niedziela, 30 grudnia 2012

Rachunek sumienia, odcinek trzeci



Od czego by tu tak zacząć, żeby było miło i sympatycznie, albo nie. Nie chcę żeby było miło. W końcu kolejny rok się kończy, znów nam ciut bliżej do kostuchy, znowu czegoś nie osiągnęliśmy w mijającym roku i bezustannie biliśmy głową w mur, a wszyscy wkoło mieli to w dupie. Na szczęście wskaźnik mojej kondycji psychicznej znajduje się obecnie na zielonym polu, czyli daleko od życiodajnej rezerwy. Pierwszy raz od lat. Pewnie dlatego, że niczego od tego roku nie oczekiwałem, a ten w zamian dał mi więcej niż chciałem. Polecam więc wam przyjęcie podobnej postawy. Nie chciejcie niczego, ani od nikogo. Po cholerę znów się boleśnie rozczarować? Macie za mało siwych włosów na poszyciu czaszki? Lepiej popaść w stan kontrolowanego nihilizmu, cynizmu, sarkazmu i orgazmu. Rzecz jasna nie gwarantuję, że będzie wam lepiej, ale na pewno nie zaszkodzi.

Świat miał się skończyć z przytupem kilka dni przed świętami, do ostatniej więc chwili czekałem z kupnem prezentów świątecznych dla najbliższych i dupa blada, musiałem później latać z tymi siatami nawet po kinach, bo te także nie ośmieliły się odwołać seansów w godzinę W. Szkoda. Fajnie byłoby zginąć z zupełnie obcymi sobie ludźmi w kinie w trakcie oglądania, np. sceny miłosnej. Ciekawe, czy Pan Bóg wyszczególniłby mnie w końcowych napisach... No nic. Może następnym razem. Kredyty trzeba więc spłacać nadal. Nawet Majowie nie są w stanie podskoczyć bankierom. Kolejny dowód na to, kto realnie trzyma władzę nad tym boleśnie krwawiącym światem.

W kinie także było całkiem nieźle, choć bez kropki nad i. U mnie na blogu zaś panowało przeważnie beztroskie rozleniwienie i odwilż. Nie zliczę teraz ile to razu dopadł mnie w tym roku kryzys twórczy. Stąd ilość tekstów znacznie niższa, choć niektórzy twierdzą, że za to jakość poszła w górę. Nie wiem, nie mnie oceniać. Pewnie kłamali, chcieli mi sprawić przyjemność, lecz na swój sposób całkiem fajne są takie nieszczere kłamstewka, byleby tylko się od nich nie uzależnić. To do was kobiety. Jakby mnie jednak komuś było mało, zapraszam na fejsa. Tam spędzam przynajmniej 8 godzin z pełnej doby. Każdy ma takie uzależnienie na jakie sobie zasłużył.

No ale jak to mawiają podli seksiści... My tu gadu gadu, a dziewczyny od rana nie miały jeszcze niczego ciepłego w ustach. Ranking. Podsumowanie roczne. Jak zwał tak zwał. U mnie i tak jest zawsze na opak, czyli po prostu inaczej niż wszędzie. Poważne portale, dystrybutorzy filmowi, dziennikarze, recenzenci, czy zwykli kinofile, zawsze układają sobie roczne listy według dat polskich premier, co w sumie jest na swój sposób logiczne, bowiem żyjemy nadal w (POdobno) wolnym kraju, więc siłą rzeczy, myślimy po POlsku (niestety). Mnie natomiast, człowiekowi światowemu, jak co roku z resztą, mocno to śmieszy i jeszcze bardziej irytuje, no ale co kraj, to obyczaj. Ci co siedzą tu dłużej, wiedzą doskonale, że dla mnie film roku, to taki, który miał swoją światową premierę w roku o którym mam czelność debatować. A we wszystkich rodzimych podsumowaniach jak nie urok to sraczka. W jednym zestawieniu znajdują się obok siebie produkcje z lat, 2010, 2011 i 2012. No jak to wygląda? Anioł (ten dozorca) ma na to wspaniałą i zawsze celną odpowiedź: "Jak gówno w lesie". I ja się z nim zgadzam. Sofronow także.

U mnie więc jedyny w swoim rodzaju ranking, jabłko do jabłka i rok do roku. Ułożony nie według polskich, często mocno spóźnionych premier, tylko według światowych, także tych, które nie docierają nad Wisłę. A wszystko po to, żeby za kilka lat ktoś głupio i znienacka nie zapytał: "Ty, czemu filmem roku 2010 uznałeś film z roku 2009?". Co miałbym wtedy odpowiedzieć, że polski dystrybutor lekko zaspał? Who cares? Dlatego w czasie, kiedy inni zastanawiają się nad tym, czy najlepszym filmem roku była Miłość Hanekego, Bestie z południowych krain, a może jednak Nietykalni, ja cofnę się (ale tylko teoretycznie) o 365 dni, bo, po pierwsze, obejrzałem w tym roku już prawie wszystko co chciałem z AD 2011 (wytypowałem 52 filmy), a po drugie, tak będzie uczciwiej. Dobrych filmów z datą premiery 2012 obejrzałem jak dotąd jedynie 13, więc niby jak do cholery mam teraz z tego ułożyć dwudziestkę?

Do rzeczy. Na 20 wyróżnionych przeze mnie tytułów, jedynie 5 miało swoją polską premierę w roku 2011, czyli tak jak powinno się to odbywać zawsze. Zdecydowana większość, bo aż 10 produkcji, debiutowała na polskim wielkim ekranie właśnie w kończącym się roku 2012, dzięki czemu mam szansę być częściowo na bieżąco z tegorocznymi rankingami (hehe), zaś pozostałe 5 tytułów w ogóle jeszcze nie trafiło do naszych kin i najpewniej tak już pozostanie. R.I.P.



Miejsce 20
Samsara - reż. Ron Fricke, USA

Polska premiera: 19.10.2012
Dystrybucja: Hagi
Ocena: 4/6
Nagrody: Jeszcze nic

Dlaczego: Jedyny dokument w zestawieniu, a raczej teledysk. Kręcona przez 5 lat w 25 krajach buddyjska wędrówka po świecie współczesnym z nutką filozofii, antropologii i historii, złożona z szeregu zapierających dech w piersiach zdjęć zmontowanych z niekończącego się szeregu najpiękniejszych tapet na pulpit znalezionych w internecie, oraz w asyście muzyki Dead Can Dance. Ładne.


Miejsce 19
L'Apollonide - reż. Bertrand Bonello, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody: Cezary 2012

Dlaczego: Opowieść o najstarszym zawodzie świata widzianym oczami młodych pensjonariuszek pewnego XIX wiecznego paryskiego domu publicznego. Interesująca lektura z hippisowską muzyką rockową w tle z dość wywrotną konkluzją, z którą powinny zaznajomić się dzisiejsze młode damy. Otóż, drogie koleżanki, tamtejsze dziwki, miały więcej klasy niż wy obecnie. Shame On You.


Miejsce 18
Poliss - reż. Maiwenn, FRA

Polska premiera: 11.05.2012
Dystrybucja: Carisma Film
Ocena: 4/6
Nagrody: Cannes 2011, Cezary 2012

Dlaczego: Pies też człowiek. Tak przynajmniej uważają twórcy filmu o paryskiej jednostce policji z oddziału ds. nieletnich. Niby też mają dwie nogi, prywatne życia, zdradzają, kochają, chleją i się kłócą, ale w godzinach pracy jednak szczekają. Film raczej nie do polubienia przez wrogów munduru i systemu, ale godny uwagi ze względu na paradokumentalną formę ekspresji. Ciekawostka.


Miejsce 17
Bestia - reż. Christoffer Boe, DEN

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak

Dlaczego: Tego raczej nie zobaczycie w polskich kinach, a szkoda. Duńczyk Boe jest trochę w cieniu swoich bardziej znanych krajanów, von Triera, czy Refna, ale tak jak i oni, solidarnie trzyma wysoki poziom, zwłaszcza w warstwie merytorycznej. Bardzo ciężki dla naszego układu trawiennego obraz fascynacji drugą osobą. Fascynacji prowadzącej do dziwnych fanaberii. Np. do morderstwa.


Miejsce 16
Rozstanie - reż. Asghar Farhadi, IRN

Polska premiera: 7.10.2011
Dystrybucja: Gutek Film
Ocena: 4/6
Nagrody: Oscary 2012, Złote Globy 2012, Berlinale 2011

Dlaczego: Jedyny laureat Oscara w zestawieniu. Mimo licznych światowych wyróżnień jakoś mnie nie porwał, nie mniej jednak godny jest swoich nagród. Interesująca, nieco orientalna z naszego punktu widzenia opowieść o odwiecznej walce uczciwości z kłamstwem, honoru z jego brakiem, szacunku do bliźniego z pogardą, a wszystko to sprowokowane przez absolutny przypadek.


Miejsce 15
Love - reż. William Eubank, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak

Dlaczego: Lata lecą, technika się zmienia, ale człowiek nadal szuka sensu istnienia w gwiazdach. Co pewien czas powstaje coś z pozoru błahego i niedofinansowanego w dziale sci-fi, co wstrząsa moim nasiąkniętym romantyzmem kręgosłupem moralnym. Wspaniała, niszowa, pełna piękna i filozoficznych rozważań wędrówka po kosmosie w poszukiwaniu własnego ja.


