czwartek, 31 maja 2012

Śmierć jest kobietą

Code Blue
reż. Urszula Antoniak, DEN, HOL, 2011
80 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 13.01.2012



Gdzie leży granica tabu, której reżyser/artysta nigdy nie powinien przekraczać? Czy w ogóle jeszcze istnieje? Kto ją gdzieś widział ostatnio niech podniesie rękę. Według mnie już dawno jej nie ma. Przynajmniej w definicji, w sferze czysto materialnej, organoleptycznej. Nie można jej dotknąć, posmakować, stwierdzić kategorycznie: „Tak, ona istnieje, jest tutaj”. Została boleśnie złamana w imię eksperymentu, szokującej otwartości i chęci przeciwstawienia się ogólnej doktrynie współczesnej moralności, którą dla odmiany fajnie jest przecież obejrzeć także z drugiej strony. Przy okazji sprawdzić reakcję milionów i w imię modnej odmienności zaśmiać się w twarz wszystkim święcie oburzonym. Granica dobrego smaku jest dziś już tylko mitem. Legendą, która krąży między ludźmi-odbiorcami, nami samymi, widzami, tylko po to, aby się wzajemnie prowokować i szczypać po kostkach. Teoretycznie więc sami wyznaczamy bariery w których dobrze się czujemy, a po których przekroczeniu nie ma już nic, poza niesmakiem właśnie. Ale ten niesmak potrafi być w dzisiejszych czasach wyjątkowo smaczny, mimo, że ciężkostrawny. Nasze wyobrażenie o tej cienkiej granicy kultywujemy w naszych głowach dla obrony własnych ideałów, naszych punktów odniesienia i świętości, na które nikt nie ma prawa się zamachnąć, czy też dla zdrowotności i psychicznej klarowności innych, często obcych nam ludzi. To jest silniejsze od nas. Bronimy własnych małych ojczyzn, które zostały utworzone przez naszych pradziadów i nasze prababcie, ale jednocześnie chcemy iść krok dalej. Jednak artyści zawsze podążają krok przed nami i zacierają przed sobą wszelkie ślady gumką. Sami decydują za nas, którymi drogami mamy podążać, co oglądać, czego słuchać, czym się pasjonować i przeciw czemu buntować. Wbrew pozorom, mają większą władzę od polityków, którzy może decydują o kształcie granic państw, ale nie o naszej moralności. Większą od ekonomistów i finansistów, którzy może i dysponują naszymi pieniędzmi, ale nie człowieczeństwem.

Jeśli więc jakiś artysta przekroczy tylko nam znaną wirtualną granicę dobrego smaku, wtedy pozostają nam już tylko dwa wyjścia. Albo pogrążymy się w fascynacji danego dzieła i dostrzeżemy w nim prawdy głębokie jak studnia bez dna, albo obrzucimy go gnojem, spalimy i zakopiemy z tyłu za domem. Nie ma trzeciego wyjścia. Właśnie czymś takim, co stawia przed nami tylko dwie formy odbioru, jest najnowszy film naszej krajanki mieszkającej na stałe w Holandii, Urszuli Antoniak, Code Blue. Miałem wielką ochotę zmierzyć się z nim już chwilę po styczniowej premierze, ale niech mnie szlak trafi, nie wiem czemu tak długo z tym zwlekałem. To dopiero drugi film naszej rodaczki, ale już po swoim debiucie zagwarantowała sobie wyraziste wyrycie własnego nazwiska w kajecikach wielu fanów wymagającego kina. Ja również zaraz po festiwalowym seansie Nic osobistego w roku 2009 w ramach 25'WFF, przy jej nazwisku postawiłem uznaniowego ptaszka. To był ten poziom emocji i wyrazistości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, nie słowa. To była historia o kobiecie zamkniętej w sobie i przed całym światem, którą mogła opowiedzieć tylko i wyłącznie druga kobieta.

