niedziela, 27 stycznia 2013

Oczy, dekolt i to coś

Silver Linings Playbook
reż. David O. Russell, USA, 2012
122 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.02.2013
Romans, Dramat, Komedia




Osiem nominacji do Oscara. Łał. No powariowali. Tylko Lincoln (12) i Życie Pi (11) dostali ich w tym roku więcej. W sumie też dużo za dużo jak na mój zwichrowany gust, no ale to przecież były festiwalowe pewniaki. W historii nagród rekordzistami są Titanic i Wszystko o Ewie (po 14), a tu raptem ten Silver coś tam Playbook, tak pokracznie przełożony przez Forum Film Poland na język Wojewódzkiego i Grycanek (w sumie żadna nowość), dostaje aż osiem. WTF? Przecież ja nawet nic o tym filmie wcześniej nie słyszałem. Prawie nic. Zapewne to tylko gorzej świadczy o mnie, ale też, orzeszki przeciw bananom, że było nas więcej. David O. Russel ma chyba patent na Akademię, albo też jest w posiadaniu jakichś kwitów w postaci kompromitujących taśm z udziałem członków szacownego gremium, np. sex tejpy. Dwa lata temu udało mu się ich przechytrzyć Fighterem. I to dwukrotnie. Ale wtedy serio mu wyszło, to był dobry film i miał prawo domagać się satysfakcji. Cholera, no to może ten też będzie dobry, a ja tylko tak bez sensu jątrzę i grymaszę?

Nie mniej jednak zaczął się fatalnie. Pierwsze piętnaście minut i miałem go ochotę może nie tyle wyłączyć, co raczej uaktywnić na pilocie przewijanie z podglądem, oraz zakończyć ten proceder dopiero gdzieś przy napisach końcowych. Jakieś takie niechlujne te kadry, zbyt dynamiczne i chaotyczne, do tego ta trzęsąca się kamera, dziwne ujęcia i odpychająca gra irytujących aktorów na dzień dobry. Masa dialogów, dużo słów, mało satysfakcjonującej treści. Nawet ujrzenie po chwili na ekranie Roberta De Niro nie wiele pomogło. Owszem, moja twarz wykrzywiła się w swojej pokracznej formie i spróbowała odnaleźć w bazie danych „minę nr trzy”, uśmiech znaczy się, ale niestety nie bardzo jej to wychodziło. Od pewnego już czasu mam tak z De Niro, że jak go widzę na ekranie, to mnie smuci ten facet bardziej niż cieszy. Bynajmniej to nie przez niego samego. Nadal go wielbię uczuciem nadludzkim. Tu raczej żale swe wylewam pod adresem tych, którzy go w ostatnich latach obsadzają najczęściej w rolach emerytów, dziadków i strapowanych ojców w jakichś durnych komediach romantycznych. A ja przecież tęsknię za De Niro w idealnie skrojonym garniturze lub w skórze, czy też w koszuli całej we krwi, w dodatku z przeszywającym wszystkich swym wyrachowanym wzrokiem i ściskającym w dłoni gnata wycelowanego w czyjś odrażający łeb. Za cholerę nie mogę pogodzić się z tak drastyczną zmianą wizerunku, a raczej z upływającym czasem, albo też z jednym i z drugim jednocześnie.

Nadal więc na taśmie dominowała pustynia Gobi. Kilka zabawnych point od czasu do czasu, ale ciągle ta sama permanentna nieciekawość. Cały czas coś mnie uwierało, z każdą minutą umierało i bezceremonialnie wymiotowało wprost na mnie z ekranu. Już miałem wyłączać, skoczyć na sport i pogodę po Wiadomościach, gdy nagle… nagle na scenie pojawia się ona.

