czwartek, 6 grudnia 2012

Tam dom twój, gdzie serce twoje

Bestie z południowych krain
reż. Benh Zeitlin, USA, 2012
93 min. Gutek Film
Polska premiera: 12.10.2012




W dobie ciągle postępującej migracji za chlebem i niższymi podatkami na skalę globalną, siłą rzeczy szerzy się też multi-kulti będące skutkiem ubocznym ludzkiej tułaczki po świecie. Ale, żeby nie było też tak do końca siermiężnie i zero-jedynkowo, ma to także jakieś tam pewnie i plusy. Sęk w tym, żeby te plusy nie przysłoniły nam… wiadomo. Coraz trudniej jest znaleźć dziś na tym globie regiony oraz społeczeństwa od pokoleń wierne swojej ziemi, przodkom, historii i regionalnym tradycjom. To też jest w zasadzie dość oczywiste. Dzisiaj w ogóle będzie o samych oczywistościach, więc jak ktoś chce znaleźć w tym tekście coś odkrywczego, to śmiało mogę mu polecić przełączenie na prognozę pogody w TVN.

Dziś nawet Cejrowski ma nie lada problem. Żeby znaleźć dzikusów, którzy nie biegają na polowania w adidasach i w jeansach, musi polecieć z kamerą w jakąś totalnie oderwaną od rzeczywistości dzicz, przekształconą w ogrodzony od cywilizacji drutem kolczastym i pod napięciem skansen z płatnym wejściem 10 000 $ za godzinę. No, ewentualnie zawsze można pojechać jeszcze gdzieś w Podlaskie…

Śmiem twierdzić, że im człowiek jest bardziej zacofany względem postępowości płynącej nurtem z zachodu (wschodu, północy i południa z resztą również), tym bardziej obecne jest w jego krwiobiegu nostalgiczne spoglądanie wstecz za siebie i odczuwanie chęci trwania w kulturowej tradycji, choćby tej najbardziej prymitywnej. Niestety w parze idzie to zwykle z mentalnym zacofaniem. Taki dzikus zwyczajnie nie ma świadomości o istnieniu innego, lepszego świata. Ja jednak coraz częściej zaczynam mu tych klapek na oczach zazdrościć. Serio. Niewiedza jest aktem łaski. Wiedza zaś, aktem zniewolenia. Zamiast codziennego i mozolnego uczenia się odporności na głupoty i manipulacje bijące z Gazety czy tefałenu, mógłbym uganiać się z włócznią za nosorożcem, lub rozbijać kokosy leżąc pod palmą nad rozgrzanym brzegiem oceanu przy plus czterdziestu. W cieniu. Jakby nie patrzeć, nasza cywilizacja jest głupsza od tych półnagich tępaków przystrojonych w sterczące i idiotyczne koteki.

Jeden taki dzikus powiedział kiedyś wspomnianemu Cejrowskiemu mniej więcej tak. Uwaga, cytuję. „Wy Biali znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy musicie ciągle coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia. I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby niczego nie zepsuć. Dla Ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi”. No i czyż nie ma racji ten dzikus? Jesteśmy głupsi od nich, mówię wam.

Dziś właściwie to w ogóle nie w modzie jest taplanie się w jakiejś tam zacofanej przeszłości i jakże wymagającej elementarnej wiedzy o martyrologii. Przecież to nie wyżywi naszych dzieci. Ważna jest teraźniejszość, tu i teraz, posiadanie umowy o pracę, oraz ewentualnie najbliższa przyszłość (czyli trzymiesięczny okres wypowiedzenia). Życie od pierwszego do pierwszego oraz terminowe spłacanie na potęgę zaciąganych kredytów na konsumpcję. Kto by się więc przejmował narodowymi rocznicami, świętami państwowymi, czy obrzędami ludowymi? No chyba, że wypada tego dnia dzień wolny od pracy, wtedy owszem, można kultywować tradycję, a jakże. Najchętniej w markecie na zakupach.

Jesteśmy trochę jak te pyłki z GMO, co to nam je ordynarnie i niedawno odgórnie podarowano na znak miłości, równości i pewnie też z okazji światowego pokoju. Skaczą z kwiatka na kwiatek, z sadzonki na sadzonkę, z warzywa na warzywo, mutują, zakażają wytwór matki natury genetyczną perfekcją, ale jednocześnie zabijają w nim jego rdzenność i niepodległość. Ponoć dla naszego dobra. Z ludźmi jest tak samo. Z dzikusami po części też. Kiedyś podbijało się, oraz zajmowało obce ziemie wroga na drodze konfliktu zbrojnego. Wywalczysz? Twoje. Bierz. Żyj i rozmnażaj się. Dziś niby jest podobnie, ale zamiast miecza i tarczy wystarczy być wyposażonym w ważny paszport. Przyda się także gotówka na bilet lotniczy. Kilka godzin lotu i już możesz legalnie szerzyć Islam na ziemiach stricte chrześcijańskich, a jak sprowadzisz jeszcze całą rodzinę, będziesz mógł wybudować sobie meczet. Jeśli ktoś ci się postawi, tupnie nogą i zawetuje twoje panoszenie się na jeszcze wczoraj obcej ci ziemi, wtedy w twojej obronie stanie matka tolerancja i jeszcze dostaniesz odszkodowanie za straty moralne! Żyć nie umierać.