Miejsce 14
Młyn i krzyż - reż. Lech Majewski, POL, SWE

Polska premiera: 18.03.2011
Dystrybucja: Instytucja Filmowa Silesia Films
Ocena: 5/6
Nagrody: Orły 2012, Złote Lwy 2011, Tofifest 2011

Dlaczego: Iście poetyckie dzieło powstające przez 3 lata, mające na celu ożywienie obrazu "Droga krzyżowa" autorstwa niderlandzkiego mistrza pędzla, Bruegela. Dogłębna analiza jego pracy przeprowadzona na podstawie 12 bohaterów obrazu. Szukanie odpowiedzi na liczne pytania z udziałem głośnych nazwisk, z biblijnym przekazem i co najważniejsze, pod polską batutą.


Miejsce 13
Perfect Sense - reż. David Mackenzie, GBR, GER, DEN, IRL

Polska premiera: 23.03.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak

Dlaczego: Jedno z najgorszych tłumaczeń oryg. tytułu na polski w tym roku. Utopijna i futurystyczna wizja świata pogrążonego w chaosie i lęku przed śmiercionośnym wirusem odbierającemu człowiekowi wszystkie jego zmysły po kolei. Chwytająca za serce opowieść o poszukiwaniu oraz ratowaniu ostatniego i idealnego zmysłu człowieka jaką jest miłość. Pouczające i ckliwe.


Miejsce 12
Oslo, 31 sierpnia - reż. Joachim Trier, NOR

Polska premiera: 13.01.2012
Dystrybucja: Aurora Films
Ocena: 4/6
Nagrody: Amanda 2012

Dlaczego: Bardzo chłodna i wymagająca skupienia opowieść o moim norweskim, zagubionym w świecie rówieśniku, który szuka motywacji do dalszego życia. Zapis tylko jednego dnia spędzonego w Oslo z jego najbliższymi, z przyjaciółmi, kobietą, nasiąknięty intelektualnym bełkotem. Filozoficzne rozważania o sensie życia w czasach, w których wiatr zawsze wieje ci w twarz. Mądre.


Miejsce 11
Pewnego razu w Anatolii - reż. Nuri Bilge Ceylan, TUR, BiH

Polska premiera: 9.03.2012
Dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Ocena: 4/6
Nagrody: Cannes 2011

Dlaczego: Kwintesencja nudy tzw. interesującej. Czyli dłużyzn ekranowych, minimalizmu w treści i w przekazie opartej na długich kadrach i skupieniu widza. Wspaniała opowieść o ludziach zwyczajnych, o ich słabościach i tęsknotach w oparciu o jedno kryminalne zdarzenie, które rzuca się cieniem oraz odbija piętno na wszystkich uczestnikach dochodzenia w sprawie morderstwa.


Miejsce 10
Code Blue - reż. Urszula Antoniak, HOL, DEN

Polska premiera: 13.01.2012
Dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak

Dlaczego: Kolejny polski ślad, rodzime dotknięcie taśmy filmowej. Historia z pozoru niesmaczna, o granicach tabu jakiej człowiek nie powinien nigdy przekraczać. Opowieść o zabronionych i nielegalnych fascynacjach, o ludzkim poświęceniu i miłosierdziu, także o casusie biblijnego istnienia oraz odkupienia. Wszystko to skąpane w strugach seksualnych perwersji. Mocne, bolesne, prawdziwe.


Miejsce 9
Musimy porozmawiać o Kevinie - reż. Lynne Ramsay, GBR, USA

Polska premiera: 13.01.2012
Dystrybycja: Best Film
Ocena: 5/6
Nagrody: IFTA 2012, EAF 2011, BIFA 2011

Dlaczego: Analiza narodzin i kształtowania się zła pod własnym, ciepłym i z pozoru normalnym dachem. Wstrząsający film instruktażowy dla rodziców ciągle wierzących w bezstresowy model wychowania. Być może odpowiedź na nurtujące pytania: Jaki był Breivik w dzieciństwie? Czy Fritzl podszczypywał koleżanki w szkole, a mały Adolf podkradał mamie wypieki z kuchni?


Miejsce 8
Druga Ziemia - reż. Mike Cahill, USA

Polska premiera: 18.11.2011
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Ocena: 5/6
Nagrody: Sundance 2011, Locarno 2011

Dlaczego: Zupełnie niedoceniony film nad Wisłą. Futurystyczna i ponownie utopijna opowieść stojąca w ubogiej opozycji do konkurencyjnej i widowiskowej Melancholii von Triera. Filozoficzne rozważania nad współczesną ludzką kondycją duchową w metafizycznym klimacie bez zbędnych i wydumanych efektów specjalnych.


Miejsce 7
Drive - reż. Nicolas Winding Refn, USA

Polska premiera: 16.09.2011
Dystrybucja: ITI Cinema
Ocena: 4/6
Nagrody: Cannes 2011, IFTA 2011, NSFC 2011, Satelity

Dlaczego: Następca kultowych, męskich i twardych charakterów oraz mistrzów kierownicy kina lat 70 i 80. Ryan "kochany przez kobiety" Gosling zabiera nas do czasów, w których wystarczyło być małomównym, przystojnym i szorstkim facetem przyodzianym w skórzaną kurtkę i samochodowe rękawiczki z wykałaczką w buzi. Requiem dla legendy szos z electro w tle.


Miejsce 6
Nietykalni - reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, FRA

Polska premiera: 13.04.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Ocena: 5/6
Nagrody: Cezary 2012, Satelity 2012

Dlaczego: Komedia roku. Jedyny przypadek, w którym w pełni zgadzam się z hasłem reklamowym: "Film, który pokochało 25 milionów widzów". Wzruszająca opowieść o przyjaźni, poświęceniu i lojalności. Zekranizowana i jakże trafna definicja sensu życia oraz radości jaką z niego czerpiemy całymi garściami. Pozytywna historia oparta na faktach, cieszy i wzrusza podwójnie.


Miejsce 5
Schronienie - reż. Jeff Nichols, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Ocena: 5/6
Nagrody: Cannes 2011, NSFC 2012, Saturny 2012,

Dlaczego: Film oparty na emocjach, które są budowane na zasadzie ciszy przed burzą i wszystkiego co następuje zaraz po niej. Odzwierciedlenie z literacką precyzją każdego szczegółu, krok po kroku, cisza, wiatr, deszcz, ulewa, błyski, grzmoty, huragan, tornado, apokalipsa, a wszystko to dziejące się w głowie pewnego zagubionego, troskliwego ojca i kochającego męża.


Miejsce 4
Tyranozaur - reż. Paddy Considine, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Ocena: 5/6
Nagrody: BAFTA 2012, Sundance 2011, BIFA 2011,

Dlaczego: Największy brak w polskim repertuarze roku. Polscy dystrybutorzy, wstydźcie się. Brytyjski klasyk w stylu kina realizmu rodem ze zlewu kuchennego. Szorstki, bezpośredni, dotykający jakiejś bliskiej nam problematyki z życia wziętej. Obdarty ze złudzeń i słodkich naiwności. Wali prosto w oczy i ma w dupie, czy udławisz się własną krwią, czy może cię jednak jakimś cudem odratują.


Miejsce 3
Wstyd - reż. Steve McQueen, GBR, USA

Polska premiera: 24.02.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Ocena: 5/6
Nagrody: Wenecja 2011, IFTA 2012, EAF 2012, BIFA

Dlaczego: Kandydat do filmu roku, ale ostatecznie czegoś w nim zabrakło. Mocne, osobiste kino o lękach ludzi samotnych rodem z wielkich miast. Wędrówka po iście zwierzęcych instynktach żyjących w każdym z nas. Opowieść o ludzkich uzależnieniach, obsesjach i cywilizacyjnych chorobach, które wpychają człowieka w stan permanentnego zdołowania. Nie ma dla nas ratunku.


Miejsce 2
Róża - reż. Wojciech Smarzowski, POL

Polska premiera: 3.02.2012
Dystrybucja: Monolith Films
Ocena: 5/6
Nagrody: Orły 2012, Złote Lwy 2011, WFF 2011

Dlaczego: Bezsprzecznie najlepszy polski film roku 2011. Znowu Smarzowski. Wspaniała opowieść o prawdziwej cnocie, o zacnych, tak bliskich mi ideałach występujących w czasach permanentnego zła i moralnej zgnilizny. Promyk nadziei wypuszczony w powietrze współczesnej, zatrutej ziemi ukazany na tle czasów po stokroć gorszych niż obecnie. Czyżby? Identyfikacja 100%


Miejsce 1
Melancholia - reż. Lars von Trier, DEN, GER, FRA, SWE, ITA

Polska premiera: 27.05.2011
Dystrybucja: Gutek Film
Ocena: 5/6
Nagrody: Cannes 2011, EAF 2011, Saturny 2012

Dlaczego: A jednak. Pewnie trochę z braku lepszej alternatywy, ale jednak zasłużenie. Półtora roku po premierze doceniam tą apokaliptyczną wizję zakończenia świata bardziej niż za pierwszym razem. Poetyckie kino, oparte przede wszystkim na pedantycznych kadrach i niewypowiedzianych słowach ukrytych między zdaniami. Najpiękniejsze intro w historii kina. Zjawiskowe dzieło.