Czujecie tą pauzę? Tą niezręczną ciszę, którą zakłóca jedynie odgłos szczęki dolnej uderzającej niezdarnie o podłogę? Ona. Cała w czerni z tym pysznym pieprzykiem na dekolcie i błękitem oczu bezwstydnie pożerającym moje męskie, do cna zarośnięte zgnilizną seksistowskie geny męskie, które to odpowiadają za rozpaczliwe poszukiwanie w każdej napotkanej kobiecie pierwiastka niedefiniowalności, fascynacji i klasycznego pierdolca na jej punkcie. Świat się zatrzymał, ludzie wstrzymali oddech, a francuskie siły zbrojne przestały bombardować pozycje dżihadystów w północnym Mali. Zakochałem się. Ja pierdolę. Znowu. Trzecia miłość w tym roku, a to przecież jeszcze styczeń pręży się na dopiero co kupionym ściennym kalendarzu wypełnionym aż do grudnia w żaglowe okręty. Dam sobie rękę odrąbać siekierą, że przyszło mi to prędzej, niż Bradley’owi Cooper’owi, jej filmowemu amantowi. Tiffany, co ja gadam, Jennifer Lawrence, dziecko, jak ty wyrosłaś! Pamiętam ją sprzed kilku lat, gdy świat oraz ja sam usłyszeliśmy o niej po raz pierwszy. Zagrała w także nominowanym do Oscara Winter's Bone, w bardzo brudnym filmie, pełnego amerykańskiego syfu, beznadziei, bólu i smutku. Bez mejkapu, bez krzty kobiecości i grama seksapilu, ale oczy, OCZY już wtedy miała nieziemskie. Ale dziś, gdy stoi w tym salonie, przed nami, co ja gadam, przede mną, w tych ciemnych włosach, małej czarnej z dekoltem, oraz w szalonym błękicie zmysłowej obojętności… Ja jebię. Tej nocy nie mogłem zasnąć.


I właśnie wtedy O. Russel wcisnął długo wyczekiwaną przeze mnie pauzę. Naszła mnie nawet myśl, całkiem uprawniona, że film odtąd będzie już tylko lepszy. Że ta magiczna chwila, czyli wkroczenie do filmu Jennifer, czy tam Tiffany, tej stuprocentowej zmysłowej kobiecości w pierwszym planie, że to wszystko uratuje tą opowieść i sprowadzi film na właściwe tory. Osiem Oscarów, ja pierdzielę, ona jest warta ich wszystkich. W pojedynkę. Rozłożyłem się więc wygodniej na kanapie, film właśnie rozpoczął się dla mnie na nowo. Nagle wszystko zaczęło się zazębiać i do siebie pasować. Dwójka naszych głównych bohaterów stała się w tym momencie gwarantem czegoś niezwykłego, nieokrzesanego i niesztampowego, czegoś, czego zawsze z uporem maniaka poszukuję w niebanalnym romansidle.

On, Pat, to niezdiagnozowany dwubiegunowiec z wahaniami nastroju i dziwnymi refleksjami wywołanymi silnym stresem. Pod własnym prysznicem przyłapał małżonkę z innym starszym, oraz brzydszym od niego facetem (co za podły i głupi babsztyl). Prawie go zatłukł na śmierć (też bym tak postąpił) i… za karę trafił na 8 miesięcy ostrej terapii do szpitala, znaczy się po naszemu - do wariatkowa, to przecież Ameryka. Ona zaś, Tiffany, straciła własnego męża w dość kuriozalnym samochodowym wypadku gdy wracali ze sklepu z damską bielizną. Kupiła coś sexy i właśnie mieli to wypróbować w domu. Nie zdążyli. Ze stresu oraz z rozpaczy zaczęła się więc w pracy puszczać, ze wszystkimi jak leci. Facet, dziewczyna, podwładny, przełożony, promocja niczym w Biedronce. Że też mnie się takie promocje w życiu tak rzadko trafiają.

Oboje z marszu i na dzień dobry się znienawidzą, spojrzą na siebie bokiem, ale po chwili połączy ich temat silnych i dobrze im przecież znanych prochów jakimi są faszerowani każdego dnia przez własnych psychoterapeutów. Świra zrozumie najlepiej tylko drugi świr. Stara i mądra to prawda ludowa, wiem, bo sam trzymam się w życiu wyłącznie ze świrami. Co prawda od razu wiadomo, że z tej mąki będzie chleb, romans w sensie, trudny i burzliwy, który najpewniej skończy się happy endem, jednak grunt, że nie towarzyszył temu procederowi pieprzony róż, puder i ta przesłodzona do granic możliwości walentynkowa naleciałość, której brzydzę się zarówno w filmie jak i w życiu prywatnym. Acz u nas w kinach ciężko będzie jej nie dostrzec, bo film będzie miał swoją premierę w okresie walentynkowym właśnie, tak więc drogie panie, szykujcie się na romantyczny seans. Wasi panowie już teraz zapewne szukają po cichu w repertuarze kin czegoś specjalnego na tą okazję. W sumie to nawet polecam facetom tą pozycję. Będziecie sobie mogli przynajmniej na legalu popatrzeć na apetyczny dekolt Lawrence ;)