Jestem wrogiem nowego i ciągłego miksowania ze sobą różnych trendów, religii i kultur. Z mieszania lubię tylko alkohol, muzykę i kobiety. Dlatego też, na wszelkie przejawy zabijania w umysłach ludzi ich przyzwyczajeń oraz chęci poszanowania ważnych dla nich obrzędów i tradycji, reaguję zawsze w ten sam nieufny oraz niepoprawny politycznie sposób. Waliłbym. W ryj. Centralnie. I jest to jeden z głównych powodów dla których debiutancki film Benha Zeitlina - Bestie z południowych krain, tak bardzo mnie urzekł. To niezwykle wykwintna, nieco baśniowa podróż, zabierająca nas w arkany utopijnej wizji świata idealnego, opartego na wewnętrznej i wyssanej z mlekiem matki potrzebie pielęgnacji rodzinnych korzeni. Kult ziemi z której się wyrosło jest w tej opowieści silniejsza od przyciągania ziemskiego z którą jeszcze kilka tygodni temu walczył potomek Hitlera. Filozofia mieszkańców małej, odciętej od zbyt nachalnych wpływów cywilizacji i otoczonej zewsząd wodą wysepki zwanej Wanną, jest pełna uroku oraz nostalgicznej mądrości. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że naszym przewodnikiem, uczniem oraz narratorem po Wannie, jest sześcioletnia Hushuppy. Napisano o niej już tyle, że gdybym chciał połasić się na coś oryginalnego i jeszcze nie opublikowanego, musiałbym to uczynić w języku suahili, albo za pomocą Braille'a. Mała Quavenzhane Wallis (jak do cholery można nadać dziecku takie imię?), odtwórczyni głównej roli, którą zapewne musieli skądś teleportować, bo przecież takie dzieci się prawie u nas nie rodzą, jest po prostu nie-zie-mska. Koniec charakterystyki.


W produkcjach, w których pierwszoplanowe skrzypce grają małe dzieci, od ostatecznego sukcesu filmu wcale nie zależy udany scenariusz, reżyseria, scenografia czy muzyka. Najważniejsza jest forma ekspresji małych aktorów. Dziecko jest z natury szczere, nie kłamie przed kamerą, bo nie umie. A jeśli w dodatku jest utalentowane i rozbrajająco czarujące w swojej materii, wtedy końcowy sukces jest na wyciągnięcie ręki. Innymi słowy. Albo się trafi odpowiedni dzieciak tych z gatunku jeden na milion i film się uda, albo się nie trafi i film będzie do bani po całości. Właśnie przez to dziecko. Duża jest więc to odpowiedzialność po stronie producentów i reżyserów, którzy pragną żonglować na pierwszym planie dziecięcą wrażliwością. Nie jeden mistrz kamery połamał sobie na dzieciakach zęby (zabrzmiało co najmniej dwuznacznie - słowo daję, że nie celowo). Tym razem jednak się udało. Czapki z głów.

Czapki włóż.
Mała mieszkanka ekscentrycznej Wanny, miasteczka do złudzenia przypominającego brazylijskie, cuchnące favele, żyje według surowych zasad narzucanych przez ciężko chorego i gruboskórnego ojca. Hushuppy jest co prawda ciekawa świata, ale na swój sposób szczęśliwa. Uczy się w lokalnej szkole, ugania za zwierzętami, ma koleżanki, wcina świeże kurczaki, ma także swój ulubiony karton z tektury i... niezwykłą wyobraźnię, którą barwnie rysuje naszą opowieść. Wizja odciętej od świata wyspy z jednej strony przypomina trochę baśń, z drugiej zaś - obraz stricte katastroficzny. Wanna jest pejzażem jaki można doświadczyć w telewizyjnych newsach, choćby po ostatniej wizycie huraganu Sandy, na co amerykańska publika jest mocno wyczulona. Ale jako przeciętny Europejczyk, doszukuję się w tym filmie bardziej motywów baśniowych. Tak jest przyjemniej.

Tak więc mamy tych naszych mieszkańców Wanny, którzy żyją bez telewizji i gazet, także pewnie bez internetu, playstation oraz telefonów komórkowych. Za to mają sporo alkoholu i zwierząt. Ich beztroskie, acz dość ciężkie życie mąci jednak każdy większy opad deszczu, który błyskawicznie zalewa ich sklecony ze śmieci raj na ziemi. Władze sąsiedniej cywilizacji w postaci helikopterów i odległego skajlajnu złożonego z kopcących kominów i zarysu wysokich budowli, czasem nękają naszych bohaterów i ostrzegają, że mieszkają na tej przeklętej ziemi nielegalnie. Proponują im schronienie, dach nad głową, czyste ubrania i regularne posiłki w świecie równoległym znajdującym się tuż po drugiej stronie tamy. Ale siła, duma i upór małej republiki jest silniejsza od wszelkich dóbr im ofiarowywanych.


W świecie Hushuppy świat jej zakazany, pełen zła i niebezpieczeństw wyrażają pędzące w jej kierunku wymarłe już dawno tury-mutanty, które niegdyś przy nie uwadze rodziców, pożerały ich małe dzieci. Symbolizują one pęd cywilizacyjny, który unicestwia wszystko co spotyka na swojej drodze. Natomiast stęskniona za matką, której nigdy nie poznała mała dziewczynka, całą swoją uwagę skupia na grubiańskim ojcu, który zmaga się z silnymi bólami i z samym sobą, lecz który mimo własnych niedoskonałości, uczy ją przywiązania i poszanowania tradycji, do ziemi z której wyrosła i chroni przed złem. Mała Hushuppy w moich oczach jest ucieleśnieniem ludzkiej tęsknoty za światem idealnym. Zagubionym we współczesnym tyglu kulturowym bezbronną jednostką szukającą własnego miejsca na ziemi. Na naszych oczach w chwili najwyższej próby dojrzewa i uczy się najważniejszych zasad i cnót moralnych jakie tylko występują na tym padole. Miłość, przywiązanie, poświęcenie i oddanie.

Świetne kino. Nasączone ogromną ilością interesującej symboliki, którą rzecz jasna można interpretować na wiele sposobów. Oryginalność i odmienność płynie z ekranu hektolitrami. Aż ciężko nadążyć z podtykaniem pod niego kolejnych pustych naczyń. Pobudza, wzrusza i czaruje. Prowokuje do przemyśleń, zmusza do rewizji własnych przekonań i myśli bieżących. Bestie z południowych krain z pewnością nie zawrócą kijem nurtu z którym płynie cały ten świat, jego los i przeznaczenie jest już przecież od dawna wszystkim znany. Ale przynajmniej pozwala nam się zatrzymać choć na te półtorej godziny w bezruchu i tak zwyczajnie wzruszyć. Myślę, że warto. Uczciwa cena.

5/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,3

8 komentarzy:

  1. Jestem z Podlaskiego, czuję się urażona :)

    "Bestie..." były/są niesamowite. Mała Quavenzhane, której imienia nawet gdybym chciała nie potrafiłabym wymówić - czaruje. "Zakochałam" się w niej od pierwszych chwil.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie głupie pytanie, ale gdzie to teraz można obejrzeć ? I drugie, skąd bierzesz arczi, filmy, które, jak piszesz masz zaległe ? Jeśli to oczywiście nie tajemnica.
    E.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm... w kinie? ;)
    Jeszcze grają. Poza tym "Bestie..." są już od pewnego czasu dostępne na torrentach, tak więc spectrum jest kompletne.
    A skąd biorę zaległe filmy? To też prosta odpowiedź. Najczęściej z internetu. Tam jest przecież wszystko ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiedziałam, że głupie pytanie. Ale dzięki za odpowiedz. Tak to jest, jak nie do końca umie się w tym internecie szukać i znajdować ;) Jeśli Bestie nadal grają, to zainspirowana powyższą recenzją postaram się wybrać do kina. Może nie podłożą bomby.

    OdpowiedzUsuń
  5. Film miał już premierę i usłyszałem o nim jak zaczęto mówić o kandydatach do Oscara, wcześniej nic kompletnie nie słyszałem. No faktycznie bardzo ciekawa pozycja filmowa :))

    OdpowiedzUsuń
  6. Znalazłam i obejrzałam. To jest film o umieraniu. I chęci życia. Mimo wszystko.
    E.

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak, ale w konkretnym miejscu i czasie, u boku ojca, z marzeniami i tęsknocie za matką. O procesie dojrzewania i dorastania w trudnych warunkach. W końcu o sile i uporze tkwienia w tym wszystkim z podniesioną przyłbicą i z bananem na twarzy. Tak to widzę.

    OdpowiedzUsuń
  8. To ja widzę bardziej wizualizację stwierdzenia "co Cię nie zabije to Cię wzmocni" oraz fakt, że człowiek woli żyć i umierać tak jak sobie wymarzył i jak to robili jego przodkowie a nie jak każe Wielki, Mądry, Biały Brat. I jeszcze poczucie odpowiedzialności.
    Plus to wszechobecne obcowanie ze śmiercią ludzi pierwotnych.
    E.

    OdpowiedzUsuń