niedziela, 25 listopada 2012

Państwo policyjne

Poliss
reż. Maïwenn, FRA, 2011
127 min. Carisma Film
Polska premiera: 11.05.2012



Znowu okrutnie zamuliłem. Listopad, choć ładny, w moim wykonaniu wyszedł mi zupełnie mało filmowy. A przecież tyle nowości i perełek szlaja się teraz po kinach i kręci kusząco swym zadkiem. Np. Mistrz Andersona. Albo definicja Miłości według Hanekego. Wiem, że to kapitalny film, takie rzeczy wyczuwam z daleka, niczym niedzielny obiad za ścianą u sąsiadów. Zbieram się na niego już od kilku tygodni ciągle odkładając go z braku czasu na jutro, na pojutrze, cholera, znów doba za krótka. A ten zdążył się już zdezaktualizować, stać się filmem do cna skomentowanym i przeanalizowanym tak, że gdybym nawet chciał o nim coś teraz napisać, zapewne zostałbym posądzony o plagiat. A co z zeszłym miesiącem? Półroczem? Takich pozycji mam spokojnie liczonych w dziesiątkach, po kilka na miesiąc i to tylko z tego roku. We łbie walają mi się jeszcze tytuły z lat ubiegłych, które obiecałem dopaść jeszcze w czasach, kiedy litr bezołowiowej kosztował mniej niż 4 zł. Na samym dysku zalega mi tyle, że boję się tam na trzeźwo zaglądać. Bóg mnie pokarał tymi filmami... Nie mogłeś mnie Czizas zarazić czymś mniej absorbującym? Nie wiem. Rybki hodować, czy po prostu pić na ławce całymi dniami alkohol bez celu? Czasem zazdroszczę tym żulom z ośki. Poza kilkoma złotymi dziennie na mocny browar w plastiku niczego więcej od życia nie oczekują. Mają w dupie wszelkie trendy i ekranowe nowości. A ja? Za jakiś miesiąc długo wyczekiwany przez wszystkich koniec świata i jak ja mam niby odejść z tego padołu z takimi tyłami? Wstyd, jak biała skarpeta w Kubotach.

My samozwańczy filmowi blogerzy mamy przesrane. Spóźnisz się z tydzień z recenzją, wyjedziesz na dwa tygodnie i już wypadasz z obiegu. Pal licho jak w okresie letnim, wtedy w kinach rządzi akcja „Lato w mieście” i wali odgrzewanymi pierogami z mikrofali, ale jak zamulisz wiosną lub jesienią, to potem jest już ciężko nadgonić. Ale nie tylko za filmami jest mi trudno nadążyć. Tak jest niemal ze wszystkim ostatnio. Zupełnie, jakby ktoś na czasie i bardzo aktualny tuż za moim tylnym zderzakiem okręcił kurek z NOSem w swoim V6 i w dwie sekundy wyprzedził mnie z prawej flanki, by po trzeciej zniknąć daleko za linią horyzontu. A ja już przecież na piątym biegu z nogą w podłodze. Żadnych szans. Właśnie to boli najbardziej, bo może i bym chciał czasem przyśpieszyć, zredukować dzielący mnie dystans do czołówki, ale wtedy po chamsku hamuje mnie ten pieprzony spadochron z tyłu. Przeciąć go szkoda, bo spaść z dużej wysokości też mi się przecież nie uśmiecha. Tak czy owak, jestem na straconej pozycji, zupełnie jak ś.p. Bukowski, co to nie umiał odnaleźć się w świecie kobiet, które przecież tak bardzo pożądał.

Ale też patrząc wokół siebie, na innych, odnoszę wrażenie, że w tym pędzie do utrzymania się na powierzchni lustra wody nie macham łapami znów tak osobno. Weźmy np. takie wydarzenia około polityczne. Jak tu nie ocipieć? Przedwczoraj drajmlajner, wczoraj Brunon K. dziś Siwiec i jej krem do sromu. Jutro zapewne ponownie Katarzyna W. a przez następny tydzień od nowa zdarta już płyta - kaczyzm, faszyzm, mowa nienawiści i tak do usranej latryny. A w tym czasie ryży premier wraz ze swoim gangiem podwładnych mu błaznów po cichaczu przepycha na Wiejskiej kolejne niekorzystne dla nas ustawy. Np. tą skandaliczną o GMO, albo o żałosnym traktacie fiskalnym klepniętym większością głosów dokładnie w tym samym momencie (cóż za synchronizacja!) kiedy ABW w błysku fleszy i obiektywów kamer ratowała Polskę przed niebezpiecznym terrorystą, którego zresztą sama stworzyła. A gdy rudy jedzie do Brukseli po 300 miliardów i wraca doszczętnie upokorzony oraz przegrany, okazuje się nagle, ze to przecież wina Kaczafiego i poziomu bruku występującego w dyskusji politycznej, a media głównego nurtu oczywiście to łykają jak ananasa. Przeciętny Kowalski nic już z tego nie rozumie. On już dawno przestał nawet próbować to wszystko w swojej głowie jakoś sensownie poukładać. No zwyczajnie się nie da. Jakaś abstrakcja, świat równoległy. On woli pizgnąć to wszystko w kąt i obrócić się na drugi bok.

A ja coraz częściej mu zazdroszczę. Chciałbym mieć w sobie taki wyjebalizm na wszystko i wszystkich. Ten Kowalski w chwili kryzysowej przełącza na Ojca Mateusza i już w porządku mój żołądku. Telewizja i prasa już nie informują, one od dawna tylko wojują ze sobą oraz z ludźmi. Jedna opcja kontra druga. Dwie Polski napieprzające się ostrym słowem i walczące o realne wpływy oraz pochwałę premiera/prezesa. Gdyby nie internet, żylibyśmy na informacyjnej pustyni na której w przerwie pomiędzy serialami głoszone było tylko jedne słuszne słowo firmowane przez miłościwie nam panującego Łukaszenkę. Ale chwila. Momencik. To już było!

Nie nadążam. Chciałbym aby coś w końcu jebło. Osobiście wolałbym, aby to nie był dźwięk wijących się z bólu naszych pustych portfeli, ale żeby Majowie czy tam inne Brunony, jak zwał tak zwał, żeby oni ich wszystkich pochłonęli i zabrali raz na zawsze jak najdalej stąd. W tym kraju wszystko stoi na głowie. Wybrany demokratycznie rząd kłamie w żywe oczy i od pięciu lat okrada swoich wyborców podnosząc wszystkie możliwe ceny i podatki, a ci w nagrodę ponownie oddają na niego swój głos. Heloł. Czy jest na sali jakiś egzorcysta? Jednego dnia premier gada, że dość już tej mowy nienawiści i dzielenia Polaków, a nazajutrz, jak nigdy nic stawia liderów opozycji przed Trybunałem Stanu. Albo weźmy tych naszych bohaterów ostatniej akcji w mundurach (Chwała Wam Dzielni Policjanci), co to fruwając w kominach na łbach po ulicach Warszawy, w majestacie prawa rozprawiali się z tłumem tylko dlatego, że byli trochę inaczej myślącym niż jedyna słuszna władza społeczeństwem. Obrońcy wolności słowa... A ja głupi myślałem, że policja ma służyć obywatelom, narodowi, bronić nas przed bandytami i zwyczajnie pomagać w naszej codziennej egzystencji nie rzucając się przy tym zbytnio w oczy. Cóż. Żyjemy w demokracji, która leje pałą po łbie, nie w imię przysługującej nam konstytucyjnej wolności, lecz w imię zasad skurwysynu.

Jakiś tydzień temu oglądałem zaległy (jakże inaczej) francuski Poliss, gdzie mogłem przyjrzeć się pracy paryskiej jednostki, co prawda od spraw nieletnich, ale policja to zawsze policja. I jakoś w innych krajach, zwanych w pewnych kręgach cywilizowanymi, mundurowe służby potrafią nie szczekać tak arogancko na ludzi. A u nas jest tak, że strach jest nawet zgłosić kradzież własnego samochodu. Na dzień dobry zostaniesz zjebany na cieciówce za zawracanie dupy. Albo nie daj boże jak trafisz na uliczny patrol. Kolega wracał ostatnio do domu. Ciemno było, pewnie też i późno, ale weekend, teoretycznie wolny kraj, więc chyba jeszcze można. Dobry wieczór, dokumenty proszę. A co się stało Panie władzo? Dokumenty i bez dyskusji. Proszę bardzo. Jeden bierze, drugi czyta, bo widać tylko jeden oczytany. Dlaczego Panowie mnie spisują? A bo nam się nudzi (z szelmowskim uśmiechem na gębie). Na co kolega, nie przebierając w słowach i pewnie także trochę pokrzepiony sobotnim rauszem, tak oto spuentował szanownych Panów: „Mój pies jak się nudzi to sobie jaja liże”. I właśnie tak wyglądają obecnie relacje szarych ludzi z tymi, którzy w mundurach powinni im teoretycznie służyć i to wręcz z perspektywy kolan. Straszno i śmieszno.