W tym całym długim i mozolnym docieraniu się naszej parki gołąbków dostrzegałem momentami podobieństwa do takich niebanalnych miłosnych historii jak np. Zakochany bez pamięci, czy Blue Valentine. Czyli dobrze. Pierwsza liga tej kategorii wagowej. Ba, momentami nawet ścisła czołówka. Niestety im głębiej w las, tym gorsze wyniki zespołu Silver coś tam Playbook. Trzeba było przecież zagospodarować jakoś drugi plan, który poza De Niro był po prostu nijaki i nudny. Tak więc kiedy tylko Pat i Tiffany znikali z naszego pola widzenia, robiło się mocno nieciekawie. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Niestety bardzo krótko cieszyłem się pieprznym i oryginalnie zapowiadającym się romansem. O. Russel mniej więcej w połowie filmu przypomniał sobie, że przecież na rany boskie on walczy o Oscara, więc nie ma tu miejsca na jakieś niszowe taplanie się w błocie. Jak pomyślał tak uczynił. Dorzucił więc tego pieprzonego pudru i lukru o którym zapomniał na początku, doprawił różem i hollywoodzką tandetą, w wyniku czego końcowe fragmenty filmu zrobiły się miałkie i banalne aż do porzygu.

Szkoda. Wielka szkoda. Trochę zmarnowany potencjał i dekolt uwodzicielska zadziorność Lawrence. Film może zdobędzie jakiegoś Oscara, być może nawet i kilka, niech ma, nie jestem człowiekiem zawistnym, ale w moim prywatnym odczuciu, zamiast kapitalnej produkcji która zostaje w pamięci jej wymagających fanów na lata, oraz którą fajnie jest przecież mieć w swoim CV, reżyser połasił się na tanie lukrowe cukierki rozrzucone na czerwonym dywanie. David O. Russel stworzył historię skrojoną co do milimetra pod konkretne gusta Akademii, dlatego już wiem skąd te osiem nominacji. Rzecz jasna szeroko rozumiana publiczność także lubi takie ckliwe opowiastki, oczekuje prostych i szczęśliwych zakończeń, których jest przecież jak na lekarstwo w prawdziwych ziemskich historiach. Też je w sumie lubię, ale niech ścieżka prowadząca do ich finału będzie jak najbardziej wyboista. Jak w życiu. W tym przypadku, najpierw rozsypano gwoździe i usypano spowalniające garby, by w dalszej kolejności zalać to wszystko równym asfaltem i do mety dojechać już wygodną trzypasmową autostradą. Bez fotoradarów Rostowskiego rzecz jasna. To jednak trochę nie mój świat, nie moja droga. Zdecydowanie bardziej cenię sobie wyboistość, wystające studzienki oraz śmiertelne wypadki. Z mojego punktu widzenia film zasługuje maksymalnie na tróję z plusem, ale jako, że jestem facetem wybitnie kochliwym (nikt nie jest doskonały), to przez tą moją nową miłość wyciągnę go za uszy na przyzwoitą czwórkę z minusem. Za oczy, za dekolt i za to coś, co mimo bogatego bagażu doświadczeń życiowych, oraz tej wiecznie bolącej mnie szyi bezustannie łapie mnie gdzieś na ulicy znienacka, kopie po twarzy i nawiedza przed snem. Bądź przeklęta Jennifer. Wstydu nie masz tak pastwić się nad mężczyznami.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,4



17 komentarzy:

  1. A zastanawiałam się czy aby nie obejrzeć. Zaraz, zaraz od, której minuty/godziny (hihi) zacząć oglądać?:)
    Po wesołym "Code blue" potrzebuje czegoś lekkiego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest lekkie, momentami aż za bardzo niestety. A zacząć najlepiej jak zawsze, od samego początku ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obejrzałam i to było milutkie oglądanie, ale szybko zapomniałam o tym filmie. Nie było w nim nic co by mogło we mnie pozostać na dłużej. Ot filmik:)

      Usuń
  3. Moim zdaniem szału nie ma, a aż 8 nominacji to też trochę za dużo. Jeśli chodzi o Jennifer to uwielbiam jak robiła się furiatką, albo po prostu była wściekła. W Cooperze to ja się akurat kocham, ale nie uważam, że zasługuje za tę rolę statuetkę...