Nic więc dziwnego, że na kolejny film Antoniak czekało wielu oczarowanych jej naszpikowaną emocjami niczym mięsny jeż wędlinami ekranową wrażliwością. Ja rzecz jasna również. W dość kontrowersyjnym Code Blue (tak stwierdzono w Cannes) reżyserka ponownie postawiła przed głodnym widzem trudną kobietę, abyśmy się na nią gapili, dziwili i łamali głowy nad jej pogmatwanym sensem istnienia. Antoniak bardzo odważnie balansuje pomiędzy omawianą granicą tabu, prowokacją artystyczną i dobrym smakiem. Nie każdy będzie w stanie przebrnąć przez wszystkie sceny, acz ja osobiście przeszedłem się po jej filmie jak na umiarkowanie spokojnej niedzielnej wycieczce gdzieś w górach, acz tych raczej wysokich. Chyba za dużo już w życiu widziałem i zbyt mało jest mnie coś w stanie dziś zniesmaczyć, o szoku nie pomnę. W pewnym sensie nawet mnie to trochę uwiera. Jeśli nic już cię nie zaskakuje, to po co dalej szukać i brnąć w tą naiwność? Jednak każdy sam wyznacza granicę własnej tolerancji na otaczającą go rzeczywistość i pisze w głowie prywatne definicje normalności. Nikomu nic do tego.

Tak czy owak, film jest niezwykle minimalistyczny, zimny, odpychający i sterylny aż do szpiku kości, a jednocześnie niezwykle perfekcyjny w warstwie wizualnej. Rzadko trafiają się dziś tak doskonałe kadry, praca kamer, dobór światła i dźwięku we współczesnych produkcjach, zwłaszcza w trudnym kinie. Jestem oczarowany każdym szczegółem i niuansem w warstwie stricte technicznej. Dwa razy podczas seansu zakiełkowało w mojej głowie dość zaskakujące porównanie pracy kamery oraz w sposobie konstrukcji filmu do specyficznych rytuałów samego mistrza kadru Kubricka. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi. Ciekaw też jestem, czy tylko mi to się objawiło.

Code Blue jest inspirowany autentycznymi doświadczeniami reżyserki, która zdążyła już pochować własnego męża, przechodząc wcześniej przez dramatyczny proces jego powolnego umierania w męczarniach i użerania się z przygnębiającym klimatem szpitali. Antoniak utkała więc tło dla swojej opowieści z własnych spostrzeżeń, lęków i dramatów w których dominuje ból, bezsilność i permanentny nihilizm. Widok ludzi dotkniętych śmiertelnymi chorobami, ukazanych w fazie umierania, emocjonalnego gnicia, pozbawionych jakiejkolwiek nadziei, czułości i bliskości innych ludzi jest niezwykle odpychający. Aczkolwiek byłby bardziej, gdyby film był kręcony w polskich oddziałach państwowej służby zdrowia. W tychże warunkach poznajemy główną bohaterkę tej trudnej opowieści, pielęgniarkę Marian (koścista Bien de Moor). Kobietę tak bardzo odległą od naszych ziemskich wyobrażeń, a jednocześnie tak bardzo do nas wszystkich podobną, że mimowolnie staje się z marszu postacią nadludzką, a w pewnym sensie, wręcz biblijną.

Świadczy o tym jej casus istnienia, wewnętrzne cierpienie, oraz skala religijnych podobieństw. Marny, wyobcowany, zupełnie pozbawiony uczuć i umiejętności nawiązania kontaktów z innymi ludźmi, aspołeczny charakter. Jedyną sposobnością na zbliżenie się do innego człowieka i posmakowania intymności, jest jej służba w bezszelestnym niesieniu pomocy swoim szpitalnym umierającym pacjentom. Mycie ich sparaliżowanych nagich ciał, poprawianie poduszek pod bezwładnymi głowami starców, podawanie lekarstw, czy też przygotowanie zwłok do „odbioru”. Marian okazuje przy tym wiele współczucia i miłosierdzia dla cierpiącego bliźniego, jednak w swojej misji i chęci ratowania ich zranionych dusz idzie krok za daleko, niosąc w swym posłaniu także śmierć. Od razu mamy więc do czynienia z dylematem moralnym numer jeden, w którym musimy zmierzyć się ze sprawiedliwą oceną tego jakże kontrowersyjnego sposobu okazywania miłosierdzia.