I po bólu.

Aha. Bym zapomniał.
Jeszcze jedno wyróżnienie na koniec.

Nagroda specjalna za: Najbardziej żenujące hasło reklamowe roku 2012 idzie do... Best Film, za:
"Brytyjska komedia, którą pokocha 38 milionów Polaków".

Kto się nie zgadza... ten ma problem, na którego wybaczcie, nie mam lekarstwa.
Do siego i takie tam.

Na koniec macie jeszcze ode mnie w prezencie noworoczne podsumowanie filmowego roku 2012 zawartego w całych ośmiu nieźle zmontowanych minutach. Jak doskonale widać, sporo filmów do nas jeszcze nie dotarło niestety i przyjdzie nam się z nimi zmierzyć dopiero za czas jakiś, jeśli w ogóle. Także tego. Tym optymistycznym akcentem kończę rok 2012. Byłaś fajnym lachonem!



sobota, 22 grudnia 2012

Muzyka w czasach rewolucji

Searching for Sugar Man
reż. Malik Bendjelloul, SWE, GBR, RPA, 2012
85 min. Gutek Film
Dokument, Muzyczny
Polska premiera: 22.02.2013



- Na co idziesz dziś do kina?
- Nie wiem.
Serio nie wiedziałem. Pierwszy raz przytrafiła mi się taka sytuacja, ale i okazja była niecodzienna. Zaczęło się niewinnie. Będzie już z tydzień, gdy Gutek Film na swoim profilu na fejsie z okazji 30-tysięcznego fana zaproponował szybki test na refleks w godzinach pracy. Pierwsze ileś tam osób wysyłając do nich maila otrzymywało darmowe zaproszenie do kina Muranów na film niespodziankę, który będzie mieć swoją premierę dopiero w przyszłym roku. Tak się jakoś szczęśliwie złożyło, że moje korporacyjne lenistwo miało idealnie zsynchronizowany zegarek z tym umieszczonym na dłoni admina gutkowego fanpage'a, dzięki czemu znalazłem się u Zuckerberga o odpowiedniej godzinie i we właściwym czasie. Data niespodziankowej emisji zbliżała się nieubłaganie i przypadła na wczorajszy koniec świata, który, jak może to jeszcze do wszystkich nie dotarło, został przełożony na inny termin (jak ktoś wie na kiedy, to proszę o cynk). Nadal jednak żaden ze szczęśliwców nie wiedział na co właściwie przedziera się do kina w ten piątkowy, mroźny i zabiegany za świątecznymi prezentami wieczór. Sam dotarłem w ostatniej chwili z siatą gwiazdkowych zakupów i musiałem wyglądać co najmniej głupio.

Ekipa Gutek Film (nie, to nie jest to tekst sponsorowany) okazała się słowna. W sali Gerarda stojąc przed nami w komplecie i podsumowując filmowy rok w ich wykonaniu, a także snując plany na przyszły, cały czas trzymała język za zębami i jedyne co nam oznajmiła to to, że film, który za chwilę obejrzymy trwa coś koło godziny dwadzieścia i że na pewno nam się spodoba. Oprócz tego kilkunastu szczęśliwców mogło pod swoimi fotelami znaleźć kupony na gutkowe filmy DVD, ale oczywiście ja nie należę do osób urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą i poza jednym, jedynym wyjątkiem, nigdy w życiu niczego nie wygrałem. Tak więc nawet nie schylałem się w poszukiwaniu nagrody i jak się później okazało, miałem całkowitą rację.

W momencie, gdy zacząłem się zastanawiać jakim u licha cudem na sali jest całkiem sporo parek jak na rozdawane nam przecież tylko pojedyncze bilety, światła Gerarda zgasły i pozostało mi tylko z utęsknieniem czekać na pierwszy kadr, pierwszy napis, pierwsze cokolwiek, co by w końcu rozwiało moje wątpliwości i zaspokoiło moją ciekawość. No i jest, w końcu pojawił się obraz, muzyka, skalisty, skąpany w letnim słońcu kanion w RPA, kręta droga, pędzący samochód, a w środku leci kawałek rozpoczynający się od słów "Sugar Man...". Już wszystko jasne. Co prawda znając kilka gutkowych zapowiedzi na nowy rok, brałem pod uwagę m.in. ten film, ale rzecz jasna pewny do końca nie byłem. I sam nie wiem co wtedy poczułem. Zadowolenie? Rozczarowanie? Satysfakcję? Klasyczny rozkrok. Searching for Sugar Man dotąd nie zaprzątał moich myśli. Pierwszy raz usłyszałem o nim góra miesiąc temu. Nic o nim nie wiedziałem, poza tym, że jest dokumentem o jakimś kompletnie obcym mi muzyku i... w zasadzie to tyle. Jak się później okazało, lepiej trafić nie mogłem.

I tu powiem szczerze, macie problem. Czytać dalej, czy może lepiej pozostać do lutego (wtedy dopiero film trafi do kin) w błogiej niewiedzy jak ja do wczoraj (polecam). Ale to już wasza broszka. Po tej kinematograficznej lekturze uważam jednak, że lepiej chyba nie można było zacząć przygody z Sugar Manem, niż ja właśnie. Bowiem historia muzyka o imieniu Sixto Rodriguez po prostu wgniata w fotel. Szczena opada i ściska za gardło w taki sposób, że zaraz po wyjściu z kina jesteś w stanie udać się do pierwszego lepszego studia tatuażu i wytatuować sobie na czole wielkie: "kocham ludzi, kocham ten pojebany świat, kocham życie!".

Kim u licha jest Sixto Rodriguez? Czy ktokolwiek z was kiedyś o nim słyszał? Tylko pliska, bez googlowania. Teraz po tym filmie dorobił się niemal statusu gwiazdy, a w internecie roi się od materiałów na jego temat, ale do końca lat 90-tych kompletnie nie istniał, nie tylko w mainstreamie, jego po prostu nie było nigdzie, zupełnie jakby nigdy się nie narodził. Adamiakowa z reklamy Biedronki to przy jego fejmie Królowa Elżbieta. Ze zgrabnie zmontowanego filmu dowiadujemy się jednak, że był to nieco ekscentryczny Meksykaniec, który przyjechał za dzieciaka wraz z ubogą rodziną do Detroit szukać szczęścia w amerykańskich fabrykach samochodów. W wieku 16 lat zaczął grać na gitarze i w wolnych chwilach po ciężkiej, fizycznej pracy grywał w jakichś obskurnych i podrzędnych knajpach, gdzie pewnego dnia jakimś cudem został zauważony przez łowców talentów i promotorów. Był to koniec lat 60-tych ubiegłego stulecia. Era eksplodującego zewsząd rock'n'rolla. Latynosi nie istnieli w tej branży, ale ten jeden był wyjątkowy. Pisał teksty, które przez tych, którzy mieli okazję go usłyszeć, przebijały swoją głębią nawet samego Boba Dylana. Nagrał jedną płytę, która okazała się marketingową klapą, nikt jej nie kupował, muzyk nie zaistniał, choć ponoć zbierał niezłe recenzje. No zdarza się. Życie. Potem była druga płyta, też bez jakiejkolwiek reakcji publiki. O Rodriguezie zrobiło się nieco głośniej dopiero w chwili, gdy popełnił spektakularne samobójstwo na scenie podczas koncertu. Jedni twierdzili, że się podpalił, inni, że po prostu przyłożył lufę do skroni i pociągnął za spust. Koniec. Ot, cała historia o Sixto Rodriguezie, muzyku obdarzonym wielką wrażliwością i zmysłem muzycznym, którego wszyscy w Ameryce mieli głęboko w dupie.


Ale świat nie zaczyna i nie kończy się w Stanach Zjednoczonych. Właściwie to od tego rozpoczyna się ta cała nieprawdopodobna historia. Od Republiki Południowej Afryki. Jak głosi miejscowa legenda, pewna młoda Amerykańska dziewczyna przyleciała kiedyś do swojego chłopaka w Kapsztadzie i przywiozła ze sobą pierwszą płytę Rodrigueza "Cold Fact". Ta spodobała się jego znajomym do tego stopnia, że zaczęła być kopiowana nielegalnie i puszczana dalej w obieg. Czasy Apartheidu. Zamordyzm i mentalna komuna jaką akurat my jesteśmy w stanie sobie mniej więcej wyobrazić. Rodriguez o którym Ameryka miała zerowe pojęcie, w kilka lat wyrósł na narodowego bohatera w RPA. Został mianowany bardem społecznego ruchu oporu walczącego z władzą. Jego cenzurowane na potęgę piosenki inspirowały tysiące młodych ludzi, muzyków, intelektualistów, lecz ci, zupełnie odcięci od informacji ze świata, o Rodriguezie wiedzieli jeszcze mniej niż w USA. Znali tylko jego jedno, kiczowate zdjęcie z okładki płyty winylowej oraz jego muzykę. To wszystko. Nie wiedzieli skąd jest, a nawet czy jest wysoki, czy niski. Kompletnie zero treści. Co lepsze, Rodriguez także nie miał pojęcia o tym nieprawdopodobnym afrykańskim fenomenie. W dzisiejszych czasach nie do pomyślenia.