    OdpowiedzUsuń
  4. No o tym filmie zrobiło się głośno i choć raczej Oscara nie zgarnie (tak sądzę), to jeszcze pewnie o nim usłyszymy. Ja jeszcze co prawda nie oglądałem, ale mam wielką chrapkę na ten film, w sumie nawet nie wiem kiedy i czy w ogóle będzie u nas grany w kinach, ale poczekam. Widzę, że Ty jakoś nie jesteś pod wielkim wrażeniem tego filmu, ale z tego co piszesz, to sądzę, że mimo wszystko warto.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. nie zgodzę się z zarzutami. cóż, ja byłem filmem dosłownie urzeczony - uważam, że to perełka na tle innych filmów. taki film-ninja, który z zewnątrz wydaje się być zwykłą komedyjką romantyczną, okazuje się być rewelacyjnie poprowadzonym obrazem - dowcipnym, momentami wzruszającym. oczywiście - historia jest przewidywalna i doskonale wiemy, jak się skończy, ale moim zdaniem reżyseria jest tu tak dobra, że i tak trudno oderwać oczy od ekranu. (i Jennifer - zgadzam się! chociaż zdecydowanie wyróżniłbym też jej "dolne partie" - scena gdy tańczyła z Chrisem Tuckerem?! OMG!)

    OdpowiedzUsuń
  6. O filmie potem, a teraz krótko: jestem obłędnie zakochana w Twoim stylu pisania, poczuciu humoru, ironii i dystansie do siebie i świata. I w Jen, too. Lof forefer:)

    OdpowiedzUsuń
  7. kurtularny: Jak byś zgadzał się co do joty z moim tekstem, to przykro mi, ale musiałbym uznać cię za opętanego paranoika. Ciesz się więc, że się z czymś nie zgadzasz. Życie jest wtedy o wiele ciekawsze ;)

    Klapserka: :wręcza_kwiaty:
    Ale o Jen będę walczył jak lew ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. "Że też mnie się takie promocje w życiu tak rzadko trafiają."

    Ależ autor zdaje sobie sprawę, że jeśli ma ochotę, może się popuszczać również z innych okazji, nie tylko po pogrzebach krewnych?

    OdpowiedzUsuń
  9. Poważnie piszesz? Autor oświadcza, że żył dotąd w bolesnej i uwłaczającej jego męskości niewiedzy. Na szczęście teraz wyszło słońce, które przepędziło gęste chmury skumulowane nad jego intelektualną płycizną. Dzięki Beryl!

    OdpowiedzUsuń
  10. Uwielbiam Jen od czasu Igrzysk..., ale tego filmu jeszcze nie widziałam:( Ale, ale... jak Ty fajnie piszesz!... ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. To co mnie urzekło, to właśnie początek filmu. Chaos, dwubiegunowość bohatera, komedia ocierająca się o tragedię. Od połowy filmu- im dalej, tym gorzej. Ale generalnie, fajny film. Przyjemna alternatywa dla osób nie przepadających za komediami romantycznymi. No i Bradley potrafi nawet jakiś acting z siebie wykrzesać :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Ja tylko w kwestii polskiego tytułu... tak się u nas przyjęło, żeby dopieprzyć się do wszystkich polskich tytułów, które nie są wiernym przekładem. Akurat to jest typowy przypadek, gdy tłumacz musiał mocno pokombinować, nie zazdroszczę takiego zadania (a może i tak? w końcu to wyzwanie). I moim zdaniem całkiem nieźle sobie poradził, choć rozumiem, że można się z tym nie zgadzać. W każdym razie na szyderę nie zasłużył. Może niepotrzebnie o tym piszę, ale tak jakoś jestem na to wyczulona :) A blog mi się podoba i zaglądam tu chętnie, choć może niezbyt regularnie :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Cóż, no tak już mam po prostu. Jestem przewrażliwiony na tym punkcie. Przymykam oko na delikatny tuning tytułów, zaś ich kompletną masakrę piłą mechaniczną wytykam palcem. Natomiast uważam, iż tytuły nieprzetłumaczalne powinny pozostać już w oryginale. Tak czy owak, śliski temat ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Owszem, śliski :) Ja np. mam zupełnie odmienne zdanie, nie lubię jak się masakruje przetłumaczalny tytuł, często z prymitywnych, czysto marketingowych powodów, ale pozostawianie oryginalnego często drażni mnie równie mocno (choć są wyjątki, np. dobrze że nikt nie gmerał przy Kill Billu). No, ale nie będę się tu rozpisywać o moich teoriach, wynikających w pewnym sensie z mojego zboczenia filologicznego. Nawet rozumiem że z punktu widzenia kinomaniaka to może inaczej wyglądać. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń