia swoich pierwowzorów z roku 1960, także nie są autentykami, a mimo to ogląda się ich wszystkich przyjemnie i łyka każdą, nawet największą bzdurę oraz duperelę jaka wyłazi na światło dzienne przy okazji powstawania kultowej produkcji.


Ale tej Psychozy i tak jest tu w sumie niewiele, acz w sam raz. Gervasi poświęcił także dużo czasu na osobiste relacje Hitchcocka ze swoją żoną, które w trakcie kręcenia chyba jednak najważniejszego filmu w jego karierze, przechodziły bardzo trudny okres. Alma Reville (również kapitalna Helen Mirren) została przedstawiona jako niezwykle silna kobieta dzięki której pozycja Hitcha została nie tyle ugruntowana, co niemal wniesiona na jej plecach na sam szczyt. Przez to sam Hitchcock został nieco przyćmiony w filmie, który jakby nie patrzeć, poświęcony jest przede wszystkim jego skromnej osobie. Ale na pewno nie nazwałbym tego zarzutem, prędzej dopełnieniem. Pośrednio odsłonięto także nieco kulisy sztampowego i cynicznego świata ówczesnych wytwórni filmowych zlokalizowanych w Hollywood, a które to na moje oko, zarówno wczoraj, jak i dziś, są wprost identyczne w podejściu do sztuki filmowej. Tak więc żadna nowość.

Jest więc tu wszystkiego po trochu. Całkiem nieźle wyważone, zmontowane, wzorowo zagrane, a poszczególne wątki i zmiany lokacyjne uzupełnione są o dość osobliwe projekcje naszego głównego bohatera, które w zamyśle twórców, miały nawiedzać jego osobliwe myśli chyba tylko po to, by nadać tej leniwej historii odrobinę hitchcockowskiej intrygi i kto wie, być może także suspensu. Uznajmy, że wyszło tak sobie, ale osobiście nie oczekiwałem od twórców tych samych emocji, jakimi nasiąknięte są stare kadry z filmów Hitchcocka. W końcu to nie jest jego film, tylko o nim. Na dzień dobry należy to od siebie rozgraniczyć. Kto nie będzie potrafił się z tym pogodzić, odpadnie i zanurzy się w obojętności oraz permanentnym rozczarowaniu, a cholera szkoda byłoby to czynić, bowiem absolutnie wszyscy w tym filmie na to sobie nie zasłużyli, zwłaszcza aktorzy. Wszystkie wyżej wymienione przeze mnie nazwiska dźwigają na swoich barkach niezwykły ciężar kinematograficznej historii w sposób godny i wystarczająco przekonujący. Trochę w stylu jednej z ostatnich wariacji Woody'ego Allena - O północy w Paryżu, czyli tak z przymrużeniem oka, ale ze smakiem. Hopkins - przekot. Tak dobrze wczuł się w rolę wielkiego mistrza, że aż z trudem idzie dostrzec na ekranie jego rodowe rysy twarzy oraz sylwetkę. Gdybym nie wiedział wcześniej, że to on właśnie wciela się w tą wielką postać, to bym go za cholerę w tej sztucznej skórze nie poznał. To komplement rzecz jasna.

Trochę zawiodłem się na scenie pod prysznicem. Słodka jak zawsze Scarlett Johansson w roli blondynki, która w świecie Hitchcocka zawsze najlepiej nadawała się na ofiarę, bowiem jest jak śnieg, na którym widać krwawe ślady stóp, radzi sobie generalnie świetnie, tylko akurat nie pod prysznicem właśnie. Tu czegoś mi niestety zabrakło. Wiadomo, że inna sytuacja i kadr, kamera w kamerze, a i zamysł był jakby inny, ale w tym samym grymasie twarzy lepiej wypadła nawet Anne Heche w kiepskim remake'u Psychozy z roku 1998. Ale to drobiazg. Jest ich jeszcze kilka, ale nie przysłaniają mi ogólnego dobrego wrażenia, którym chciałbym wszystkich zarazić. Jak mawiał nasz dzisiejszy główny bohater: Film jest wtedy dobry, gdy jest wart pieniędzy za kolację w restauracji, dwa bilety do kina i opiekunkę do dziecka. Odpowiadam zatem z całą stanowczością, że Hitchcock jest tego wart. Plus szklanki Daniels’a z lodem.
Psycho Dad is back.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1


czwartek, 21 lutego 2013

Odtrutka na Oscary

Tabu
reż. Miguel Gomes, POR, BRA, FRA, 2012
119 min. Aurora Films
Polska premiera: 1.03.2013
Dramat, Melodramat




W miniony weekend skończyło się Berlinale. Ktoś zauważył? Złotego Niedźwiedzia zdobył film, o którym nic wcześniej nie słyszałem. Srebrnego zresztą też. O pozostałych kategoriach i wyróżnieniach nawet nie pomnę. Prawie obce mi nazwiska, niewiele mówiące tytuły, no wyższa matematyka. Jak na kinofila przystało (wcale do tego miana nie aspiruję, ktoś mi tą kartkę zwyczajnie przykleił na plecach), powinienem się tej wstydliwej niewiedzy zapewne wstydzić, ale osobiście uważam, że tak właśnie powinno się to odbywać. Każdy szanujący się fan filmowej rzeczywistości równoległej winien jarać się tym, że czegoś nie wie i jeszcze dotąd nie widział. Ta niewiedza jest naszym największym skarbem i atutem zarazem. Powinniśmy się cieszyć z tego, że jest jeszcze co odkrywać w kinie, oraz, że istnieje coś, co ciągle potrafi nas zaskoczyć i zmasakrować na dwóch metrach kwadratowych kinowego fotela. Na tym właśnie chciałbym, aby polegały role filmowych festiwali. Nie na nagradzaniu wielkich, już do cna przetrawionych przez publikę, lecz na wyznaczaniu nowych standardów i jakości w świecie uwięzionym na taśmie filmowej. Idziesz do festiwalowego kina i nie oglądasz zeszłorocznego komercyjnego hitu pod który spuszczają się miliony, tylko dostajesz po mordzie zupełnie czymś nowym i świeżym, co w dodatku oraz w ogromnej większości, nigdzie indziej i nigdy później nie zostanie już na wielkim ekranie wyemitowane. Zwłaszcza u nas.

To trochę jak z kinem objazdowym, u nas popularnym zwłaszcza w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Przyjeżdżają do wioski, wyświetlają jeden seans i jadą dalej. Może wrócą w przyszłym roku, ale pewnikiem już z innym tytułem. Większość mieszkańców nigdy później już tego filmu nie obejrzy, no bo przecież nie mają u siebie kina. Dziś tą misję przejęły festiwale filmowe. Seans dla wybranych i szczęśliwców trochę innych niż w multipleksowym świecie masowej dystrybucji biletów. Kilkadziesiąt, sto, dwieście osób na sali, a Ty jesteś jednym z nich. Miliony ludzi tkwi wokół w domach bez bladego pojęcia, że oto właśnie ta garstka szczęśliwców ogląda w tej chwili zupełnie nikomu szerzej nie znany tytuł. Kocham ten stan wyjątkowy. Alkohol, kino, ja. No dobra, z alko przesadziłem. Właśnie to powinno być nadrzędną rolą wszystkich tych festiwali, które aspirują do czegoś więcej niż tylko wyreżyserowanie flash mobu na czerwonym dywanie i stroszenie się celebrytów do błyskających fleszy aparatów. Święto kina powinno być organizowane dla ludzi, dla publiczności, dla nas, kurwa*, przecież to my sponsorujemy cały ten biznes. Dlatego chwała tym, którzy jeszcze się na tym ostrzeliwanym przez meteoryty świecie ostali i jakąś tam większą, bądź też mniejszą misję uskuteczniają.

Gdybym był szanującym się znawcą kina, który w dodatku domagałby się chwały w Internecie i poklasku w branży, musiałbym napisać elaborat o wszystkich nominowanych filmach w Berlinie, a o zwycięzcach spłodzić co najmniej rozprawkę naukową na szesnaście stron. No niemożliwa sprawa. Na szczęście nie jestem i nie chcę nim być. Szanuje mnie co najwyżej moja szanowna rodzicielka i może jeszcze z kilka życzliwych mi osób, które tu czasem zagląda. Tak więc nie muszę przesadnie się spinać i udawać, że pozjadałem wszystkie rozumy, wszystko wiem i klękajcie narody. Zwłaszcza te przeciwnej płci o obfitych biustach i jędrnych ustach. Acz, przyznaję, byłaby to dość miła perspektywa na spędzenie reszty mego chyba raczej zgorzkniałego już żywota. W chwale i z narodem kobiet na kolanach u mych stóp. W takich chwilach zwykle budzę się ze snu. Zawsze w najlepszym momencie. Choćby dziś, gdzie znów śniła mi się miłość mego życia. Kurwa*.