Jakby tego było mało, Antoniak dokłada nam jeszcze szczyptę seksualnych perwersji, które mają ogromny związek z jej aspołeczną naturą i środowiskową alienacją. Brak bliskości, także tej seksualnej, budzi w niej liczne demony żądzy, perwersji i fetyszu. Seksuologiem rzecz jasna nie jestem, ale chyba bardzo się nie pomylę stwierdzając, że człowiek z powodu braku czułości, a także seksualnej bliskości i związanych z tym licznych zaburzeń, potrafi z czasem stać się demonem oraz zakładnikiem własnych fantazji, często tych mocno perwersyjnych i niebezpiecznych, nad którymi może w pewnym momencie przestać panować, wylewając je przy tym na innych ludzi. W Code Blue mamy właśnie do czynienia z ciemną naturą przyblokowanego człowieka, w którym kłębią się pokłady seksualnych wykolejeń (scena ze spermą na udzie) i które wyzwalają się przy okazji sceny gwałtu jakiej Marion wraz z przypadkowym sąsiadem z naprzeciwka stają się jednocześnie mimowolnymi świadkami. Nawiązuje się między nimi specyficzna więź oraz niebezpieczna ekscytacja prowadząca do przykrych konsekwencji.

Perwersja. Słowo to w powyższym akapicie pojawiło się kilka razy, ale chyba najlepiej oddaje ducha tej produkcji. Antoniak szokuje na kilku płaszczyznach jednocześnie przy okazji umiejętnie je ze sobą łącząc. Stworzyła potwora. Człowieka fatalistę. Kobietę, która żyjąc we własnym ascetycznym świecie nie daje szansy na życie, tylko na śmierć. Reżyserka w jednym z wywiadów powiedziała, że życie jest chaosem i cierpieniem, śmierć zaś – ciszą. Spokojem, błogością, czymś pozytywnym. Śmierć żyje cały czas między nami, codziennie się o nią ocieramy, ale jej nie dostrzegamy. Jedynym momentem intymności Marian, jest właśnie moment umierania. To ją duchowo napędza, wypełnia powołaniem. Być może uważa się za świętą, za Chrystusa zbawiciela, lecz w pewnym momencie jej misja ulega samodestrukcji. Nadciągają nad jej filozofią ciemne chmury. Jej duchowe istnienie zostaje zaburzone przez metaforę życia, energię, którą jest seks. Kończy tragicznie, poniżona, zraniona, cieleśnie upokorzona, ale zapewne też w pewnym sensie spełniona, kona na krzyżu. Zaiste, prowokacyjnie.

Bardzo trudny film. Balansujący pomiędzy kiczem, przerostem formy nad treścią i odważnym artystycznym nieładem. Niezwykle trudno mi go ocenić. Myślę jednak, że nie jestem w tym odosobniony. Oglądając Code Blue, czułem się trochę jak w Zachęcie na wernisażu sztuki nowoczesnej, gapiąc się w czarną kropkę wykonaną z krowiego odchodu naniesioną na turkusowe płótno. Sztuka? Prowokacja? Geniusz? Czy może jednak kicz, banał, tandeta. Chyba jednak sam zaprzeczę własnej początkowej teorii, w której wymieniłem tylko dwa możliwe sposoby odbioru sztuki. Pełnia akceptacji lub jej permanentny brak. Myślę, że w tym konkretnym przypadku, stanę gdzieś tak pośrodku. Między młotem, a kowadłem. Chyba bardziej podobała mi się wizja kobiety zaburzonej i zarazem tragicznej w wydaniu Michaela Haneke w filmie Pianistka. Było tam więcej naturalności i ludzkiej wrażliwości. Antoniak jest bardziej nieludzka i odpychająca. Doceniam jej odwagę i śmiałość podjęcia się tematu trudnego nawet w dobie dzisiejszej obyczajowej swobody. Ale paradoksalnie, za dużo w tym wszystkim jest próżni.