Zakazany owoc w RPA mącił w głowach południowoafrykańskiej, zbuntowanej społeczności do tego stopnia, że swoją popularnością Rodriguez przebił nawet samego Elvisa Presleya i Beatlesów. Przez blisko 20 lat, sprzedało się tam (co prawda pewnie w większości przypadków nielegalnie) kilka milionów płyt, dziesięciokrotnie przebijając status złotej płyty, kiedy w stanach, w swojej ojczyźnie, sprzedał ich łącznie może ze 6 (słownie: sześć) sztuk. Ale i do Afryki dotarła smutna informacja, że Rodriguez nie żyje. Samobójstwo. Tak więc bohater tragiczny. Nikt więc go nie szukał, nikt nie próbował ściągnąć na koncert, no bo przecież nie żyje. Taki stan rzeczy trwał do roku 1997, czyli przez przeszło 30 lat. W międzyczasie polityczna mapa świata zmieniła się kilkaset razy, powstał internet, a i tak Sixto Rodriguez poza małą afrykańską enklawą, był postacią kompletnie obcą nawet w skali lokalnej.

Searching for Sugar Man jest perfekcyjnym i szczegółowym zapisem uporu, oraz fascynacji muzyką kilku południowoafrykańskich fanów krótkiej twórczości Rodrigueza. Przez długie lata szukali o nim jakiejkolwiek informacji jeżdżąc przy tym po niemal całym świecie, aż w końcu natrafili na trop tak nieprawdopodobny, że po prostu musiał powstać o tym film. Nie chcę zdradzać pełni szczegółów, bo może zostać wam zbezczeszczony finalny odbiór filmu, ale doskonale zdaję sobie też sprawę z tego, że do lutego będzie ciężko utrzymać w tajemnicy fakt, że Sixto po prostu nadal żyje i ma się świetnie. Nie będę udawał więc, że jest inaczej, tym bardziej, że można to wywnioskować już po samym zderzeniu się z trailerem. W kinie jednak byłem do połowy filmu pewien, że oglądam wspominkową, ckliwą historyjkę-hołd złożony postaci tragicznej, formalnie zmarłej przed ponad 30 laty, a która zrobiła dużo szumu w jednym afrykańskim kraju. Nie muszę więc chyba pisać jak wysoko podskoczyłem w kinowym fotelu, gdy wkroczyłem wraz z pozostałą częścią, chyba tak samo oczarowanej jak ja publiki w drugą, jeszcze bardziej chwytającą za gardło, uzależniającą część filmu.


Wyjątkowa, wspaniała opowieść o wielkich marzeniach, o miłości do muzyki i reakcji jaką potrafi wywołać na twarzach i w umysłach milionów. O muzyce, która kruszyła mury i kajdany zniewolenia, oraz w bardzo ciężkich czasach łamała serca. W końcu jest to historia prostolinijnego, skromnego i biednego człowieka o wspaniałym oraz bogatym wnętrzu, który przez całe życie musiał ciężko pracować na siebie i swoją rodzinę, a który po 30 latach śmierci tkwiącej w umysłach milionów, wraca tylko na chwilę na szczyt, by zrealizować swoje dawne, zakurzone i zapomniane już szczeniackie marzenia. Napisać, że film jedynie wzrusza, to jak lekko zmarszczyć brwi w chwili wylosowania takich samych sześciu cyfr jakie widnieją na naszym ściskanym w rękach kuponie. To wybuchowa magia życia, prawdziwa, nie zmyślona, która ładuje nasze prawie zupełnie już wyczerpane życiodajne akumulatory, oraz która daje kopniaka windującego nas wysoko ponad otaczającą nas przeciętność.

Opowieść o Sixto Rodriguezie to dla mnie zdecydowanie historia roku. Jestem pewny, że w lutym oczaruje tysiące kinomaniaków nad Wisłą, a jego legenda szybko opanuje cały świat. Nie przejmujcie się, że jeszcze nic o nim nie wiecie. Osobiście jeszcze raz radzę wam nie wgłębiać się zbytnio w jego życiorys i muzykę, której w filmie jest dużo. Niewiedza tylko lepiej wpłynie na całościowy odbiór świetnie skonstruowanego filmu. Nie jestem jakimś wielkim fanem produkcji dokumentalnych, co zresztą widać po tym blogu, tylko raz na ruski rok po coś sięgnę i tu opiszę, ale Searching for Sugar Man to prawdziwa perełka, która przez tegoroczną publiczność w Sundance, Nowym Jorku, Los Angeles i w Melbourne została uznana za najlepszy film.

Żeby tego było mało, Gutek Film po napisach końcowych zaprosił nas wszystkich na darmowe wino i pogadankę o tym, jak i po prostu o filmach wszelakich. Miło było. Znów tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że kino Muranów otwiera moją listę ulubionych w Warszawie. Także tego. Żeby już nie zanudzać. W tej parszywej krainie wiecznego lodu życzę wam wesołych, spokojnych i radosnych świąt spędzonych z rodziną... Griswoldów i z Kevinem. A ja zabieram się już za coroczne, inne niż wszystkie filmowe podsumowanie i to pewnie od niego rozpocznę nowy, piąty już rok działalności największego przypadku w moim życiu. Narciarz. 

5/6


IMDb: 8,1
Filmweb: 8,1




piątek, 21 grudnia 2012

Koniec świata, czyli EPO na fejsie





Rozczarowani? Ja trochę tak. Miało być gwałtowne ocieplenie, wysokie temperatury, plaża z dostępem do morza w Warszawie i skocznią z iglicy PeKiNu. Fakt, że woda byłaby trochę wzburzona, ale jednak na wyciągnięcie ręki. Ludzie schrony w piwnicach pobudowali, zapasy wody i kondomów porobili, kredyty na święta pozaciągali, a tu cholera jasna trzeba je będzie teraz wszystkie spłacać. Jak widać w tym kraju i to musieli spierdolić. Z poczucia sprawiedliwości więc nici. A szkoda. Krezusom, oligarchom, politykierom i wszech maści krętaczom ich kasa w niczym by nie pomogła. Człowiek miałby wreszcie jakąś namiastkę uczciwości na tym bożym świecie, choćby na sam koniec naszych nędznych żywotów. Zginęliby bowiem prawie wszyscy. Bez szczególnego wyjątku. Uczciwie? No prawie. Musiałbym jeszcze te same gęby oglądać w komplecie w kolejce do czyśćca, a nie ukrywam, wolałbym tego uniknąć.

Dobra wiadomość jest natomiast taka, że i w tym roku obejrzymy w świątecznym Polsacie (najlepszości z okazji dwudziestolecia istnienia discopolowy kanale) Kevina oraz Szklaną pułapkę. Drugą dobrą wiadomością dnia dzisiejszego jest to, że od jutra ubywa nam nocy, a przybywa dnia. Czyli już jakby z górki. W końcu trzecią i mam nadzieję, że nie ostatnią wspaniałą dziś informacją jest fakt, że ekran pod okiem obchodzący za chwilę swoje czwarte urodziny, debiutuje dziś na salonach Marka Zuckerberga.

Jak powszechnie wiadomo, czego nie ma na fejsie, zwyczajnie nie istnieje. EPO odtąd będzie więc żył sobie własnym celebryckim życiem, nieco dynamiczniejszym niż tutaj, lecz z pewnością nie będzie istniał w opozycji do bloga. Będzie jego uzupełnieniem. Zapraszam więc do polubienia profilu tych wszystkich, którzy tu jakimś cudem jeszcze zaglądają i z jakichś dziwnych powodów ciągle lubią to robić, a także tych zbłąkanych w przyszłości, która jak się właśnie okazało, nadal jeszcze istnieje niestety. Gwarantuję większy ruch niż w tym miejscu, częstsze aktualizacje, prywatne wynaturzenia około i nie tylko filmowe, a nawet gołe cycki od czasu do czasu (dla babeczek też coś wymyślę), a nie tylko kopiowanie tutejszych przydługich i nudnych recek, które… no są nudne i przydługie po prostu. Także tego. Zapraszam.

Przy okazji debiutuje nowe logo, które co prawda nie jest mojego autorstwa, lecz dziełem jednego z moich zaprzyjaźnionych fanów-grafików, za co serdecznie Bóg zapłać. Spodobało mi się na tyle, że postanowiłem je od niego odkupić. Za jedno (dobre) piwo. Nie wiem, czy to uczciwa cena, ale więcej nie chciał.

A, no i wesołych świąt życzę, bo co prawda dzisiaj idę jeszcze do kina, lecz nie wiem czy przed wigilijną wieczerzą zdążę się tym faktem tutaj z wami podzielić. Prędzej na fejsie… czyli jednak, jakby nie było, warto polubić ;)


środa, 19 grudnia 2012

Exitus letalis

Miłość
reż. Michael Haneke, FRA, AUT, GER, 2012
126 min. Gutek Film
Polska premiera: 2.11.2012




Już za dwa dni, jak powszechnie wiadomo, kończy się kalendarz Majów. Acz w Ostrowcu skończył się już chyba minionej nocy. Pewnie ktoś czegoś nie poprzestawiał... ale nieważne. Pogodynka zapowiada na piątek falę (ba, tsunami) trudnych do zniesienia upałów. Możliwe także lokalne trzęsienia ziemi, podtopienia, huragany, pożary i takie tam klimatyczne pierdoły. Myślę więc, że to może być ostatni dzwonek na to, by zmierzyć się z chyba najgłośniejszym filmem tej jesieni, a może nawet i roku. Tak przynajmniej uznała przed miesiącem Europejska Akademia Filmowa, obdarowując Miłość praktycznie wszystkimi najważniejszymi tegorocznymi nagrodami. Ja jednak muszę przyznać i to bez owijania w bawełnę, że mam z tym filmem problem, co najmniej tak wielki jak z zakupem świątecznych prezentów dla najbliższych. Choć w sumie nie wiem czemu, przecież świąt w tym roku nie będzie. W następnych latach także ich chyba nie przewidują, acz pewny tego do końca jeszcze nie jestem.

Od tygodnia próbuję ukłuć Michaela Hanekego, a to w żebro, innym razem gdzieś w ramię, dobrać się do niego podczas snu (jakkolwiek dwuznacznie by to zabrzmiało), lecz ten stary, niemiecko-austriacki brodacz (chciałem napisać zbrodniarz, nie wiem czemu) stoi niewzruszony i bezceremonialnie gapi mi się swym przeszywającym mnie wzrokiem w twarz. A ta zwyczajnie głupieje. Autentycznie nie potrafię wydusić z siebie jakiejś choć umiarkowanie mądrej myśli, ani jednego trafnego spostrzeżenia, nie umiem wyodrębnić z siebie jakiegoś zalążka tylko w ułomny sposób przypominającego liryczną precyzję i ład panujący nawet w podrzędnych filmowych notkach. Odkąd wyszedłem przed tygodniem z kina myślę o Miłości dużo, by nie powiedzieć, że ciągle, lecz nadal widzę przed oczami ten sam biały ekran otwartego Worda. A ten gdyby tylko mógł, zrobiłby się z tej bezużyteczności żółty. A przecież w głowie liter, zdań i akapitów setki, tysiące. Walają się po pustym łbie jak elektrony wokół jądra atomu. Jak to wszystko zwymiotować na tą pieprzoną biel? Majowie, kończcie wreszcie ten burdel, oszczędźcie mi wstydu.

Tak to jest, jak staje się w szranki z dziełem skończonym, wybitnym, wyjątkowo ascetycznym, oraz jednocześnie tak bardzo odpychającym i surowym w swoim przekazie, że nawet ja, człowiek o dość wysublimowanej ekranowej, jak i życiowej wrażliwości, mam problem z trawieniem. Przez ostatnie siedem dni czułem się trochę tak, jakby mój układ trawienny walczył z nadmiarem zepsutego mięsa pochodzenia zwierzęcego, a które w niewyjaśnionych (pewnie alkoholowych) okolicznościach oraz w trudno akceptowalnym nadmiarze, znalazło się mimowolnie w moim żołądku. Koniecznie pragnę wydalić z siebie tego niepożądanego gościa, który być może był kiedyś królikiem, ale najpierw musi zakończyć się ten pieprzony proces enzymatycznej hydrolizy wielkocząsteczkowych związków chemicznych w prostsze, w celu ich wchłonięcia i przyswojenia przez organizm. Wtedy w grze pozostają już tylko gruczoły trawienne, stosowne enzymy i jogibabu, znaczy się arrivederci.

Tydzień trawienia psu w budę. Nadal intelektualne pastwisko i cisza polarna. W celach leczniczych i dla odnalezienia we mnie zagubionego gdzieś natchnienia, buszowałem po różnych miejscach w internecie szukając gotowych wzorców, myśli innych autorów, którzy zupełnie jak ja, dysponują wyobrażeniem, w którym umieją pisać o filmach i mało tego, myślą także, że ktoś chce nas wszystkich czytać. O naiwności... Był to błąd niestety. Jak zawsze z resztą. Ciągle to sobie powtarzam i wbijam do łba: „Nie czytaj cudzych recek filmów, które za chwilę masz sam spłodzić!”. Wielbłąd by się uśmiał. No ale zrobiłem to i oczywiście jakoś specjalnie mi z tego powodu nie jest lepiej. Ale za to poznałem inne punkty widzenia oraz nieco, hmm, ekscentryczne, absurdalne wręcz interpretacje ekranowej wizji Hanekego. To akurat było pożyteczne zderzenie się z cudzą myślą. Odrzucając je z marszu od siebie, zbliżyłem się do tej rdzennej, własnej. No proszę. Czyli jednak istnieje.


Miłość jest dla mnie trudna w odbiorze przede wszystkim dlatego, że samo pojęcie miłości jest dla mnie nadal kompletnie niedefiniowalne i niełatwe do włożenia w nawias. Właściwie to sprawia mi trudność wkładania jej w cokolwiek, nawet w wazon (nie wiem skąd mi w głowie raptem ten wazon). Najbliżej prawdy i clue definicji bliskiej mi z punktu widzenia własnych doświadczeń jest ta, o której pisałem tu już w przeszłości i to przynajmniej kilka razy, tak, zgadza się, autorstwa ś.p. „starego zboka” Bukowskiego. Jak ktoś chce, może coś o miłości widzianej zarówno jego oczami, jak i moimi przeczytać więcej np. tutaj (nie chce mnie się przepisywać). Tyle, że tam jest bardziej o miłości widzianej z punktu widzenia ludzi młodych, ciałem lub duchem, otwartych na innych ludzi oraz doświadczenia i ciągle szukających. Natomiast miłość goszcząca w sercach małżeństwa francuskich dystyngowanych staruszków z przeszło 50-letnim stażem, wyrażana jest jednak jakby trochę inaczej.

Nie ma więc mowy o lukrze, pudrze oraz eksplozji sztucznych ogni na tle gwiaździstego nieba jakie towarzyszą zwłaszcza młodym adeptom sztuki miłosnej. Dlatego w pewnym sensie od razu mi się spodobało. W tym miejscu na myśl przychodzi mi inny film widziany niedawno, polski, o tym samym tytule oraz podobnym zamyśle, do którego siłą rzeczy można, a być może nawet należy się odnieść. Mowa o Miłości Sławka Fabickiego. Jednak ten koncentruje się właśnie na wbijaniu szpilek w naiwność młodego małżeństwa przechodzącego kryzys, który z punktu widzenia naszej francuskiej pary staruszków znajdujących się u podnóży bram św. Piotra, wydaje się dość hmm… miałki. Dlatego dla odmiany, zamiast tej początkowej fali zauroczenia, która zalewa nasze umysły w pierwszej kolejności, zamiast tony różu i całej tej trochę naiwnej pedantycznej czerwieni, u Hanekego od razu jesteśmy przeniesieni do odcieni smutnej szarości, bieli i czerni, do fazy ostatniej, o której zwykle nie myślimy wcale. Zazwyczaj nie lubimy zastanawiać się nad przyszłością tak odległą, która aby dostrzec, trzeba wziąć do ręki lornetkę. Tym razem nie mamy wyboru. Tzn. mamy. Można po prostu wyjść z kina.

Siwobrody postanowił obrać ten schyłkowy już moment ludzkiego cierpienia żywota za punkt początkowy w swojej opowieści. Zamknął więc nas wszystkich w niewielkim mieszkaniu paryskiej kamienicy wraz ze staruszkami Georgesem i jego życiową wybranką Anną, włączył kamery i czmychnął sobie gdzieś w cień starego budownictwa, żeby broń Boże nie przeszkadzać. A nam zostawił życie. Krwawiące, bolesne, pachnące stęchlizną. Jednak w początkowej fazie filmu ich perypetie dnia codziennego przywodzą mi na myśl beztroskę jaka rozgaszcza się na wygodnych sofach późnej emerytury, oczywiście nie w Polsce, bo to musiałoby oznaczać głód i cierpienie o jakim nawet Haneke nie zdaje sobie sprawy. Ale w takiej dajmy na to Francji, para wykształconych oraz o artystycznym usposobieniu starszych ludzi może sobie pozwolić na różne fanaberie. Np. na chodzenie do filharmonii na koncerty. I tak też Georges oraz Anna sobie w tym Paryżu żyją. Starość całkiem w pytę. Wielkie stare mieszkanie, książki, płyty, fortepian, muzyka klasyczna, inteligenckie dysputy przy herbatce, ot, kulturalna beztroska. Ale rzecz jasna przecież nie o to chodzi naszemu brodaczowi. Do naszej dwójki bohaterów dołącza szybko ktoś trzeci. Wylew. A nawet czwarty. Paraliż. Anna z pięknej, pogodnej kobiety w kwiecie wieku w ciągu zaledwie kilku dni zamienia się w warzywo. Przez resztę filmu trzeba je podlewać.


Dlatego mam kłopot z tym filmem, bowiem tytularna miłość trochę zbija mnie z tropu. Ja na ekranie dostrzegam przede wszystkim śmierć. Dla mnie jest to film głównie o nieodwracalnym procesie umierania, o dobieganiu do linii mety naszych ziemskich żywotów. O cierniach starości, fizycznych uciążliwościach i niedoskonałościach. O walce ze słabościami własnego ciała w chwili, kiedy umysł pragnie być młody, a przynajmniej ciągle pamięta lata, kiedy biegało się jeszcze boso po oszronionej łące. Miłość? Istnieje, owszem, ale wcale bym jej nie przeceniał. Zbyt wiele chyba jej tu nie ma. Jest jakby wypalona, boleśnie doświadczona i przepotwarzona przez 50 lat swojej tułaczki. Tli się w sercach staruszków, bo co im pozostało? Ugasić się nie da, bardziej wzniecić też już nie można. Żadnej innej alternatywy, efekt przyzwyczajenia, kładzenia się oraz budzenia wspólnie przez te wszystkie lata. Rozwód? Rozkochanie się w kimś innym? W tym wieku? Bez jaj. Pozostaje im dokończyć swój maraton trzymając się za ręce, bo tak trzeba, bo tak nakazuje im przyzwoitość, szacunek do siebie nawzajem. Ale śmierć? Ta jest dla nich obojga czymś nowym. Wiedzą, że jest blisko, czują ją, z każdym kolejnym krokiem, każdego dnia, który przybliża ich w jej szpony. Ale dopiero dotknięcie przez nią Anny spowoduje, że zaczną patrzeć na końcówkę swojej ziemskiej bytności nieco inaczej. I tu tytularna miłość ma dopiero trochę więcej do powiedzenia. Z jednej strony pragnie zakończyć cierpienia kobiety wcześniej, z drugiej zaś, tkwi przy jej łożu do ostatnich dni.

Nie mniej jednak na ekranie dominuje lęk i strach przed śmiercią. I to dosłownie. W bardzo sterylnych, nieruchomych oraz długich kadrach dominuje niepokój i przerażenie. Czuć zapach zbliżającej się, kapitalnie odwzorowanej przez fantastyczny duet aktorski śmierci. Ich pełna improwizacji gra, zmysłowa wrażliwość, oraz poświęcenie najwyższych lotów widoczne są w każdej scenie. Dosłowność w przekazie wprost porażająca. W kilku przypadkach aż odwracałem wzrok i szukałem czegoś niedefiniowalnego na ścianach kina. Czułem zapach stęchlizny, ludzkiego rozkładającego się ciała, a jęki umierającej Anny przypominały ostatnie skowyty mojej ś.p. babci. Przerażające studium umierania, tak naturalne i oczywiste, a jednocześnie tak bardzo odległe i nieakceptowalne, zwłaszcza przez młodego człowieka. Miłość Hanekego uwiera. Zupełnie pozbawiona jest dźwięku, kolorów i muzyki. Dominują zdjęcia tylko z jednego mieszkania, które pod koniec seansu znane jest już przez nas na wylot. Ich cały świat, przeszło 50 wspólnych przeżytych ze sobą lat kryje ledwie kilkadziesiąt metrów kwadratowych lokalu, jednego z milionów, ale za jego oknem tętni życie, które przecież toczy się dalej. Perfekcyjny wycinek ludzkiego dramatu, być może tylko koszmarny sen Georgesa, a może jednak prawdziwa historia, którą zarezerwować dla siebie może dziś prawie każdy z nas, który przez śmierć bliskiego się przeczołgał. Jakkolwiek do tego nie podejść, film przeciągnie nas po ziemi i skopie po ryju. Boli, bo ma boleć. Herr Haneke, czapki z głów.

Majowie. Możecie już gasić światło. Jestem gotów.

5/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 8,0


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Tyle dróg budują, tylko nie ma dokąd iść

360
reż. Fernando Meirelles, BRA, FRA, GBR, AUT, 2011
110 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.12.2012




„Mądry człowiek powiedział kiedyś, jeśli jest rozwidlenie dróg - wybierz”. Cóż, osobiście znam zdecydowanie trafniejsze złote myśli oraz życiowe sentencje, także autorstwa ludzi mniej mądrych, oczytanych i bystrych, którzy pół życia spędzili pod osiedlową Żabką z mętnym wzrokiem i w obszczanych spodniach, ale załóżmy, że można tej myśli poświęcić trochę więcej czasu, rozwinąć ją i zbudować wokół niej jakąś historię. Zdecydował się na to Fernando Meirelles, twórca m.in. Miasta Boga, czy Wiernego ogrodnika. Cytat ten pojawia się w jego najnowszej produkcji dwukrotnie. Na początku oraz po zatoczeniu sytuacyjnego okręgu, już pod sam koniec. Spina klamrą powtarzalności i przypadkowości losy kilkunastu różnych postaci. Nihil novi rzecz jasna, ale muszę przyznać, że Brazylijczyk wybrnął z tego zadania w całkiem oryginalny i interesujący sposób.

Lubię takie filmy. Pełne życiowego dramatu, przegadane, o z pozoru trudnych relacjach międzyludzkich, którymi wytapetowano wszystkie ściany tego świata, a które w istocie sprowadzają się do bardzo prostych zależności, niestety tak trudnych do spełnienia przez większość z nas. W 360 ukazano je nam w nieco zawiły, nieliniowy i nieszablonowy sposób, tak, by zbudować mgliste wrażenie, iż wszystko jest tak okrutnie skomplikowane, wymaga od nas tylu poświęceń oraz życiowej mądrości, lecz w istocie rzeczy, klucz do zdjęcia kajdan zniewalających nasze ulotne szczęście znajduje się w zasięgu naszego wzroku. Pewnie gdzieś na sąsiedniej ulicy, dwie przecznice dalej, czy w sąsiedniej dzielnicy, dosłownie o przysłowiowy rzut beretem. Co z tego, skoro obraliśmy inną drogę.

Fernando Meirelles, tak jak wielu jego poprzedników, próbuje wytłumaczyć nam, a może nawet i sobie samemu, czym kieruje się człowiek wybierając konkretne drogi prowadzące do jego własnych tęsknot i pragnień. Myśl zaiste filozoficzna, ale na moje, zupełnie syzyfowa, gdyż jak powszechnie wiadomo, jedynym sensownym wytłumaczeniem na szereg zdarzeń jaki nam się każdego dnia przytrafia, jest po prostu przeznaczenie lub też zwyczajnie, przypadek. Są jeszcze emocje, które zwłaszcza u kobiet, są wytłumaczeniem wszystkiego. Osobiście uważam, że nawet nie ma co z tym polemizować i próbować się kopać po kostkach. Oczywiście każdy może uznać, że jest panem własnego losu, oraz, że sam decyduje o swojej przyszłości, sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Teoretycznie jest to założenie jak najbardziej racjonalne i słuszne. Wzmacnia nasze morale i ego. Sam lubię się czasem tak okłamywać. Nawet pomaga, acz starcza na krótko. Tyle że, czy chcemy tego czy nie, zawsze jest coś ponad tym. Ponad naszą definicją świata, którą z tak wielkim trudem próbujemy przez całe nasze życie wbić sobie do łba i jakoś sensownie poukładać. Wiatr, który dmucha w nasze żagle powstaje w innej części kontynentu, zaś wzburzone morze, po którym idziemy kursem ostro na wiatr, jest autorstwem cyklicznie powtarzającego się, kompletnie nieposkromionego kaprysu natury. Co z tego, że trzymamy rumpel steru w ręku, jak i tak nie możemy popłynąć pod wiatr, nawet jak byśmy bardzo tego chcieli. Żeglujemy więc z wiatrem, mimo, że myślimy, iż sami sterujemy naszym jachtem i możemy podążyć nim we wszystkich kierunkach. A tu klops. Rozczarowanie. Klasyczny mordewind. Niestety azymut naszej życiowej wędrówki jest już dawno wyznaczony. Pytanie tylko przez kogo.


Osobiście uważam, że im szybciej to zrozumiemy i co ważniejsze, pogodzimy się z odgórną dyktaturą, tym mniej będą nas boleć kopniaki w zad, brzuch, a nawet i w twarz. Bo taka właśnie jest nasza przyszłość. Jeśli chcesz wiedzieć jak będzie ona wyglądać, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie. Oczywiście możemy ciągle walczyć o coś, brać sprawy w swoje ręce, zaciągać kredyty, zakładać rodziny, kupować przedmioty, ale wszystko to dzieje się na nic nie znaczącym, niskim poziomie merytorycznym, który koncentruje wokół siebie rzeczy błahe i nieistotne z punktu widzenia świata, nawet tego naszego, o wyjątkowo ubogiej konsystencji. Jesteśmy fragmentem wzoru na nieskończoność. Ciągłością zdarzeń, częścią powtarzającego się cyklu. Rodzimy się, umieramy, z mozołem budujemy swoje cywilizacje, które i tak w końcu upadają, tak dzieje się od milionów lat. Wszystko co nam towarzyszy na co dzień jest nic nie znaczące z punktu widzenia świata, który generalnie ma nas w dupie i żyje własnym życiem, a dla którego jesteśmy co najwyżej krowim odchodem.

360 to właśnie taka luźna wariacja powyższych dwóch akapitów. Elipsoidalna wędrówka kilkunastu zagubionych w świecie postaci, często zupełnie sobie obcych, które myślą, że wszystko w ich życiu zależy od nich i tylko od nich samych. Fernando Meirelles z godną podziwu wrażliwością podróżuje za nimi po świecie obserwując ich małe i wielkie dramaty przez lupę, tudzież mikroskop. Od Denver w stanie Colorado, przez Londyn, Wiedeń, Paryż, czy Bratysławę. Pół świata, różne języki, kolory skóry i ciągle ten sam odwieczny problem - szukanie lekarza, który wypisze nam receptę na szczęście. Może być także domowy adres wiecznie szukanej miłości naszego życia. W ostateczności, jakiś szalony wizjoner popadający w stan mistycznego transu, może zakreślić nam na kartce papieru sześć cyfr jakie padną jutro w kulminacyjnym losowaniu lotka. Za jedyne 10% od potencjalnej wygranej. Cokolwiek. Byle znaleźć, byle szukać, byle iść naprzód, tak jak wszyscy, tak jak mówią w telewizji. A czemu się tak zwyczajnie nie zatrzymać i po prostu na złość im wszystkim nie usiąść? Jak to Orwell kiedyś mądrze napisał: „Ludzie mogą być szczęśliwi tylko wtedy, gdy nie przypuszczają, że celem życia jest szczęście”. W teorii więc, człowiek, gdy przestaje się za nim uganiać oraz wyznaczać sobie górnolotne i trudne do realizacji cele, wtedy powinno być mu lżej. Hmm... oczywiście że nie jest.


To są tylko słowa. Może i mądre, ale zupełnie oderwane od rzeczywistości. Od razu i z marszu jesteś skreślany przez innych ludzi. Bo odstajesz. A i tak każdy z nas, z niżej podpisanym na czele, koniec końców będziemy jak te stado baranów latać po ogrodzonej łące i szukać nienaruszonej jeszcze przez nikogo kępki trawy, tratując się o nią wzajemnie. Zupełnie jak nasi bohaterowie filmu Meirellesa. Tak jak poczatkująca prostytutka rozpoczynająca swoją karierę z pierwszym swoim klientem, świetnym i przystojnym managerem zagubionym w związku ze swoją równie piękną i zagubioną żoną szukającą ukojenia w ramionach młodego ciacha. Tak jak dziewczyna tego ciacha, dowiadująca się o jego zdradzie. Tak jak starszy pan szukający po całym świecie swojej zaginionej córki, natrafiający na sfrustrowaną i zawiedzioną swym ciachem kobietę, czy tak jak seryjny gwałciciel oraz maniak seksualny, który także natrafia na naszą brazylijską piękność, i tak dalej i tak dalej, aż do ponownego powrotu do naszej słowackiej prostytutki.

Efekt domina, koła, krzyżowania się licznych życiowych dróg, węzłów komunikacyjnych. Miliony przystanków, miliardy połączeń, biliony zdarzeń, niby sami decydujemy nad obranym przez nas kierunkiem, ale o tym co staje na naszej drodze decyduje już ktoś inny, poprzez własne podejmowane decyzje, które z kolei są zależne od jeszcze innych tysięcy, milionów osób. Od razu na usta ciśnie mi się słynne powiedzonko nieodżałowanego Janka Himilsbacha: "Tyle dróg budują, tylko, kurwa, nie ma dokąd iść". Same ślepe zaułki. Ciągle ten sam rozgrzany asfalt. Nuda. Czasem ludzkie wędrówki łączą się ze sobą w pary i wspólnie szukają szczęścia, a nawet miłości na tej samej płaszczyźnie, na tej samej drodze. Uradowany człowiek myśli wtedy, że odkrywa tajemne przejścia, że podąża drogą, którą jeszcze nikt nigdy przed nim nie kroczył, ale nie, to nadal jest ta sama ślepa uliczka w którą skręca za każdym razem, nawet mając świadomość, iż w istocie prowadzi donikąd, oraz, że już tu przecież raz był. Taki lafj, nasze przeznaczenie, ciągłe zataczanie koła, bezustanne jeżdżenie po rondzie, niby zmieniamy na nim pasy, wyprzedzamy inne pojazdy, podziwiamy widoki przez szybę, ale to nadal jest pieprzone rondo. Zupełna oczywistość, a jednak mimo to lubię rzucać okiem na takie ckliwe historie odrysowane od cyrkla. A w tym konkretnym przypadku radość jest tym większa, ponieważ reżyser swoją wrażliwością i zamysłem mocno zbliża się w kierunku ekranowej perfekcji, do mistrza gatunku filozoficznych rozważań nad zbłąkaną ludzką egzystencją jakim jest A.G Inarritu. A to nie w kij dmuchał komplement.

Nie mniej jednak 360-tce brakuje trochę tej charakterystycznej inarritunowej głębi. Oczywiście to żaden zarzut, ale jak już porównywać, to do najlepszych. To zdecydowanie nie jest jeden z tych filmów, nad którymi trzeba będzie po końcowych literach trochę pogłówkować, odsapnąć i wytrzeć pot z czoła. W naszych sercach zagości raczej luźniejsza forma i treść oparta na dynamicznych obrazach i błyskawicznych skokach lokacyjnych. W odróżnieniu od Meksykańczyka, Brazylijczyk radzi sobie bez dłuższych pauz, których mnie osobiście trochę jednak brakuje. Ale za to w zamian otrzymujemy świetne aktorstwo, kilka głośnych nazwisk (jak zwykle perfekcyjny Hopkins, jak zwykle piękna Weisz i jak zwykle klasycznie zjawiskowy Jude Law), zdjęcia, muzykę, klimat. W sam raz na świąteczną projekcję, zwolnienie w natłoku obowiązków i chwilową zadumę. Meirelles co prawda niczego w nas nie zmieni. Nie wytyczy też nowych szklaków ani w kinematografii, ani też w ludzkich umysłach, ale każde pochylenie się nad naszymi kulejącymi wnętrzami uważam, iż trzeba po prostu docenić. Co też czynię. Doceniam, a nawet wyróżniam i polecam. Od 26 rudnia w polskich kinach, przeszło rok po reszcie świata. Cóż… drogi obierane przez naszych rodzimych dystrybutorów także są dziurawe i kręte. Z tym też lepiej jest się w końcu pogodzić ;)

4/6

IMDb: 5,9
Filmweb: 6,4




czwartek, 6 grudnia 2012

Tam dom twój, gdzie serce twoje

Bestie z południowych krain
reż. Benh Zeitlin, USA, 2012
93 min. Gutek Film
Polska premiera: 12.10.2012




W dobie ciągle postępującej migracji za chlebem i niższymi podatkami na skalę globalną, siłą rzeczy szerzy się też multi-kulti będące skutkiem ubocznym ludzkiej tułaczki po świecie. Ale, żeby nie było też tak do końca siermiężnie i zero-jedynkowo, ma to także jakieś tam pewnie i plusy. Sęk w tym, żeby te plusy nie przysłoniły nam… wiadomo. Coraz trudniej jest znaleźć dziś na tym globie regiony oraz społeczeństwa od pokoleń wierne swojej ziemi, przodkom, historii i regionalnym tradycjom. To też jest w zasadzie dość oczywiste. Dzisiaj w ogóle będzie o samych oczywistościach, więc jak ktoś chce znaleźć w tym tekście coś odkrywczego, to śmiało mogę mu polecić przełączenie na prognozę pogody w TVN.

Dziś nawet Cejrowski ma nie lada problem. Żeby znaleźć dzikusów, którzy nie biegają na polowania w adidasach i w jeansach, musi polecieć z kamerą w jakąś totalnie oderwaną od rzeczywistości dzicz, przekształconą w ogrodzony od cywilizacji drutem kolczastym i pod napięciem skansen z płatnym wejściem 10 000 $ za godzinę. No, ewentualnie zawsze można pojechać jeszcze gdzieś w Podlaskie…

Śmiem twierdzić, że im człowiek jest bardziej zacofany względem postępowości płynącej nurtem z zachodu (wschodu, północy i południa z resztą również), tym bardziej obecne jest w jego krwiobiegu nostalgiczne spoglądanie wstecz za siebie i odczuwanie chęci trwania w kulturowej tradycji, choćby tej najbardziej prymitywnej. Niestety w parze idzie to zwykle z mentalnym zacofaniem. Taki dzikus zwyczajnie nie ma świadomości o istnieniu innego, lepszego świata. Ja jednak coraz częściej zaczynam mu tych klapek na oczach zazdrościć. Serio. Niewiedza jest aktem łaski. Wiedza zaś, aktem zniewolenia. Zamiast codziennego i mozolnego uczenia się odporności na głupoty i manipulacje bijące z Gazety czy tefałenu, mógłbym uganiać się z włócznią za nosorożcem, lub rozbijać kokosy leżąc pod palmą nad rozgrzanym brzegiem oceanu przy plus czterdziestu. W cieniu. Jakby nie patrzeć, nasza cywilizacja jest głupsza od tych półnagich tępaków przystrojonych w sterczące i idiotyczne koteki.

Jeden taki dzikus powiedział kiedyś wspomnianemu Cejrowskiemu mniej więcej tak. Uwaga, cytuję. „Wy Biali znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy musicie ciągle coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia. I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby niczego nie zepsuć. Dla Ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi”. No i czyż nie ma racji ten dzikus? Jesteśmy głupsi od nich, mówię wam.

Dziś właściwie to w ogóle nie w modzie jest taplanie się w jakiejś tam zacofanej przeszłości i jakże wymagającej elementarnej wiedzy o martyrologii. Przecież to nie wyżywi naszych dzieci. Ważna jest teraźniejszość, tu i teraz, posiadanie umowy o pracę, oraz ewentualnie najbliższa przyszłość (czyli trzymiesięczny okres wypowiedzenia). Życie od pierwszego do pierwszego oraz terminowe spłacanie na potęgę zaciąganych kredytów na konsumpcję. Kto by się więc przejmował narodowymi rocznicami, świętami państwowymi, czy obrzędami ludowymi? No chyba, że wypada tego dnia dzień wolny od pracy, wtedy owszem, można kultywować tradycję, a jakże. Najchętniej w markecie na zakupach.

Jesteśmy trochę jak te pyłki z GMO, co to nam je ordynarnie i niedawno odgórnie podarowano na znak miłości, równości i pewnie też z okazji światowego pokoju. Skaczą z kwiatka na kwiatek, z sadzonki na sadzonkę, z warzywa na warzywo, mutują, zakażają wytwór matki natury genetyczną perfekcją, ale jednocześnie zabijają w nim jego rdzenność i niepodległość. Ponoć dla naszego dobra. Z ludźmi jest tak samo. Z dzikusami po części też. Kiedyś podbijało się, oraz zajmowało obce ziemie wroga na drodze konfliktu zbrojnego. Wywalczysz? Twoje. Bierz. Żyj i rozmnażaj się. Dziś niby jest podobnie, ale zamiast miecza i tarczy wystarczy być wyposażonym w ważny paszport. Przyda się także gotówka na bilet lotniczy. Kilka godzin lotu i już możesz legalnie szerzyć Islam na ziemiach stricte chrześcijańskich, a jak sprowadzisz jeszcze całą rodzinę, będziesz mógł wybudować sobie meczet. Jeśli ktoś ci się postawi, tupnie nogą i zawetuje twoje panoszenie się na jeszcze wczoraj obcej ci ziemi, wtedy w twojej obronie stanie matka tolerancja i jeszcze dostaniesz odszkodowanie za straty moralne! Żyć nie umierać.

Jestem wrogiem nowego i ciągłego miksowania ze sobą różnych trendów, religii i kultur. Z mieszania lubię tylko alkohol, muzykę i kobiety. Dlatego też, na wszelkie przejawy zabijania w umysłach ludzi ich przyzwyczajeń oraz chęci poszanowania ważnych dla nich obrzędów i tradycji, reaguję zawsze w ten sam nieufny oraz niepoprawny politycznie sposób. Waliłbym. W ryj. Centralnie. I jest to jeden z głównych powodów dla których debiutancki film Benha Zeitlina - Bestie z południowych krain, tak bardzo mnie urzekł. To niezwykle wykwintna, nieco baśniowa podróż, zabierająca nas w arkany utopijnej wizji świata idealnego, opartego na wewnętrznej i wyssanej z mlekiem matki potrzebie pielęgnacji rodzinnych korzeni. Kult ziemi z której się wyrosło jest w tej opowieści silniejsza od przyciągania ziemskiego z którą jeszcze kilka tygodni temu walczył potomek Hitlera. Filozofia mieszkańców małej, odciętej od zbyt nachalnych wpływów cywilizacji i otoczonej zewsząd wodą wysepki zwanej Wanną, jest pełna uroku oraz nostalgicznej mądrości. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że naszym przewodnikiem, uczniem oraz narratorem po Wannie, jest sześcioletnia Hushuppy. Napisano o niej już tyle, że gdybym chciał połasić się na coś oryginalnego i jeszcze nie opublikowanego, musiałbym to uczynić w języku suahili, albo za pomocą Braille'a. Mała Quavenzhane Wallis (jak do cholery można nadać dziecku takie imię?), odtwórczyni głównej roli, którą zapewne musieli skądś teleportować, bo przecież takie dzieci się prawie u nas nie rodzą, jest po prostu nie-zie-mska. Koniec charakterystyki.


W produkcjach, w których pierwszoplanowe skrzypce grają małe dzieci, od ostatecznego sukcesu filmu wcale nie zależy udany scenariusz, reżyseria, scenografia czy muzyka. Najważniejsza jest forma ekspresji małych aktorów. Dziecko jest z natury szczere, nie kłamie przed kamerą, bo nie umie. A jeśli w dodatku jest utalentowane i rozbrajająco czarujące w swojej materii, wtedy końcowy sukces jest na wyciągnięcie ręki. Innymi słowy. Albo się trafi odpowiedni dzieciak tych z gatunku jeden na milion i film się uda, albo się nie trafi i film będzie do bani po całości. Właśnie przez to dziecko. Duża jest więc to odpowiedzialność po stronie producentów i reżyserów, którzy pragną żonglować na pierwszym planie dziecięcą wrażliwością. Nie jeden mistrz kamery połamał sobie na dzieciakach zęby (zabrzmiało co najmniej dwuznacznie - słowo daję, że nie celowo). Tym razem jednak się udało. Czapki z głów.

Czapki włóż.
Mała mieszkanka ekscentrycznej Wanny, miasteczka do złudzenia przypominającego brazylijskie, cuchnące favele, żyje według surowych zasad narzucanych przez ciężko chorego i gruboskórnego ojca. Hushuppy jest co prawda ciekawa świata, ale na swój sposób szczęśliwa. Uczy się w lokalnej szkole, ugania za zwierzętami, ma koleżanki, wcina świeże kurczaki, ma także swój ulubiony karton z tektury i... niezwykłą wyobraźnię, którą barwnie rysuje naszą opowieść. Wizja odciętej od świata wyspy z jednej strony przypomina trochę baśń, z drugiej zaś - obraz stricte katastroficzny. Wanna jest pejzażem jaki można doświadczyć w telewizyjnych newsach, choćby po ostatniej wizycie huraganu Sandy, na co amerykańska publika jest mocno wyczulona. Ale jako przeciętny Europejczyk, doszukuję się w tym filmie bardziej motywów baśniowych. Tak jest przyjemniej.

Tak więc mamy tych naszych mieszkańców Wanny, którzy żyją bez telewizji i gazet, także pewnie bez internetu, playstation oraz telefonów komórkowych. Za to mają sporo alkoholu i zwierząt. Ich beztroskie, acz dość ciężkie życie mąci jednak każdy większy opad deszczu, który błyskawicznie zalewa ich sklecony ze śmieci raj na ziemi. Władze sąsiedniej cywilizacji w postaci helikopterów i odległego skajlajnu złożonego z kopcących kominów i zarysu wysokich budowli, czasem nękają naszych bohaterów i ostrzegają, że mieszkają na tej przeklętej ziemi nielegalnie. Proponują im schronienie, dach nad głową, czyste ubrania i regularne posiłki w świecie równoległym znajdującym się tuż po drugiej stronie tamy. Ale siła, duma i upór małej republiki jest silniejsza od wszelkich dóbr im ofiarowywanych.


W świecie Hushuppy świat jej zakazany, pełen zła i niebezpieczeństw wyrażają pędzące w jej kierunku wymarłe już dawno tury-mutanty, które niegdyś przy nie uwadze rodziców, pożerały ich małe dzieci. Symbolizują one pęd cywilizacyjny, który unicestwia wszystko co spotyka na swojej drodze. Natomiast stęskniona za matką, której nigdy nie poznała mała dziewczynka, całą swoją uwagę skupia na grubiańskim ojcu, który zmaga się z silnymi bólami i z samym sobą, lecz który mimo własnych niedoskonałości, uczy ją przywiązania i poszanowania tradycji, do ziemi z której wyrosła i chroni przed złem. Mała Hushuppy w moich oczach jest ucieleśnieniem ludzkiej tęsknoty za światem idealnym. Zagubionym we współczesnym tyglu kulturowym bezbronną jednostką szukającą własnego miejsca na ziemi. Na naszych oczach w chwili najwyższej próby dojrzewa i uczy się najważniejszych zasad i cnót moralnych jakie tylko występują na tym padole. Miłość, przywiązanie, poświęcenie i oddanie.

Świetne kino. Nasączone ogromną ilością interesującej symboliki, którą rzecz jasna można interpretować na wiele sposobów. Oryginalność i odmienność płynie z ekranu hektolitrami. Aż ciężko nadążyć z podtykaniem pod niego kolejnych pustych naczyń. Pobudza, wzrusza i czaruje. Prowokuje do przemyśleń, zmusza do rewizji własnych przekonań i myśli bieżących. Bestie z południowych krain z pewnością nie zawrócą kijem nurtu z którym płynie cały ten świat, jego los i przeznaczenie jest już przecież od dawna wszystkim znany. Ale przynajmniej pozwala nam się zatrzymać choć na te półtorej godziny w bezruchu i tak zwyczajnie wzruszyć. Myślę, że warto. Uczciwa cena.

5/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,3