Zacząłem tak około festiwalowo i wynaturzeniowo, bo chyba nie dokończyłem myśli poruszonej w ostatniej recce, a przecież kłębiła się ona w mej głowie nadal. Poza tym, taki to okres. Kończy się Berlin, zaraz zacznie się szczytowanie pod Hollywood. A każdy powód, żeby wcisnąć szpilę Oscarom jest dobry i słuszny z moim wewnętrznym głosem bluzgającym na wszystko jak leci: Na ludzi, na świat, na złe dziwki ciągle się o mnie ocierające i na te nieszczęsne Oscary również. Im więcej wiosen na karku (a właśnie, gdzie ona jest do kurwy* nędzy?) tym bardziej nie znoszę tych nagród. Śledzę, czytam, mam swoje typy i zdanie, ciężko jest przecież zatopić się po nos w jeziorze celowej niewiedzy, ale nie lubię i to bardzo. Są kwintesencją wszystkiego, czego aktualnie w kinie unikam i co mnie odrzuca. Promują one bowiem bardziej tandetę i kicz, a nie wartości artystyczne, które w czasach z plastiku powinny stanowić duchową odskocznię od miałkiej i sztucznie podtrzymywanej przy życiu codzienności.

Dlatego właśnie bardziej kręcą mnie dziś festiwale, które pokazują oraz nagradzają przeważnie obce mi filmy, niż obdarowane złotem tytuły już dawno przetrawione przez mainstream, oraz ściągnięte w milionowych odsłonach z torrentów. Ok. Niech sobie egzystują. Każda branża musi mieć swój bal. Nie chcę ich przecież wszystkich przenosić do kosza, ale ta nachalność mnie drażni. A to przecież właśnie te mniej widowiskowe i spopularyzowane produkcje są dziś namiastką tej tajemnicy, którą uwielbialiśmy odkrywać w czasach naszego dzieciństwa. Do dziś pamiętam swoje pierwsze wizyty w kinie ze starszą siostrą, która z wielką niechęcią i jakby za karę czytała mi napisy do ucha. Byle durna komedia amerykańska była dla mnie oknem na magiczny świat. Fakt faktem, że były to czasy szare i nikczemne z socjalistycznego punktu widzenia, a wszystko co kapitalistyczne wydawało nam się wtedy odrealnione, malowane inną paletą kolorów, jakby nie z tego świata. Ale też przecież dzieckiem byłem, niewiele rozumiałem, kino więc było dla mnie kluczem do drzwi, do których w świecie rzeczywistym nie miałem nawet dostępu. Siedząc na skrzypiących fotelach starych kin mogliśmy bez strachu za nie zaglądać. Uwielbiałem to robić, bardzo. Dziś, te dwadzieścia kilka lat później, nadal szukam w kinie tych samych drzwi. Często znajduję, nie twierdzę, że nie, ale i one zmieniły dziś swój materializm. Są wykonane z grubej warstwy stali, a zamiast klucza, otwiera je czytnik kart, tudzież skaner rogówki. Nie mniej jednak świat za nimi ciągle bywa pociągający, tylko trzeba go ciągle szukać i przedzierać się przez gąszcz tandety wyrastającej nam ciągle przed twarzą.

Na szczęście nadal znajduję w kinie to co kręci mnie najbardziej. Muszę tylko unikać tłumów i zwykle poszukiwać w innych miejscach niż wszyscy, ale osobiście, bardzo lubię to robić. Nie tylko w kinie, ale i w życiu prywatnym, na co dzień. Trzeba mieć jakiegoś outsidera w sobie, potworny chaos, by narodzić tańczącą gwiazdę. Dlatego nie chcę już pisać o tych o Oscarach. Widziałem już wszystko co w nich w tym roku jest potencjalnie ciekawe. Ledwie kilkanaście procent z ich całościowego menu, co jest i tak niezłym wynikiem. Ale żeby zarywać dla nich nockę z niedzieli na poniedziałek? Toż to hard core tak mocny, jak oglądanie w całości orędzia do narodu naszego premiera. Znam o wiele ciekawsze zajęcia jakie można uskuteczniać w środku nocy, ale jako, że zaglądają tu także czasem osoby niepełnoletnie, to przez grzeczność i wrodzone poczucie moralności nie napiszę. Acz liczę na waszą domyślność i hmm... kłębiącą się głęboko w waszych wnętrzach niegrzeczność.

O tegorocznym Berlinale, z pozoru niewiele różniącym się od hollywoodzkiej wytwornej kolacji też dużo napisać nie potrafię, bo poza tym co można powszechnie przeczytać nic więcej nie wiem i wiedzieć nie mogę. I tam i tu gwiazdy z importu, czerwone dywany, ale jednak tytuły filmów zupełnie inne oraz absolutnie ze sobą nieporównywalne. O tych oscarowych mogą dziś pisać praktycznie wszyscy. Nawet totalni ignoranci i kinowi analfabeci, jak ja na ten przykład. Ale żeby już przeczytać coś o filmach nagradzanych w Cannes, w Sundance, czy w Karlovych Varach (uwielbiam tą nazwę, zwłaszcza te wary), to już trzeba być gdzieś na ą i ę etacie, a także liczyć na cud, że zwierzchnictwo wyśle cię zagranicę, wyposaży w akredytkę i da trochę diet na alko i dziwki śniadania i obiady. Chciałbym móc to robić, piszę bez wstydu i z dużą dozą śmiałości, ale niestety nie jestem szanowanym w świecie znawcą kina oraz, co chyba ważniejsze, nie lubię przebywać wśród ludzi. Przez to rzecz jasna nie mogę mieć dostępu do zagranicznych premierowych projekcji, a i w autobusach komunikacji miejskiej czuję się trochę nieswojo. Trudno. Może w następnym wcieleniu.


Tak więc pozostaje mi skupianie się na marginesie mainstreamu i nieprzesadnej niszowości, która czasem i do nas dociera, acz zwykle w niewielkich ilościach. Tak jak np. teraz. Oto właśnie za chwilę, za mniej więcej tydzień, do kin wchodzi nagrodzone rok temu za naszą zachodnią granicą Tabu, Miguela Gomesa, z którym to właśnie postanowiłem się zmierzyć, tak na przekór oscarowej gorączce. Prawdę mówiąc pieprzę Lincolna, Życie Pi i Zero Dark Thirty. Jeśli mam znów przechodzić podobne męczarnie jak podczas projekcji Argo, to dziękuję bardzo, już wolałbym czyścić kible na 30 piętrze pałacu kultury w Warszawie (żartuję, wolę jednak te kiepskie filmy). Polska premiera Tabu odbywa się już po roku, czyli całkiem nieźle jak na nasze rodzime standardy. Mojżeszowym cudem jest już sam fakt, że taki tytuł w ogóle wchodzi do naszych kin. Dzieje się tak chyba przez dominujące w naszym kraju wiatry zachodnie, które zdaje się przywiały znad Berlina oraz z pomocą sił natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi tą dość ekscentryczną produkcję. Chwała więc w tym miejscu należy się polskiemu dystrybutorowi Aurora Films, za to, że się odważył i zaryzykował. A ryzyko jest dość duże, ponieważ tak na moje oko, to Tabu dysponuje wszystkimi cechami filmu, który na dzień dobry i w 98% przerasta swą ekspresją dość płytkie i mało wymagające gusta polskiej widowni. Nawet ja miałem problem z trawieniem, więc o czym ta mowa.

W zasadzie to nie chciałem o tym filmie tu pisać, bo po pierwsze primo, nie bardzo wiem w jakiej kolejności mam naciskać w te klawisze, by pozbyć się skumulowanych na jego temat myśli w mej głowie, a po drugie primo, niestety nie jest to chyba produkcja na tyle godna uwagi, by poświęcać jej aż cały jeden wieczór. Ale zrobię to, bo lubię pisać o filmach jak jest ciemno. Jakichkolwiek. Jest wtedy prawie jak w kinie. Poza tym sączę sobie przy tym łiskacza z lodem i delektuję się rozpływającymi się w tle ciemnego salonu muzycznymi stęknięciami, które skutecznie odcinają mnie od świata rzeczywistego aktualnie skrytego pod grubą pierzyną śniegu. Kurwa*, jak ja już mam go dość. I tej zimowej kurtki też. Najchętniej bym ją spalił i ogrzał się w blasku ogniska. No ale do rzeczy…

Tabu jest filmem przeznaczonym chyba najbardziej dla ekranowych masochistów, którzy cenią sobie wrażliwość na ludzkie, trochę ckliwe historie i uniesienia opowiedziane w sposób zupełnie nieszablonowy, w dodatku na przekór wszelkim filmowym standardom. Jest też czarno-biały, a to ponoć dla dzisiejszego kinomaniaka przeszkoda tak zaporowa, jak cena za błyszczący się zza szyby salonu najnowszy model BMW M3. Dla mnie to są jednak wartości dodatnie. Lubię taki format zapisu, nie zawsze, ale sympatyzuję. Świat widziany z tejże palety barw jest albo jasny, albo ciemny, albo jasno-ciemny. Nie ma niczego pośredniego, żadnych kolorowych przeszkadzajek, żadnego tła, drugiego planu i pięknych widoków utkanych z soczystej zieleni. Tą musisz sobie wyobrazić sam, dzięki czemu nieco bardziej aktywuje się mózg podczas seansu. Człowiek, by pokolorować w głowie ten świat po swojemu, zmuszony jest wyostrzyć własne zmysły. Całkiem fajna jest to zabawa, czasem można się tak pobawić bez większych strat moralnych oraz z zachowaniem estetycznego ordnungu, acz w tym konkretnym przypadku może być to trochę trudne, gdyż połowa filmu toczy się w teoretycznie bardzo kolorowej Afryce. Potraficie sobie wyobrazić ten kontynent w czerni i bieli? W XXI wieku? W dniu, kiedy Sony zapowiedziało premierę Playstation 4?