4/6


IMDb: 6,2
Filmweb: 6,4

sobota, 26 maja 2012

20 sekund do szczęścia

Kupiliśmy ZOO
reż. Cameron Crowe, USA, 2011
124 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 16.03.2012



Nie miałem ochoty w to się zagłębiać. Kino familijne, w dodatku o tak pretensjonalnym tytule i dość infantylnej w pierwszym zetknięciu opowieści, nie, to przecież nie moje kino. Albercik - wychodzimy. No ale zaraz. Po co Cameron Crowe, autor Jerry’ego Maguire, czy Vanilla Sky miałby zawracać sobie głowę taką wydmuszką? Matt Damon? Scarlett Johansson? Ok, są tylko aktorami, zagrają wszystko dla odpowiedniej gaży, żyć z czegoś przecież trzeba, ale i tak nie dawało mi to spokoju. A do diabła z łamaniem sobie głowy i moją nieokrzesaną percepcją. I tak nie miałem co oglądać. Rozłożyłem się więc wygodnie na kanapie i przystąpiłem do konsumpcji, jednak trochę tak, jakbym miał zaraz chłonąć Familiadę w telewizji z udziałem klanu Adamiaków.

Pisząc teraz te słowa, zastanawiam się ile to już razy dałem się zwieść pierwszemu wrażeniu? Ile potencjalnie mało interesujących tytułów odpuściłem z góry zakładając, że to nic ciekawego? Zwykła strata czasu, który mógłbym spożytkować na coś bardziej pożytecznego, np. na picie z kumplami i przeklinanie. Wiem, że często mam rację, nawet gdy jestem od niej odległy jak moja wymarzona kolacja (ze śniadaniem) z Salmą Hayek. Zwłaszcza wtedy. Jednak wierzę uparcie w swoją intuicję i dobry gust. No cóż. Ryzyko zawodowe. Przecież przy setce spacerujących obok mnie po mieście pięknych kobiet też nigdy nie wiem, która z nich mogłaby być moją wyśnioną Małgorzatą. A przecież mogłaby. Czasem wystarczy błysk oka, innym razem nawet porządnie przestudiowany spis treści i zaliczenie stu wspólnych poranków to za mało, by dostrzec w niej kwintesencję naszych wieloletnich poszukiwań. Myślę, że i tak balansuje wysoko nad niezłą skutecznością i trafnością w pierwszym odbiorze (filmów, bo z kobietami jest znacznie gorzej), a przynajmniej tak mi się wydaje. Pewnie to duża nadinterpretacja z mojej strony, ale szalenie wygodna, więc zupełnie przeze mnie akceptowalna. Łotewer.

Tak więc Kupiliśmy ZOO. Czy rzeczywiście jest to tylko ckliwa wydmuszka dla całych rodzin spełniająca swoją rolę przy niedzielnym, familijnym rosołku z kurakiem? Otóż i tak i nie. W zasadzie to byłbym w stanie więcej postawić na „nie”, ale ostatnio mam kiepską passę jeśli chodzi o wszelakie zakłady i dowody swojej naiwnej głupoty, tak więc tym razem moja kieszeń mogłaby już tego nie udźwignąć. Nie da się jednak ukryć, że nowy film Crowe jest produkcją skierowaną do wszystkich ze szczególnym naciskiem na słowo „wszystkich”. Wiem, że zwykle, jeśli coś jest do wszystkiego, przeważnie oznacza, że jest do niczego. Jednak życie byłoby szalenie nudne, gdyby nie zdarzały się w nim wyjątki od reguły. Mimo tej mocno familijnej soczystości, film kryje w sobie kilka ciekawych niuansów z pogranicza dramatu społecznego i romansu, może i trochę naiwnego oraz płytkiego, ale do licha, w życiu potrzeba nam czasem trochę tej słodkiej naiwności i nie piszcie mi, że nie mam racji. Za to dla odmiany, odpowiedniej głębokości dodaje fakt, iż historia rodziny Mee, po pierwsze primo, oparta jest na prawdziwych faktach, po drugie, jest kapitalnie zaaranżowana przez odtwórców głównych ról (drugi plan z resztą też daje radę). Po trzecie i finalne, całość uzupełnił Jónsi z grupy Sigur Rós, smakowicie komponując muzykę, która sprawia, że coś się w nas ciągle przelewa, a glandula lacrimalis (z łaciny) momentami powoduje efekt zwany potocznie, szklistymi oczami.

Tak. To taki trochę wyciskacz łez. Jest trochę śmiechu, trochę radości, gęsiej skórki, jeżenia się włosów na ciele i mnóstwo, mnóstwo śladów niepoprawnego optymizmu rozrzuconego w nieładzie po całym filmie. 20 sekund odwagi, które według Benjamina Mee są w stanie zaprowadzić człowieka na szczyty własnych pragnień i marzeń. Trzeba tylko stanąć mocno na nogach i odważyć się wykonać pierwszy krok. Dalej już jakoś pójdzie. Dwadzieścia sekund... Ja kiedyś w ledwie trzy potrafiłem na interesującej mnie dziewczynie osiągnąć najgorsze z możliwych wrażeń, a przez kolejne kilkanaście spalić ze wstydu. No ale historia rodziny Mee jest takim trochę cukierkowatym i hollywoodzkim dowodem na to, że jeśli się człowiek zaweźmie, odpowiednio zmobilizuje, a także zaciśnie zęby, posłucha serducha, a nie życzliwych mu doradców i autentycznie zechce wewnętrznie odbudować swoje życie po trudnych chwilach zwątpienia, to jest w stanie wspiąć się na każdą górę szczęśliwości. Jakież to proste. Piszą o tym we wszystkich horoskopach i poradnikach, a i tak prawie za każdym razem człowiek płacze do ekranu/telewizora stykając się z tą oklepaną już definicją szczęścia.

Historia podmiejskiego ZOO jest taką pigułką nadziei i szczyptą optymizmu na które każdy człowiek zasługuje. No dobra, nie każdy, zwłaszcza dorosły, ale dzieci z pewnością już tak. A te w filmie są najważniejsze. Ważniejsze od samych zwierząt, które według mnie są w tej opowieści mało istotne. To tylko ładne tło i całe szczęście, bo nigdy nie przepadałem za ogrodami zoologicznymi, za klatkami, zwłaszcza za ptakami w klatkach. Widocznie jestem za głupi, żeby pojąć sens zamykania zwierząt w niewoli. Jestem w stanie przyjąć tylko jeden argument. Zwierzęta zamyka się w celu odseparowania ich od człowieka, który najchętniej by je zjadł i uszył sobie sweterek z ich drogocennej sierści. No ale po co w takim razie je przed nami zamykać i jednocześnie spraszać nas do ich odseparowanego i bezpiecznego bajkowego świata przy okazji drażniąc hasełkami w stylu „nie karmić zwierząt”, „nie dotykać”, „nie pokazywać małpom środkowego palca”? Myślę, że dotąd natura lepiej radziła sobie ze zwierzętami (z ludźmi także), niż my, człekokształtni.

Bałem się trochę, że ta cała zabawa w ZOO podąży w innym, bardzo niesmacznym kierunku. Że powstanie z tego film przyrodniczy o fajnych zwierzątkach w stylu współczesnego Disneya. Że małe dzieci będą sobie głaskać lemury i słodko karmić z ręki małego tygryska bengalskiego. Nic z tych rzeczy. Owszem, zwierzęta są tu wszechobecne, ale nie dominują w głównym przekazie. Małe ZOO na obrzeżach miasta to tylko umowne miejsce, w którym nagle odmienia się życie pewnej rodziny. Równie dobrze mogła to być mała wyspa gdzieś na Oceanie Indyjskim, malownicza wioska pośród alpejskich szczytów, czy kawałek pomostu nad jeziorem, jeden sklep w okolicy i hektary niczym nieskalanej zieleni na Mazurach. Zwierzęta są wspaniałe, ale to ludzie są tu najważniejsi. Relacje między ojcem, a jego pozbawionymi matki dziećmi dają momentami przyjemnego kopa w zadek. Słodka kilkuletnia Rosie (Maggie Elizabeth Jones - już zdążyła zagrać w kilku innych filmach, przed piętnastką będzie już pewnie milionerką) jest absolutnie genialna. Dawno żadne dziecko-aktor tak bardzo mnie nie zafascynowało jak ona. Piona i uznanie dla tego, kto ją wyszukał z tych tysięcy dzieci, którym rodzice każdego dnia piorą mózgi i wmawiają, że aktorstwo to jedyna słuszna dla nich droga rozwoju.

To także opowieść o pierwszych kontaktach chłopięco-dziewczęcych wśród zagubionych nastolatków, o ich pierwszych fochach i kompletnym niezrozumieniu potrzeb płci przeciwnej. Również dorośli znajdą coś dla siebie. Kobiety będą się emocjonować wątkami miłosnymi, zalążkiem romansu, iskrami w oczach, tymi wszystkimi niedopowiedzeniami i uwodzicielską niewinnością przypominającą im samym ich wszystkie miłe chwile spędzone z facetami ich życia. Choćby z tymi zmyślonymi i urojonymi. Nam, facetom, pozostaje jaranie się ustami Scarlett Johansson. Jest czym, przyznaję. Tak. To jest zdecydowanie film dla wszystkich, ale skonstruowany w taki sposób, by nawet dzieci mogły się cieszyć z wątków przeznaczonych dla ich rodziców, a ich naturalni dorośli opiekunowie uśmiechali się szeroko na widok całujących się czternastolatków.

Niezwykle pozytywna produkcja. Aż sam się w tej chwili sobie dziwię, że poświęciłem jej tu aż tyle miejsca. Mam nawet ochotę poruszyć jeszcze kilka innych tematów pobocznych, bo tak mnie zainspirował ten film, no ale nie wygłupiajmy się. Kupiliśmy ZOO nie jest ani wielkie, ani wybitne, nie zgarnie też ani jednej nagrody na żadnym wartościowym festiwalu. Crowe umiejętnie wycelował swoje działa we wszystkie wrażliwe punkty odpowiadające za nasze chwiejne stany emocjonalne i z premedytacją nacisnął spust. Pewnie szybko mi przejdzie, ale póki co, specjalnie mi na tym nie zależy. Fajnie jest czasem obejrzeć coś prostego, lekkiego i nieskomplikowanego. Coś, co nie łamie nam karków i nie przetrąca głów. To taka odtrutka na trudne tematy naszego świata w którym rządzi ból i kłamstwo. Przerwa na reklamy i bajka dla dzieci, jednak zawsze po nich znowu emitowane są Wiadomości. Myślę, że autorzy poza całą gamą uniwersalnych prawd, chcieli także przekazać szalenie prostą myśl, że człowiek w gruncie rzeczy potrzebuje czasem takiego bliskiego kontaktu ze zwierzętami, aby uświadomić sobie, jak niewiele się od nich różnimy. Także po to, żeby choć na chwilę uciec od drugiego człowieka i dostrzec w zwierzęciu odrobinę człowieczeństwa jakie się gdzieś niespodziewanie zagubiło w naszym dzisiejszym świecie. Paradoksalnie, niektóre zwierzęta potrafią dziś być bardziej humanitarne i szczere, niż sam człowiek właśnie. Prawie każdy z nas o tym wie i ma tego świadomość. Dlatego właśnie kupujemy sobie psy, koty i hodujemy rybki. Z ich pomocą chcemy uciec od świata ciemności. Choć na chwilę. Tu i teraz, we własnym mieszkaniu. A jak już ktoś kupuje sobie własne ZOO...

4/6


IMDb: 7,2
Filmweb: 7,2


niedziela, 13 maja 2012

Logiko, gdzie jesteś?

Babycall
reż. Pål Sletaune, NOR, SWE, GER 2011
100 min. Aurora Films
Polska premiera: 18.05.2012



Im robi się za oknem cieplej, tym rzadziej oglądam filmy. W upalne dni mniej mi się chce i mniej się nimi interesuje. O pisaniu na ich temat nawet nie pomnę. Nawet z tym już nie walczę, bo i tak efekt zawsze byłby ten sam. Szczyt filmowych uniesień przypada u mnie na jesień, zimę i przedwiośnie. Na szczęście na podobną przypadłość cierpią także dystrybutorzy kinowi, którzy latem wrzucają do kin zapchajdziury i jakieś odpryski dla miernot. Zaliczenie latem interesującego tytułu równe jest szansom na odniesienie zwycięstwa przez Najmana nad Adamem Małyszem w formule MMA. Mamy co prawda jeszcze wiosnę, konkretnie to maj, połowę maja, a ja nie mam co oglądać. Co prawda mam masę zaległości, ale nie mam sposobności do ich zreflektowania. Albo nie grają ich w kinach (już lub jeszcze), nie można ich nadal nielegalnie rzecz jasna ściągnąć, lub też nie ma do nich nigdzie napisów. No zawsze coś. Irytuje mnie ten stan, bo czasem, tak jak teraz, robi się chłodniej i zamiast korzystać z promieni słonecznych w otwartych przestrzeniach, człowiek liznąłby trochę kultury, a nawet spłodził na ten temat kilka akapitów. Irytacja ma sięgnęła już poziom przeszło trzydziestu tytułów, które mogły i powinny być już przeze mnie dawno obejrzane, a nawet zrecenzowane, ale przez siły wyższe, zwyczajnie się nie da.

Filmowy ćpun. Wyjątkowo fatalne uzależnienie. W dzisiejszych czasach łatwiej jest zdobyć uran lub pluton, czy nawet kupić kałacha, niż zdobyć i obejrzeć większość interesujących nas filmów. Już lepiej być alkoholikiem czy zwykłym narkusem. Dealerzy i sklepy nocne nie pozwolą byś w swoim szaleństwie się nie rozwijał. Filmowy maniak nie ma tak dobrze. Pal licho jak ma pieniądze. Pojeździ trochę po świecie, po zagranicznych festiwalach i premierach, jakoś tam zaspokoi swój głód. Ale co ma począć kinomaniak biedny, lub leniwy, w dodatku z prowincji?

Z tejże rozpaczy urodził się u mnie Babycall. Film spłodzony z nudów, z bezradności i z braku laku. Okazał się jednak ciekawą alternatywą na chłodny sobotni wieczór, choć właściwie to była już noc. Babycall do naszych kin trafi już w najbliższy weekend i zgaduję, że trochę zamiesza ludziom w ich głowach. W mojej pożonglował niedorzecznościami, jakimiś zwidami, zjawami, irracjonalizmem w treści, a nawet strachem. Fakt, że trochę wypity się za niego zabrałem, do tego już późno było, ciało chciało iść spać, ale rozum chętnie poddał się tej skandynawskiej psychodelii autorstwa Norwega, Påla Sletaune. Gdyby to był film amerykański, pewnie nawet bym się za nim nie obejrzał. Kinematografia skandynawska ma jednak to do siebie, że potrafi mnie do siebie przyciągnąć i zwykle robi to ze stuprocentową skutecznością. Nie wiem na czym polega jej fenomen i skąd bierze się moja słabość do ich kina. Język? Kultura? Styl? Kino skandynawskie jest po prostu inne. Mimo ich obyczajowej wolności z którą niezupełnie się zgadzam, potrafią wyciągnąć z niej wiele trafnych wniosków i udanie przenieść na ekran.