Oryginalność miłosnej opowieści, a bo chyba nie napisałem, że jest to film o nieszczęśliwej miłości chyba najbardziej, ale nie tylko, no więc oryginalność i innowacyjność Tabu polega właśnie na dość interesującym podziale nożem rzeźnickim na dwie mniej więcej równe i mało ze sobą zależne części. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie dysponując przed seansem praktycznie żadną wiedzą na temat tejże produkcji, takie rozwiązanie wydało mi się w trakcie oglądania nawet ciekawe i chyba jednak mało spotykane na wielkim ekranie. Najpierw więc obserwujemy losy trzech kobiet: Aurory, pani będącej już w podeszłym wieku, jej czarnoskórej opiekunki Santy, oraz ich sąsiadki, Pani Pilar. Owe trzy panie żyją sobie od tak w jednej kamienicy usytuowanej gdzieś w słonecznej Lizbonie. Najstarsza z pań, Aurora, jest bardzo ekscentryczna, chimeryczna i bardzo energiczna jak na swój wiek, w dodatku z widocznymi zaburzeniami wszelkiej maści oraz ze śladami demencji starczej. Poznajemy ją w chwili, gdy traci wszystkie pieniądze w kasynie. No bo kto bogatemu zabroni. Przez połowę filmu obserwujemy nasze szanowne panie, ich dysputy, oskarżenia, drobne kłótnie i momentami ciekawe dialogi, ale w sumie nie wiele się dzieje. Starsza, wyniosła pani raczej irytuje i w momencie (UWAGA, za chwilę gdzieś na świecie zginie mała foczka, znaczy się spoilery będą, sorry), kiedy zacząłem już godzić się z myślą, iż opowieść o naszych bohaterkach prowadzi donikąd i raczej nic z tego dobrego już nie będzie, starsza pani umiera, kończy się pewien rozdział i zaczyna drugi. A w nim, przenosimy się do Afryki dobre kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy nasza panienka Aurora była niezwykle piękną kobietą (w dodatku z ładnymi cyckami – dopisek autora).

W dość oryginalny sposób, z pomocą lektora, trochę jakby w paradokumentalnym zamyśle, przechodzimy przez jej cały młodociany życiorys, miłosne uniesienia, zdrady, intrygi i ekscytujące przygody na tle dzikiej Afryki. Poznajemy ciągle nowych bohaterów, jej mężczyzn, ojca, męża i kochanka, pojawiają się nowe postacie, mamy więc w pewnym sensie do czynienia z zupełnie nowym filmem w filmie rozpoczynającym się w jego połowie. Osobiście drugą część opowieści o młodej pani Aurorze utkałbym już z żywych kolorów, tak, aby zachować wyrazistą dysproporcję i zaakcentować w ten sposób podział na witalną młodość, oraz schyłek żywota w asyście szarych odcieni samotności i choroby. No ale to nie ja jestem reżyserem, więc niech sam Gomes się teraz z tego tłumaczy. Nie mniej jednak miło się to ogląda. Jest to trochę nostalgiczne kino zmuszające do drobnych refleksji i własnych przemyśleń nad sporą częścią naszego życia, które poszło już z dymem i jest daleko za nami. Na łożu śmierci, wiele lat później potrafi jednak do nas powrócić i uronić nie jedną łezkę. Cóż, będziemy to sami przerabiać za lat ileś. Oby nie prędko.

Nie bardzo wiem jak sklasyfikować tą opowieść, nawet nie wiem do końca, czy ten film finalnie mi się spodobał. Momentami jest dość interesujący, na pewno oryginalny, z pewnością inny niż większość, głównie ze względu na niecodzienną narrację, ale przy tym jakoś specjalnie nie wciąga. Przynajmniej mnie, tak z męskiego punktu widzenia patrząc. Ale myślę, że kobiety Tabu będzie w stanie poruszyć. Być może nawet te o skamieniałych sercach. W końcu to taki niby klasyczny i encyklopedyczny melodramat, który został tylko opowiedziany w dość ekscentryczny sposób. Co prawda nie da się go porównać z typowo hollywoodzkimi wyciskaczami łez, ale jako odskocznia od komercyjnych i ckliwych historyjek z pewnością się nada. W sam raz jako odtrutka na Oscary.

Także tego. Znowu więcej literek o bzdurach zamiast o samym filmie, w końcu po to tu zaglądacie. Ale taki to czas jakiś dziwny nastał w mym życiu. Ciągle tłumaczę to sobie tym, że to przez tą Syberię za oknem. Zrobi się ciepło, to zamiast siedzieć ze szklanką w dłoni i stukać tak bez sensu w tą klawiaturę, będę buszował po swoich lasach na rowerze i penetrował matkę naturę. Wszyscy sobie wtedy odpoczniemy. Ja od stękania do laptopa, a wy ode mnie. Tabu. Solidny film. Polecam.

----------

* Przepraszam za te ciągle powtarzające się „kurwa” w tym tekście, ale cholera jasna, uwielbiam to mięso. To najbardziej szczere i prawdziwe słowo pod słońcem. Kto go nie używa na co dzień – nie żyje. Nie wstydzę się go. Będę dalej nadużywał, przynajmniej do czasu, kiedy Google nie zacznie go cenzurować. Poza tym, dziś obchodzimy Dzień języka ojczystego i co jak co, ale "kurwa" jest najpiękniejszym z polskich słów jakim można uczcić owe wzniosłe wydarzenie. Oprócz "cycków" rzecz jasna.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,3


wtorek, 12 lutego 2013

O co tyle hałasu?

Argo
reż. Ben Affleck, USA, 2012
120 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 30.11.2012
Polityczny, Thriller, Historyczny, Dramat, Akcja




Nie chciałem tego oglądać. Nie lubię tracić czasu i patrzeć na coś, co już z samego założenia i z różnych względów mi się nie podoba. Z tego też właśnie powodu unikam gapienia się na Annę Grodzkiego. Założyłem sobie z góry, że kiedyś i tak puszczą go na TVN (Argo w sensie, bo Grodzki ma już u nich wykupiony stały abonament), najpewniej w okresie świątecznym, lub jako piątkowy mega hit, to sobie wtedy obejrzę, wraz z milionem innych zaległości rodem z trochę obcego mi filmowego świata. Ale to też tylko wtedy, jeśli akuratnie nie będę miał czegoś innego i ciekawszego do zrobienia, np. gdy nie zapragnę nagle umyć okien w mieszkaniu. Choćby i w środku zimy. Niemniej jednak ostatnimi czasy o Argo jest na tyle głośno, że w pewnym sensie zaczął mnie ten hałas już trochę uwierać.

Strasznie nie lubię zabierać głosu na zupełnie obce mi tematy, w których czuję się tak średnio na jeża i generalnie nie kumam bazy. Jeśli raptem wyrośnie przede mną jakiś zjadacz wszystkich rozumów, alfa, beta i Opel Omega w jednym, to zwyczajnie może mi wtedy zabraknąć argumentów, a nie lubię gdy ich mi brakuje i nie wyczuwam Asa w rękawie. Tak właśnie było do wczoraj, za każdym razem, gdy pojawiał się gdzieś temat Argo. Wszędzie i ciągle. A ja nie miałem nic mądrego do powiedzenia, oprócz naturalnego i bazującego na bardzo żywym przeczuciu, że to jest w istocie mocno średni film nad którym ludzkość nawet nie zapłacze. Nawet ta amerykańska. Ależ się pomyliłem... Co do tej ludzkości rzecz jasna.

No we łbie mi się to nie mieści. Siedem nominacji do Oscara, wygrane Złote Globy, liczne wyróżnienia, ochy i achy, a dwa dni temu brytole uznali na swoim BAFTA, iż jest to, o zgrozo, najlepszy film roku! NAJLEPSZY. No ocipieli. Jako, że to się nadaje do Faktoidu, zapragnąłem w końcu i ja zabrać głos w tym rynsztoku pełnego niedorzeczności i ukraść światu cenne pięć minut. Dotąd nie wypadało mi tego robić, no bo przecież filmu nie oglądałem, a zasady mam święte i muszę je respektować, choćby przed samym sobą. Zrobiłem więc wyjątek, usiadłem wczoraj trochę wygodniej na kanapie i zabrałem się za najlepszy film według być może nawet i milionów ludzi na świecie, a który w pierwszej chwili (w drugiej i ósmej zresztą również) wydał mi się absolutnie nieinteresujący i odpychający. Od A do Z. No zdarza się. Czasem nie ma żadnej chemii i musimy improwizować domowej roboty zamiennikami. Jak w życiu. Poświęciłem się więc, bo chciałem dogonić świat, który zdaje się oczadział. Zapragnąłem być na czasie i zrozumieć ludzi, którzy nagle i zbiorowo potracili rozumy, ale przede wszystkim zrobiłem to dlatego, bo chciałem udowodnić samemu sobie, iż zwyczajnie miałem rację.

No więc wskoczyłem na ten statek, na ostatni prom, na Arkę Noego. Siedzę i płynę tak z tym milionem innych zwierząt i bacznie im się przyglądam. Mogę sobie wreszcie do woli pisać, smarować i obrzucać je błotem, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Przykro mi bardzo, ale jeśli czytają to fani Argo, musicie albo zmienić kanał, albo też z góry uznać mnie za skończonego idiotę, kompletnie oderwanego od rzeczywistości i czytać dalej, lecz już z bezpiecznie ustanowionym dystansem do tych niedbale ułożonych przeze mnie literek. Dystansem, takim wiecie, jak między normalnym człowiekiem, a opóźnionym na umyśle. Jak w Locie nad kukułczym gniazdem. Inaczej świat może wam się nagle zwalić na głowy, a ja naprawdę nie chcę być później ciągany po sądach.

Uważam bowiem, będąc przy tym w pełni świadomym oraz trzeźwym na ciele i umyśle (jak bum cyk cyk, nie piłem od 2 dni), że Argo to jeden z najbardziej przereklamowanych filmów tego roku. Znaczy się poprzedniego, ale dopiero w tym postanowiono go hojnie obdarować platyną i złotem. Uściślę. Argo (po kiego wafla dodano u nas tą „operację”? Zawsze musi być inaczej niż w oryginale?) nie jest złym filmem. Jest solidną, rzemieślniczą i sprawnie wykonaną robotą na zamówienie, taką typowo hollywoodzką wizytówką, których wala się multum w naszym biurowym wizytowniku. Ale przez te wszystkie nagrody i nominacje zrobiono mu ogromną krzywdę, a przy okazji obrażono gusta kinomanów (no, przynajmniej jednego). Wiem, że Ben Affleck najpewniej by się ze mną teraz nie zgodził, zaśmiał szyderczo pod nosem i kazał mi spadać na bambus, tak jak i cała rzesza twórców filmowych, która gremialnie puknęłaby się w czoło i zapytała: „Kim u licha jest ten śmieszny i durny człowiek z tego małego i nic nie znaczącego na mapie świata kraju, znanego co najwyżej z białych niedźwiedzi na ulicach?” Tak właśnie by zapytali, ale na szczęście jestem białym niedźwiedziem, a to jest mój kraj, mój blog i moja recenzja, więc mogę też sobie do woli spluwać przed siebie.

Ja wiem, że filmy kręci się także dla tych czerwonych dywanów oraz dla zabawy w błyszczące i ociekające złotem szabrownictwo. Tzn. nie wiem, tak wnioskuję po tych wszystkich ą i ę festiwalach, które organizuje się chyba tylko po to, żeby artystyczna szlachta bawiła się we własnym gronie i klepała czule po plecach: "Bardzo dobry film Ben, prawie tak dobry jak Twój garnitur", "Och, dziękuję Jeff, Twoja szósta żona mówiła to samo", "Może nakręcimy coś wspólnie? Za Twoje pieniądze?"

Przez te wszystkie zupełnie oderwane od pługa nominacje, przez notoryczne obdarowywanie średnich filmów najwyższymi laurami w świecie filmu, zwyczajnie nie chce mi się już ani oglądać, ani też szerzej interesować jakimikolwiek ceremoniami wręczania nagród. No trochę nudne się to wszystko zrobiło i mało autentyczne, abo też ja sam już z tego wyrosłem. Rajcuje mnie najwyżej już tylko kilka mniej prestiżowych festiwalów, w których mucha i krawat nie jest zestawem obowiązkowym, oraz nagrody przyznawane przez publiczność, bo tej ufam mocniej. Trudno, żeby było inaczej - sam do niej należę. Bardziej mnie interesuje co wygra w Sundance, w Toronto, czy na Nowych Horyzontach, że o mojej Warszawie nie pomnę, niż to co ogłoszą w LA za jakieś dwa tygodnie w świetle jupiterów. Festiwalową pierwszą ligę traktuję dziś już mniej więcej tak jak rozgrywki piłkarskie w lidze azerskiej. Wiem, że się odbywają. I tyle.


Ale wróćmy do filmu. Lubię czasem mocne kino około polityczne, szpiegowskie, historyczne, a jak jeszcze jest oparte na faktach, to już w ogóle lubię, bo te zasadniczo leży na półce blisko moich prywatnych zainteresowań, którymi katuję się na co dzień. Albo inaczej. To one katują mnie, bo generalnie wolałbym nie wiedzieć co w trawie piszczy np. na takim Bliskim Wschodzie i autentycznie chciałbym posiadać cały świat głęboko w poważaniu i w czterech literach, ale cholera nie potrafię. Moim naczelnym cierpieniem i męczennictwem jest to (oprócz notorycznie pękającego serca z powodu porzucania mnie przez złe kobiety), iż nie lubię mieć wielkiej kosy z historią, oraz być nie na bieżąco ze światem. Nie lubię nie wiedzieć kto mnie orżnął w Sejmie, oraz np. kto aktualnie jest Prezydentem Iranu (wiecie?). Należę do zdecydowanie wymierającego gatunku ludzi, którzy interesują się tym, co dzieje się trochę dalej za granicą własnego osiedla, dzielnicy, powiatu, że o województwie nie pomnę. Lubię czytać świat i stale kontrolować jego tętno. Dlatego właśnie tak bardzo cenię sobie kino. Dzięki niemu jestem w stanie i bez wychodzenia z domu zwiedzić odległy kontynent i dowiedzieć się, co tam się u nich pije do śniadania i jakiej słucha muzyki. Zupełne pierdoły, a cieszą. Po prostu lubię to wszystko wiedzieć.

Nie inaczej jest ze sprawami poważniejszymi. Zarysy historyczne, polityka, konflikty zbrojne. To chleb powszedni tego świata, a ja lubię świeże pieczywo. Każdy naród ma własną historię, posiada wielkie i smutne momenty, a ten, który swoją historię potrafi czcić i pielęgnować z godnością oraz zarażać nią inne narody, jest dla mnie mistrzem i ma prawo rozdawać karty. To trochę jak z tą martyrologią. Pokażcie mi własne cmentarze, a powiem wam jakim narodem jesteście. Kraj, który nie potrafi mówić, pisać książek, wierszy i kręcić filmów o własnej przeszłości, nie zasługuje na teraźniejszość i nie ma prawa do przyszłości. Amerykanie doskonale to wiedzą i lubują się w przenoszeniu na ekran wszystkich, ale najchętniej tych patetycznych i wyciskających łzy z oczu ckliwych historyjek opartych luźno, bądź też trochę mocniej na faktach historycznych. Zrobili już chyba wszystko. Sfilmowali każdy okres własnej państwowości, a wszystkie wojny przez które się przeczołgali rozebrali na czynniki pierwsze i jeszcze kazali podziwiać to wszystko reszcie światu. Doszło nawet do kuriozalnych sytuacji, w których owa reszta świata uznawała amerykańskie filmy opowiadające o ich własnej historii... no najlepszymi filmami świata właśnie. No wypisz wymaluj Argo i te ostatnie BAFTA. Lol po raz kolejny. To się ciągle dzieje.

My pod tym kątem wypadamy trochę blado. Rodzime produkcje historyczne opowiadające o naszych narodowych traumach, tragediach i sukcesach z kart własnej historii (a mamy tego o wiele więcej niż Amerykanie) są przez resztę świata najczęściej pomijane i to najdelikatniej rzecz ujmując. Mało tego. Pomijane są nawet u nas i przez większość z nas. Ale też nie ma co siać paniki. Na świecie pomija się właściwie każdy nasz film. Idzie się przyzwyczaić.

Tak więc Amerykanie mogą więcej. Argo oglądać specjalnie mi się nie chciało, ale nie dlatego, że prywatnie jestem trochę na bakier z amerykańską propagandą sukcesu. Akurat w konflikcie cywilizacji zachodniej z Islamem zawsze będziemy walczyć po tej samej stronie, ale osobiście obejrzałbym ten film chętniej, gdyby nie te wszystkie pieprzone nagrody i klękanie narodów. No niesmak jak stąd na Mt. Everest. Rzuciłbym sobie okiem na te Argo, ale tak bez specjalnego ciśnienia i oceanu oczekiwań w ramach ciekawostek historycznych gdzieś tak pewnie za parę miesięcy i z braku laku, jak bym nie miał co akurat oglądać w czasie wolnym, bo i tak należy podchodzić do produkcji tej rangi, bez szaleństw w oczach, ale nie, musieli znaleźć się ludzie, którzy uznali Argo najlepszym filmem roku. ROKU, który spłodził przynajmniej dwa tuziny o niebo lepszych produkcji. Koniecznie musieli wyjść spod ziemi odważni zjadacze wszystkich rozumów, którzy obdarzyli go 7 nominacjami do Oscarów. Inni mądrzy wręczyli jego producentom dwa Złote Globy. No jak im za przeproszeniem nie wstyd? Przez nich musiałem te pieprzone Argo obejrzeć wcześniej niż chciałem i z towarzyszącym temu niesmakiem, a także publicznie później znieważyć, ale nie dlatego, że jest filmem złym, tylko dlatego, że na siłę postanowiono zrobić z niego zajebistą produkcję. W imię jakich zasad i według jakich kryteriów tak uczyniono? Zawsze miałem problem z odnalezieniem się w świecie artystów i to pomimo tego, że moja dusza od urodzenia posiadała papiery na to, by do tego świata aspirować.

Jako, że Argo jest oparte na faktach, to będzie mi ciężko zbesztać je w wielu elementach, co niby chciałbym bardzo uczynić, ale tego ostatecznie nie zrobię, bo sam tak do końca nie wiem, co tu właściwie jest fikcją literacką, nadinterpretacją autora, czy też faktem twardszym od stali. Nie chcę więc się wygłupić i walnąć babola, napisać, że ta scena jest „niemożliwa”, a później przeczytać, że akurat to wydarzyło się naprawdę. Skupię się więc jedynie na kilku absolutnych drobiazgach, które teoretycznie nie powinny rzutować na całościowy odbiór… ale u mnie trochę rzutują. To jednak będą wręcz outsiderzy ze świata drobiazgów, no ale będą, są, znaczy się.


Pierwszy drobiazg jaki mnie strzelił w oko, że te aż mi spuchło, to te sztuczne wąsy. LOL. No nie mogłem z nimi. Mam na myśli nienaturalny zarost naszej ratowanej szóstki pracowników ambasady. Dwóch z tych kolesi kojarzyła mi się z teledyskiem Beastie Boys - Sabotage (uwielbiam). Nie mogłem przestać się śmiać i traktować tych postaci autentycznie oraz odpowiednio poważnie. Co za tym idzie, nie użalałem się nad ich losem oraz nie identyfikowałem się z ich cierpieniem, które tak na marginesie, zostało bardzo słabo odwzorowane i przelane na ekran. Ja rozumiem, że to był koniec lat 70-tych, że stylizowano ich na autentyczne postacie, tak właśnie wówczas owłosione i wyglądające, ale na Boga, mogli już znaleźć aktorów z prawdziwym zarostem, a nie tak nieudolnie doklejanym, lub tak po prostu wyglądającym. Drugi absolutny drobiazg już tak bardziej na rozluźnienie, to LEDowe oczy robota z konferencji prasowej (zwrócił ktoś na to uwagę?) :)

Trzeci drobiazg, acz trochę większy i bardziej uwierający, to to, co już właściwie poruszyłem przed chwilą, czyli emocje, a raczej ich brak. Od samego początku filmu wiadomo, że tą naszą szóstkę uwolnią, że skończy się wszystko happy endem, że będą łzy wzruszenia i chwała wielkiej Ameryce. Inaczej nie nakręciliby o tym filmu. Proste. Nie trzeba też było niczego wcześniej o tej akcji czytać. Nawet posiadać minimum wiedzy historycznej, bo dla durnych Amerykanów, oraz dla większości pozostałego społeczeństwa streszczono na samym początku filmu trochę ważnych informacji w stylu: W jakim kraju akcja będzie się za chwilę rozwijać, w którym roku, kto jest kto, po co i dlaczego. Taka legenda w pigułce dla mało rozgarniętych. O tym, że nie trzeba tego robić przekonano mnie chociażby w Pogorzelisku.

Jedyną niewiadomą jaką posiadałem zasiadając do oglądania, to sposób w jaki miano dokonać odbicia uwięzionych w Teheranie Amerykanów. Całkiem interesujący i oryginalny na pierwszy rzut oka, przyznaję. Nawet mnie trochę zdziwiło, że dopiero teraz znalazł się w tej fabryce snów jakiś producent, który postanowił nakręcić o tym film. Dziwne jest to tym bardziej, ponieważ z tej opowieści wynika jasno, iż naszych bohaterów ze sztucznymi wąsami uratowało w dużej mierze samo Hollywood. Scenariusz sam się przecież napisał i przyniósł chwałę ludziom z branży filmowej. Wystarczyło go tylko wyciągnąć z ogólnodostępnej szuflady do której trafił w roku 1997. Ben Affleck to zrobił, dodał trochę ckliwości i patosu od siebie według zdartego do bólu szablonu, wyszło całkiem solidnie, ale bardzo mało interesująco i zupełnie nieprzyciągająco. Zero identyfikacji z kimkolwiek w tym filmie. Także okrągłe zero jakiejś niepewności, nie było też obiecanego mi thrillera. Zabrakło mi również wzruszającego dramatu ludzi, który przecież w rzeczywistości istnieć musiał na pewno. W Affleckowej ekranizacji w ogóle ciężko było wyczuć jakieś specjalne zagrożenie dla ich życia. Wszystko co widziałem na ekranie spływało po mnie zeszłorocznym, wyimaginowanym potem. Tą historię wyrecytowano bezjajecznym głosem, jednostajnie przyśpieszonym, pozbawionym charyzmy i charakteru Kryśki Czubówny. Argo przeczytał nam pan Zdzichu spod Żabki po sześciu piwach. Ziew.

No i się rozpisałem. Znowu. Ja pieprzę, muszę coś z tym zrobić. Miałem zamysł, by o Argo napisać tylko kilka akapitów i wrzucić to wszystko do jednego posta wraz z innym filmem, który obejrzałem tylko dlatego, że również chciałem sam przed sobą potwierdzić wszystko to, co o nim wiedziałem i bez jego oglądania, czyli Niemożliwe. Do niego także nie czułem mięty, oraz z góry wydawał mi się mało interesujący, ale o nim może później, kto wie, może również się tak rozpiszę bez sensu. Tak czy owak, po raz kolejny jestem wdzięczny swojemu instynktowi, którego latami trenowałem, szczułem chłamem i delektowałem wielkimi tytułami. Skurczybyk nauczył się już wyczuwać z daleka filmy dobre i ostrzegać mnie przed złymi. Dzięki temu tych drugich praktycznie w ogóle już nie doświadczam i rzadko oglądam. Zwyczajnie szkoda mi na nie czasu, acz przyznaję, czasem muszę to robić, bo przednia jest z nimi zabawa. Za to obsesyjnie uganiam się za filmami świetnymi, lub potencjalnie dobrymi. Cóż. Maciej Orłoś powiedziałby o mnie, że nadaję się do teleekspressowej galerii ludzi pozytywnie zakręconych. Pozostali nazwaliby mnie pewnie zwykłym idiotą. Rację z pewnością macie wszyscy.

3/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,5



czwartek, 7 lutego 2013

Nieudolne

Nieulotne
reż. Jacek Borcuch, POL, ESP, 2012
90 min. Kino Świat
Polska premiera: 8.02.2013
Dramat, Romans



Najpierw fajna zabawa w nocy, tournée na mieście, na bogato i bez hamulców. Jesteś królem życia, możesz wszystko, a brzydkie kobiety w alkoholowym amoku stają się nagle boginiami rodem z kolorowych czasopism dla samczych onanistów. Niestety po upojnej nocy zawsze następuje światłoczuły ranek. Alkohol z żalem opuszcza nasz krwiobieg i wita nas hipoglikemia oraz niedobór glutaminy. Kac morderca. Słońce brutalnie zabija nasze spojówki, a odkryte przypadkiem leżące tuż obok brzydkie kobiety, które znaczą swoją obecność wczorajszym królewskim chuchem... naprawdę są brzydkie. Właśnie mniej więcej taką alegorią opisałbym najnowszy film Jacka Borcucha, Nieulotne. Bardzo obiecujący początek i potworny ból łba zaraz po końcowych napisach.

Ból niestety tym bardziej dotkliwy, gdyż oczekiwania stawiane przed filmem były wprost gigantyczne. Nie wiem, może to przez ten Sundance. Z pewnością byle co nie błyszczy w Utah na dywanach, a z Polski to już w ogóle. Borcuch, także przez cały swój dotychczasowy dorobek zasłużył sobie na szacun i chodzenie w ciemno na każdy jego kolejny film, niemal jak u Smarzowskiego. Wszystkie jego trzy wcześniejsze produkcje, rzecz jasna z zachowaniem odpowiednich proporcji, były po prostu świetne. Kallafiorr jako tanie i małe kino niezależne wprowadził trochę kolorytu do polskiej kinematografii końca lat 90-tych. Tulipany zaraziły nostalgią i klimatyczną oryginalnością, a także muzyką i obiecującym początkiem Daniela Blooma. Wszystko co kocham były już z kolei kropką nad i, eksplozją talentu oraz zapowiedzią czegoś naprawdę wielkiego. Tym czymś dużym miało być właśnie Nieulotne.

Z takim właśnie nastawieniem szedłem do kina na prapremierę, dobrze, że na darmową. Czasem fajnie jest prowadzić filmowego blogaska i posiadać fejm na mieście, bo niekiedy właśnie wpadają w łapy jakieś gratisowe zaproszenia. Szkoda, że nie prowadzę bloga o, nie wiem, np. o technikach miłości francuskiej, ale powiedzmy, że zaproszenia na premiery filmowe są też całkiem spoko. Wziąłem więc koleżankę za rękę i udaliśmy się na seans. Co prawda całą zaoszczędzoną kasę na biletach przetrąciliśmy i to pewnie z trzykrotną przebitką na żarcie i alkohol, ale grunt, że za Nieulotne płacić nie musiałem. Teraz, pisząc te słowa, jestem nawet z tego powodu dumny, bowiem kac moralny i VAT mnie za to ścigać nie będą. O ile lubię finansować polską kinematografię, o tyle wolałbym jednak, aby moje ciężko zarobione pieniądze trochę częściej wpływały na ekranową jakość świecącą swym blaskiem w rodzimym kinie.


Paradoksalnie, niezłej jakości jest u Borcucha całkiem sporo. Biorąc pod uwagę polskie standardy, to jest tu jej nawet więcej niż gdziekolwiek dotąd, a i w europejskiej średniej trzyma się w czubie peletonu. Ale ta jakość niestety zauważalna jest tylko w jednym aspekcie wchodzącym w skład przepisu na dobre kino. A są nim zdjęcia. Te przestają być u Borcucha, a raczej u Michała Englerta przypadkiem, lecz systematycznym i przemyślanym działaniem z premedytacją. Zdjęcia są wspaniałe. Zwłaszcza te wykonane w południowej Hiszpanii, gdzie wszystko jest po prostu piękne. I tu jurorzy festiwalu Sundance mieli całkowitą słuszność. Obdarowując autora zdjęć zaszczytnym wyróżnieniem "Najlepsze zdjęcia w dramacie zagranicznym" zrobili mu, a przy okazji także polskiej kinematografii, wielką przyjemność. Ale też tą nagrodą dali trochę do zrozumienia, że na więcej Nieulotne w zasadzie już nie zasługują. I ja uważam dokładnie tak samo. Niestety.

Poza klimatycznymi i perfekcyjnymi zdjęciami oraz niezłymi widoczkami, nie ma tu czego podziwiać. Mało tego, nawet świetne kadry tracą dużo na wartości, gdy akcja filmu przenosi się w pewnym momencie z południa słonecznej Hiszpanii do jesienno-zimowego Krakowa. Ta przeprowadzka to znak od niebios. W trakcie seansu oczywiście jeszcze go nie okiełznałem, ale teraz, będąc o wiele mądrzejszy, mogę was ostrzec. Otóż, gdy Gierszał wróci na swym stalowym rumaku do Krakowa, oznaczać to będzie, że można sobie na legalu wyjść z kina. Wszystko co jest kręcone w Polsce wydaje się jakby wyszło spod innej igły i nici. Zupełnie, gdyby Nieulotne były złożone z dwóch niezależnie kręconych od siebie części autorstwa dwóch różnych reżyserów, dobrego i słabego.

Zastanawiam się teraz wnikliwie nad tym, że może to wszystko przez te słońce i śródziemnomorski klimat. Siedząc tak w tym kinie, w środku zimy, czując gdzieś pod ręką występowanie ciepłej kurtki, szalika i rękawiczek, w dodatku strapowany tym wszystkim i głodny ciepła, kiedy raptem dostaję po oczach strzałem w postaci wiernie odwzorowanego wakacyjnego i zagranicznego luzu skąpanego w ponad 30 stopniowych upałach, no to chyba można się trochę zapomnieć. Nagle, wszystko jest ok. No bo przecież rzygam już tym białym gównem i zimowymi ciuchami, a oni tam na tym ekranie, zupełnie wolni i skąpo odziani, kopulują sobie od tak na łonie letniej natury, a także pluskają się w ciepłej wodzie i w dodatku comprendują po espaniolsku, który przecież już z samego założenia jest naczelnym językiem słońca i wakacji. Myślę sobie nawet, że w raju musowo porozumiewają się właśnie po hiszpańsku. Wielka szkoda, że tam nie trafię, ale już się z tym faktem pogodziłem, dlatego też nie uczę się tego castellano, bo to strata czasu. Tam gdzie ja trafię, zapewne wszyscy porozumiewają się po rusku, w języku dominującym w piekle. Znam go całkiem dobrze. Raczej dogadam się z miejscowymi.


Tak więc wszystko co jest w tym filmie bardziej hiszpańskie, niż polskie jest dobre. Beztroska, luz, słońce, niespieszny klimat, długie kadry (czasem aż za długie), wspomniane kapitalne zdjęcia, a nawet dwójka naszych gołąbków, Michał i Karina fajnie się w tym klimacie odnajdywali. A my razem z nimi, no bo tam lato, gorąco, a my tu na deszczu, wilki jakieś, wiadomo. I doprawdy nie rozumiem, czemu u licha ten świetny i nader obiecujący początek filmu musiał skończyć w typowym polskim błocie z ryjem skierowanym ku ziemi. A skończył tak i nikt mnie nie przekona, że nie.

Ale psuć zaczęło się jeszcze w gorącej Hiszpanii, pod sam jej koniec dokładniej, nad tą zalaną kopalnią, czy co to tam było, gdzie nasz młodociany playboy na którego widok niewiasty mdleją i zacinają się w windach (nie wiem, tak słyszałem), zwykł sobie nurkować. Nie lubię spoilerów, za każdym razem gdzieś na świecie ginie wtedy mała foczka, więc i tym razem tego niewinnego stworzenia zabijał nie będę, ale tam nad tą wodą wydarzy się coś, co z pozoru owszem, musi odbić się w jakiś sposób na psychice naszego bohatera, a potem jeszcze bohaterki, ale ja, oglądając tą scenę, podczas której bliżej mi było do obojętności i niewzruszenia, autentycznie nie spodziewałem się, iż tak bardzo wpłynie ona na resztę filmu i go pokracznie zniekształci. Tzn. czuć było, że jest to punkt zwrotny tej opowieści i dalej już wszystko będzie się kotłowało wokół niego, ale bardzo szybko zaczęło mnie uwierać jego wyolbrzymianie, oraz nacechowanie go niedorzecznością. Zalęgła się we mnie świadomość, że coś tu się nie zazębia i zwyczajnie do siebie nie pasuje, a ludzkie odruchy i instynkty samosterujące, tak dobrze przecież się dotąd prezentujące, przestały być nagle naturalne oraz przewidywalne. Zaczęły grać w dziwną grę i popadać w irracjonalne zachowania. Do tego pojawiła się nuda. Dużo nudy i nic nie wnoszące dłużyzny, ale to może tylko ja jestem jakiś zwichrowany i nie umiem ocenić ludzkich zachowań w kryzysowych chwilach ich żywotów. Tak, to jest nawet dość rozsądne wytłumaczenie.

Możliwe też, że dwójka młodych aktorów nie do końca poradziła sobie z ciężką myślą, jaką chciał zarazić ich Jacek Borcuch. Acz Gierszał według mnie wypadł naprawdę nieźle. Więcej "ale" mam do dopiero co raczkującej przed kamerami Magdaleny Berus, która w jednej zastygłej minie nr jeden, trochę nie bardzo umiała wydukać z siebie coś więcej. Ale starała się i w sumie się nie czepiam, jednak irytowało mnie także to, że oboje byli tak bardzo do siebie podobni. Zupełnie jak brat i siostra, w dodatku z jednego jaja. Kuleje również bardzo scenariusz, który wydaje się być napisany odręcznie na kolanie w WC zatłoczonego sezonowego pociągu relacji Kraków Główny-Zakopane. Jego zakończenie jest chyba wynikiem ucieczki przed kanarem, takim: "a, skończę tak niedbale tutaj, bo muszę spierdalać", no zupełnie bez sensu. Gdyby koniec tej opowieści miał nieść za sobą jakąś myśl, choćby gram sensu, to pewnie ogólna ocena Nieulotne byłaby o wiele lepsza, ale gdy finalnie przynosi on pustkę i rozczarowanie, no to przepraszam ślicznie, ale ja chcę z tego pociągu zwyczajnie wyskoczyć. I to jak najszybciej.

I jeszcze te dialogi. Są naprawdę marne i prowadzą donikąd. Niby można przymknąć na nie oko, zwłaszcza w hiszpańskich okolicznościach przyrody, ale za lekko to to nie przychodzi. Całe szczęście, że ból łagodzą piękne widoki i kadry, ale też ile można o nich ciągle pisać? Kolejny zarzut to drugi plan. Joasia Kulig, którą to specjalista/ka od kostiumów okrutnie pokarał/a i ubrał/a ją w grube swetry (tak przyznaję, chciałem pogapić się na jej cycki) zupełnie niczego nie wnosiła. Andrzej Chyra to już w ogóle nieporozumienie. Borcuch chyba ma do niego jakąś słabość albo wisi mu pieniądze. Dał mu ten mały epizod od tak do kolekcji, oraz chyba żeby przyciągnął do kin więcej ludzi. Zupełnie niepotrzebne i nic nie wnoszące role. Obie. A jak chciał większej frekwencji w kinach, to powinien rozebrać Kulig zamiast tej dość skąpo obdarowanej przez naturę Berus.

Tak więc cóż. Raczej zmarnowany potencjał, co tu więcej pisać. Zakończenie to kpina. Ok, lubię się domyślać i kminić "co autor miał na myśli" w trakcie napisów końcowych, ale tu cokolwiek bym sobie wymyślił (i tak możliwe chyba tylko dwie opcje) z pewnością byłoby jałowe oraz niesatysfakcjonujące. Ten film powinien skończyć się zupełnie inaczej. On powinien też kroczyć po innych torach już od mniej więcej połowy swojego trwania. Szkoda. Najbardziej to tych zdjęć. Także udanego montażu, pracy kamer, oraz kilku kapitalnych scen i kadrów. Tej muzyki i spowolnionych obrazów w trakcie tańców na imprezie u kogoś na kwadracie. W polskim filmie takie widoki to rzadkość. Dlatego mam wielki problem z oceną końcową. Za wartości artystyczne i audiowizualne mocne pięć. Tu nawet gotów jestem nisko się pochylić i uczynić wymowny ukłon, ale w treści i przede wszystkim w jej mądrości oraz oryginalności przekazywania, marna dwója. Czyli coś pomiędzy 3+ i 4-. Uczciwsza chyba jednak będzie trója, bo strasznie się rozczarowałem, a nie lubię. Nieudolne te Nieulotne. Borcuch do poprawki.

Ps. Post nr 200. Poleję sobie z tej okazji. Wy też możecie.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 5,8


niedziela, 3 lutego 2013

A to Polska właśnie

Drogówka
reż. Wojtek Smarzowski, POL, 2012
118 min. Next Film
Premiera światowa: 14.12.2012
Dramat, Kryminał, Sensacja


"Próba przekupstwa policjanta na służbie w zamian za odstąpienie od wystawienia mandatu karnego jest w cywilizowanych krajach surowo karane i zabronione!" - "Na szczęście żyjemy w Polsce. U nas występuje czynnik ludzki."

Tak właśnie. Tylko ten jeden z około setki dialogów narodzonych pomiędzy stróżami prawa, a ślizgającymi się po jego krawędzi obywatelami pewnego kraju leżącego nad Wisłą, mógłby posłużyć za najlepszą skróconą recenzję najnowszego filmu Wojtka Smarzowskiego - Drogówka. Produkcji, która po miesiącach idealnego warzenia i podsycania emocji za sprawą krótkich i zabawnych spotów reklamowych podbijających niemal cały internet, wyraźnie przyśpieszyła bicie naszych serc. W końcu jest, kolejny cios w polskie, żółte, jeszcze pełne poradzieckich plomb zęby. Boli. Ma boleć i będzie boleć jeszcze długi czas, przynajmniej do momentu, w którym publiczną pałeczkę przejmą nowe, być może jeszcze nienarodzone pokolenia, których w trakcie dorastania nie dosięgną macki dzisiejszej do cna zepsutej i zdegenerowanej sceny politycznej, a także polskie demony kreujące dzisiejszą patologiczną rzeczywistość. Czyli prawdopodobnie nie stanie się to nigdy, ale próbować trzeba.

Po tak niekwestionowanych hitach jak Wesele, Dom zły i Róża, po których za każdym razem musiałem zbierać dolną szczękę gdzieś z ciemności rzędów foteli kinowych, tym razem oczekiwałem na Drogówkę z trochę większym spokojem i cierpliwością jakiej się nawet we własnym posiadaniu nie spodziewałem. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że gdy w końcu wybije godzina W, będę miał do czynienia z dziełem wielkim i skończonym, oraz, że pani od sprzątania ponownie będzie musiała mnie zbierać z podłogi kina wraz z rozsypanym przez kogoś popcornem. Już na wiele miesięcy przed premierą wszystko wskazywało na to, że własnie tak będzie. Przede wszystkim dlatego, że ponownie staną przed nami te same, wybornie wypromowane przez Smarzowskiego, doskonale nam przecież znane nazwiska aktorów, którzy gdyby nie on, nadal graliby pewnie najwyżej w podrzędnych polskich serialach rangi sitcom, tudzież ewentualnie w marnych komediach niedbale opowiadających o Polsce B, czy nawet C, bo tej chyba jest w naszych granicach absurdu obecnie najwięcej. Za sukcesem Drogówki przemawiały także zwiastuny kinowe i wspomniane zabawne spoty reklamowe. W końcu też, za Smarzowskim była cała jego dotychczasowa filmowa przeszłość, która im bliżej teraźniejszości, tym bardziej krystalizowała się i rosła w naszych oczach. Wesele pozwoliło widzowi zapoznać się z jego nazwiskiem, Dom zły nakazał nam je zapamiętać, Róża zaś wielbić, natomiast Drogówka miała postawione przed sobą tylko jedno zadanie - za wszelką cenę dochować wierności.

I ja tą wierność Panie Wojtku, z wielkim ukłonem do samej ziemi oraz z nieskrywaną satysfakcją zachowuję. Ponownie spłodził Pan film, który mimo, iż całymi garściami czerpie pomysły, oraz kseruje liczne schematy sprawdzone już w poprzednich filmach, sprawia mi jednocześnie ból i dostarcza błogiej satysfakcji. Uczucie jakie towarzyszy mi oglądaniu filmów Smarzowskiego mogę porównać do wyczekiwanego przez cały miesiąc dnia wypłaty w pracy, której przecież z natury nie cierpię i nie chcę do niej przychodzić, gdyż nie jestem do niej stworzony. Pracuję jednak, żeby mieć za co żreć, a filmy oglądam, by doświadczać takie kinematograficzne katharsis jak u Smarzowskiego.


W Drogówce, która przez długi roboczy czas nosiła imię 7 dni, ponownie musimy wlepiać ślipia w patologiczną degrengoladę oraz podziwiać wstrętnego tasiemca pożerającego nasz piękny kraj. W każdej chwili, każdego dnia, nawet dokładnie w tej sekundzie jaka stuknęła nam na zegarkach jesteśmy zjadani, oraz bezpruderyjnie przeżuwani przez różne odmiany zła. Przez rakotwórczą korupcję, litry, co ja gadam, przez morze przelewanej wódy z banderolą, czy też bez niej. Przez jebanych dwulicowych polityków, upolitycznione media, oraz przez wszelki, doszczętny upadek wartości moralnych reprezentowany przez nową falę polityki miłości i dewiacji. Oczywiście Smarzowski lubi wszystko przejaskrawiać, nie opowiada nam banałów pisanych zwykłą czcionką, jakimś stonowanym Arialem. On wali po oczach krzykliwym Caps Lockiem, w dodatku pogrubionym i z pięcioma wykrzyknikami na końcu zdania. Ale mnie osobiście to nie wadzi. Mało tego, tak jest nawet lepiej. Dostajemy po mordzie mocniej, krew z naszych rozbitych nosów leje się naturalniej i bardziej spektakularnie, a smak wymiocin, wódy i spermy (nie, nie wiem jak smakuje) wali w nas fetorem wylewającym się wprost z ekranu z tak intensywną wonią, że owa lekcja życia jaką otrzymujemy od Smarzowskiego, będzie nam się odbijać czkawką przez długie miesiące, by nie napisać, że lata.

Tak w ogóle i na lekkim marginesie, to osobiście uważam, iż polskiemu społeczeństwu potrzebna jest czasem tego typu terapia szokowa. Wysoce pożądany jest też zamordyzm, a nie ciągłe luzowanie lejców. Raz na pewien czas należy nam się solidne przetrzepanie tyłków. Już sam Winston Churchill mawiał o nas, iż jesteśmy narodem wspaniałym w nieszczęściu i najnikczemniejszym z nikczemnych w chwilach powodzenia. I ja się z nim zgadzam. Wielkich Polaków i wielkie chwile w naszej historii dostrzegam przede wszystkim w okresie klęsk, wojen i rozbiorów. Obecnie, gdy żyjemy w rozmiękczonych (zwłaszcza obyczajowo) czasach, skoncentrowaliśmy się jedynie na własnych tyłkach, kredytach hipotecznych, na oglądaniu Mam talent w TVN i śledzeniu poczynań marnej jakości życia celebrytów w kolorowych czasopismach za dwa złote. Dzięki temu "elita" tego kraju oraz media głównego nurtu mogą z nami robić właściwie to, na co mają w danej chwili ochotę. Jesteśmy ciągle manipulowani i wiecznie oszukiwani, przez wszystkich, w imię jedynego słusznego porządku świata do którego i tak nie mamy prawa wstępu. Tak bardzo się już do tego stanu rzeczy przyzwyczailiśmy, że właściwie pogodziliśmy się już z tym smutnym faktem i na co dzień żyjemy utopią, sprawami drugorzędnymi. Rozprawiamy najwyżej na tematy zastępcze, o umiejętnie rozpuszczonej nad naszymi głowami zasłonie dymnej skrywającej prawdziwe oblicze ziemi... tej ziemi.

Odnoszę smutne wrażenie, że jako społeczeństwo nie mamy już siły ani chęci, by się podnieść z kolan, a gdy tylko jakieś środowisko postanowi się samo w sobie zebrać i wykrzyczeć coś wspólnie na ulicach miast, z marszu jest pacyfikowane przez rząd i służące im media, a przez resztę społeczeństwa z bólem spychane jest na margines. Nasza obojętność widoczna jest najbardziej podczas wyborów. Nie wierzymy już w nic, ani nikomu. Rządzi nami pieniądz. Tylko on najwyższy, tylko on jest panem. To wszystko właśnie jest przez "nich". To "oni" nas oszukali i do siebie zniechęcili. I myślę właśnie, że Smarzowski poprzez swoje filmy stara się nas z tego letargu oraz niechciejstwa zwyczajnie wybudzić. Jebie nas pięścią w twarz, kolanem w przyrodzenie i na koniec poprawia z dyńki. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nam się ten spuszczany nam wpierdol w ogromnej większości naprawdę podoba, co tylko potwierdza moją teorię, że zawsze musimy być pod czyimś butem. Dla naszej zdrowotności i trzeźwości na umyśle rzecz jasna.

I Smarzowski kopie nas zaiste świetnie. Przerysowuje nas samych oraz dorabia ołówkiem wąsy i rogi. Tym razem wziął na tapetę policjantów, którzy będąc powołani do tego, by nas chronić (a nie tylko ganić), stoją na straży konstytucyjnego prawa i płynących z tej okazji obowiązków. Reżyserowi udało się wyłuskać z ich psiarskich charakterów coś więcej niż tylko klasyczną ludzką słabość do taplania się w babilońskiej przyjemności. Skoncentrował się na swoich bohaterach o wiele lepiej niż chociażby Pasikowski w swoich Psach. On tych wszystkich facetów w mundurach, którzy przecież powinni wzbudzać w nas poczucie bezpieczeństwa oraz zaufanie, namaścił całą polską patologią tkwiącą w genach począwszy od Sołtysa-pijaka w Wypizdowie Wielkim, na skorumpowanym Ministrze Spraw Byle jakich kończąc. Siedmioro policjantów ze stołecznej drogówki i siedem grzechów głównych. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu (w chlaniu!), gniew oraz lenistwo.


Bez płynu zmiękczającego i proszku do prania, kolor, czy biały, wszystko to razem pierdoli się jednocześnie w blaszanej puszce wirującej 1600 razy na minutę. W niej wszystko jest złe, brudne i zepsute, a to, co wydaje się być w tym świecie ascetycznie czyste i moralnie dobre, jest tylko iluzją. Smarzowski specjalnie podkręca tempo wirowania pralki i kreuje naszych policjantów na tych, których polskie społeczeństwo obawia się najbardziej. Czyli na bandytów, pijaków, gwałcicieli i kiboli. Kumuluje sumę wszystkich naszych strachów i żongluje nimi w poszukiwaniu pierwiastka jakiejś normalności i szczypty etycznej czystości, lecz tej okazuje się nie ma tu wcale. W tym świecie tylko zło zwycięża i tylko zło rozdaje karty. Nie masz się co łudzić jeden z drugim, bo i tak przegracie. W bardzo szybkie i dynamiczne kadry wplątane są też setki starannie przygotowanych obrazów-wycinków z naszej Polski właśnie. Tej skorumpowanej, pełnej absurdu i niedorzeczności, skąpanej we wszechogarniającej patologii. Posłowie jeżdżą na bani i są bezkarni, duchowni oddają się uciechom cielesnym w burdelach, koncesje na budowę autostrad wydawane są pod stołami w kopertach, a rumuńskie Aro wygrywa przetarg na dostawę samochodów dla polskiej policji. Smarzowski zebrał z naszej aktualnej polskiej rzeczywistości całą długą listę żywych tematów i licznych niedorzeczności, oraz w niezwykle umiejętny sposób przemycił je wszystkie na duży ekran, choćby w kilkusekundowych przerywnikach. Miałem wyborną zabawę wychwytując te wszystkie smaczki w trakcie oglądania filmu.

Trochę tylko przesadzono w nagrywanie wszystkiego i przez wszystkich swoimi smartfonami. Każdej interwencji, każdego zatrzymania i każdej alkoholowej libacji. Rozumiem konwencję i zamysł, bardzo słuszny zresztą, ale chyba jest tego ciut za dużo, by całość uwiarygodnić w moich dość wybrednych i zdystansowanych do świata rzeczywistego oczach. Ale to w sumie mało istotny zarzut, na szczęście reszta gra i trąbi. Zwłaszcza aktorsko. Tu jest prawdziwa ekstraklasa. Mimo, że we wszystkich filmach Smarzowskiego przewijają się praktycznie ciągle te same nazwiska, to oglądanie ich praktycznie w komplecie w każdym kolejnym jego filmie sprawia mi coraz większą frajdę. Dość mam Karolaków, Szyców i Adamków na ekranie. Zdecydowanie bardziej wolę gapić się na obscenicznego Jakubika, na Zenka ze Złotopolic Bartłomieja Topę, który gdyby nie Smarzowski, dalej byłby najwyżej tym przygłupim chłopkiem spod sklepu, a tak, może teraz swobodnie konkurować z Lindą w scenicznej charyzmie. Perfekcyjnie naturalny Eryk Lubos, czy otumaniony alkoholem przez niemal cały film Jacek Braciak, to aktorzy przez wielkie, majestatyczne A, którzy za to, że wydobyto ich nierzadko z aktorskiej 3 ligi, odwdzięczają się teraz Smarzowskiemu nieprawdopodobną pracowitością i charakterem jakiego nie łatwo jest dziś doświadczyć na wielkim ekranie, zwłaszcza tu, w kraju nad Wisłą.

Zastanawia mnie także trochę to, że polska policja od tak oddała producentom własny, często najlepszy sprzęt jaki mają obecnie w posiadaniu. Nawet pozwolili skasować swojego znów nie aż tak starego Forda Focusa, pewnie i tak wybrakowanego, ale jednak, i wszystko po to, żeby ostatecznie zostać zaoranym od A do Z. Nawet biorąc pod uwagę dużą poprawkę na oczywiste wyolbrzymianie przez Smarzowskiego patologicznych zjawisk występujących w polskim społeczeństwie oraz w licznych grupach zawodowych i klasowych, to i tak po obejrzeniu Drogówki w głowie pozostaje chyba jednak więcej niesmaku skierowanego pod adresem polskiej policji, aniżeli miłości, szacunku, czy choćby grama sympatii do munduru. Ale ja akurat mogę być w tym względzie mało wiarygodny, gdyż z natury oraz z prywatnych powodów nie lubię i nie szanuję polskiej policji w ogóle. To jest już jednak mój problem.

Bardzo brudny to film, tak jak brudny jest kraj w jakim żyjemy i który tak bardzo kochamy oraz nienawidzimy jednocześnie. Smarzowski z mopem w ręku zdaje się jakby chciał go trochę wyczyścić i wypucować jego karoserię, lecz także i to nie wystarcza, by go ostatecznie naprawić. To co w nim nie gra jest głęboko skryte pod maską. Tu potrzebny jest porządny mechanik i nowe części, a nie myjnia ciśnieniowa. Wszelkie zło jest zakorzenione w naszych genach i przekazywane z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada. Zawsze będziemy chcieli wywinąć się od płacenia mandatu, wygrać prestiżowy przetarg w firmie, posiadać lepsze auto, oraz zawsze będziemy chlali i zdradzali własne żony. Może po prostu tacy już jesteśmy i musimy się z tym faktem pogodzić? Mam jednak szczerą nadzieję, że Smarzowski będzie z "polactwem" walczył nadal, oraz, że będzie to robił równie dobrze jak dotychczas, czyli mądrze, bez kompleksów, kompromisów i z jajami. Jakże bardzo ich brakuje w polskim kinie. Tym bardziej należy docenić cały trud włożony w produkcję Drogówki. Ta zasługuje u mnie nawet na szóstkę, także za świetnie ukazany klimat mojej ukochanej Warszawy, tej trochę innej, różniącej się od jej przesłodzonych odbić w krzywym zwierciadle występujących w tanich komediach romantycznych. Nie mniej jednak stawiam pięć, ale tylko dlatego, żeby przypadkiem nie zabrakło mi skali przy ocenianiu jego następnych filmów. Wiem, że Smarzowski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i nie raz mnie zaskoczy. Szacun facet i do zobaczenia.

5/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,9