Babycall to aspirant do całkiem wysokich lotów psychologicznego thrillera. Film, po którym mimo psychicznego zmęczenia, miałem w głowie aktywny załączony alarm przeciwpożarowy. Paliło się w wielu miejscach, nie potrafiłem go długo ugasić. To bardzo irracjonalne kino, które zadaje dziesiątki różnych pytań i daje tyleż samo różnych odpowiedzi do wyboru. Jeśli nad nimi odpowiednio nie zapanujesz i nie ułożysz w logiczną całość, nie uspokoisz się i nie zrelaksujesz. Mocno niekomfortowe kino, które uwiera. Nie lubię nie wiedzieć świeżo po seansie, o co kaman z danym filmem. Zwykle główkuję tak długo, aż wpadnę na jakąś puentę, morał, na jakikolwiek trop. Inaczej uznam czas spędzony przed ekranem za zupełnie stracony, a to w dzisiejszych czasach ogromne i bolesne marnotrawstwo własnych zasobów naturalnych. W każdym filmie musi o coś chodzić i dać się jakoś wytłumaczyć. Nawet w infantylnych i schematycznych hollywoodzkich produkcjach. Ale niezwykłość Babycall polega na tym, że się po prostu nie da.

Tzn można. Ja też dysponuję już własną teorię na temat losów głównej bohaterki Anny (Noomi Rapace), jej ośmioletniego syna Andersa oraz innych niejasnych i dyskusyjnych okoliczności przyrody. Nie będę tu o tym pisał, bo nie chcę spojlerować i psuć innym zabawy, ale właśnie, to tylko teoria. Jedna z wielu. Po filmie wszedłem w komentarze na filmweb i jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa. Nie wiadomo co tu jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem. Kto istniał naprawdę, kto jest zjawą, wymysłem czy tworem własnej chorej wyobraźni. Kim u licha jest to dziecko? Czyje to głosy? Czy w rzeczywistości w lesie był parking czy jednak jezioro? To tylko nieliczne pytania z tuzina, które krążą po mej głowie i które z pewnością zgodnie z zamysłem reżysera, nurtują szare komórki wszystkich widzów zarażonych wirusem Babycall. W pewnym sensie, producenci uzyskali więc to co chcieli.

To bardzo niewygodny film o ponurej specyfice, utkany z typowej skandynawskiej sterylności i bezpośredniości. Świetna rola Noomi Rapace. Mimo że kobieta oraz jej permanentny strach przed wszystkim i wszystkimi irytowała mnie przez przeszło połowę filmu, to jednak nie sposób nie docenić jej solidnego aktorstwa. Aczkolwiek udowodniła to już wcześniej w innych filmach. Nie mniej jednak poza tym galimatiasem emocjonalnym, brakiem odpowiedzi na wiele pytań i tego ortodoksyjnego, pełnego niepokoju klimatu, Babycall jest w gruncie rzeczy produkcją przeciętną. Wymęczyła mnie trochę i zmusiła do większego zaangażowania, za co bezapelacyjny szacun, ale poza tym, na tle filmów ze swojej półki gatunkowej, nie wnosi zbyt wiele świeżości. Już to wszystko kiedyś widziałem, np. w Innych, czy w Szóstym zmyśle. Tutaj w dodatku widoczne są liczne niedoskonałości w scenariuszu. Te wszystkie dziury i braki konstrukcyjne, które czasem aż kłują w oczy. Mam wrażenie, że Sletaune nie umiał znaleźć solidnego łącznika między światem schizofrenii, a zjawiskami nadprzyrodzonymi i niewytłumaczalnymi. Gdzieś w tym wszystkim się chyba pogubił. Widoczne to jest zwłaszcza w zakończeniu, które także pozostawia wiele do życzenia. Nie mniej jednak polecam zmierzyć się z tym obrazem. Mimo, że poprowadzony jest w bardzo nieśpieszny, czasem wręcz nudny sposób, to potrafi z człowieka wiele wyciągnąć, zatruć oraz tu i ówdzie zaboleć. Na pierwszoligowy psychologiczny thriller z aspiracjami na europejskie puchary musi wystarczyć.

3/6


IMDb: 5,9
Filmweb: 6,4