A jak to wygląda w cywilizowanym, względnie normalnym świecie? Pewnie podobnie. Kochać kogoś, kto ci mandat wlepia za picie, palenie, przeklinanie, za jazdę samochodem, czy też zwyczajnie za głupi wyraz twarzy przecież się nie da. Ale u nas dochodzi jeszcze aspekt mentalny i zarys historyczny. W pamięci mamy (no, przynajmniej jeszcze moje pokolenie jako chyba ostatnie) oddziały ZOMO i Milicję Obywatelską co to uprzykrzała życie zaszczutemu społeczeństwu. Dziś zmienił się szyld, teoretycznie ustrój, ale mundurowych cały czas darzę taką samą sympatią jak przed '89, mimo że w sumie dzieciak jeszcze wtedy byłem. Wychowany na warszawskim Grochowie adekwatny stosunek do munduru i białej pały wyssałem niemal z mlekiem matki. Już od najmłodszych lat było mi to wpajane na osiedlu przez starszych i mądrzejszych od siebie, za co po latach serdecznie im zresztą dziękuję. Sądząc po ilości napisów CHWDP i ACAB na miejskich ścianach wnioskuję, iż dzisiejsze małolaty także wiedzą co w trawie piszczy. Ciekawe kto im powiedział?

W tym kraju pieniędzmi srają tylko ci, u których policja zwykle siedzi w kieszeni. Czyli panowie w mundurach nękają przeważnie tych, których nie stać na zapewnienie sobie nietykalności. 500 zł za przekleństwo na ulicy, za papieros na przystanku, za przekroczenie prędkości o 5 km. O budżet kraju trzeba dbać zawsze, w dzień i w nocy. Ku chwale ojczyzny. Nie odnosicie jednak czasem wrażenia, że najwięcej kosztuje to ludzi biednych i uczciwych? A nawet jeśli nie do końca są oni tacy znów krystaliczni, to jednak i tak skala potępienia oraz karania ich jest nieadekwatna do popełnionego czynu z punktu widzenia państwa i konstytucji. Najbardziej w tym kraju boli mnie właśnie to, że to przede wszystkim posłowie i ministrowie, oraz inne uprzywilejowane mendy, które każdego dnia kłamią nam w żywe oczy, kradną na potęgę i pławią się w dobrobycie za nasze ciężko zarobione pieniądze, mają czelność mówić nam jak mamy żyć, że jesteśmy źli i nie zasługujemy na sprawiedliwy oraz równoległy byt w tym kraju. Jeśli do tego dodamy celebrytów i „dziennikarzy” broniących jedynej słusznej opcji politycznej, no to mamy obraz dzisiejszej Polski, zranionej i krwawiącej, kondycyjnie niezdolnej do samodzielnego podrygu ku błękitu nieba. Nasz orzeł potrzebuje transfuzji. Natychmiast!

Zwykły film, niby nic, a prowokuje mnie do tylu głębszych przemyśleń. Reżyserka Maiwenn sama obsadzając się w roli nieśmiałej pani fotograf, co to trafia do paryskiego oddziału policji w celu obserwacji pracy jego funkcjonariuszy, stara się pokazać prawdziwą, ludzką twarz osób na co dzień biegających po mieście z bronią oraz w mundurach. Mają oni niby takie same problemy w życiu prywatnym jak nasz przeciętny, modelowy wręcz Kowalski, tak samo kochają, rozwodzą się, świntuszą, przeklinają, mają podobne pasje. Już pal licho powołanie, policja to po prostu całkiem interesujący, acz dość stresujący zawód, w sumie jak wiele innych. W debiutanckim Poliss reżyserka skorzystała z pseudo paradokumentalnego sposobu ekspresji i był to pomysł dobry oraz bardzo przekonujący, w sam raz na wygranie w Cannes oraz zdobycie Cezara. W naturalny sposób ukazano życie policjantów, nieco inaczej niż robi się to zwykle na wielkim ekranie. Momentami odnosiłem wrażenie, że jest to film zrobiony jakby na zamówienie francuskiej policji. Zupełnie jakby chcieli ocieplić własny wizerunek w czasach szerzącego się na świecie kryzysu i rosnącej w siłę na ulicach wielkich miast anarchii oraz zwykłego ludzkiego wkurwienia. Ale i u nas też to przecież robili. Porucznik Borewicz, Olgierd Halski, czy dzisiejszy komisarz Alex. Sztuczka stara jak taśma filmowa.

Całkiem interesujący obraz, dobry na raz i jestem go nawet w stanie polecić, ale tak po prawdzie, to ja go ostatecznie nie kupuję. Nie potrafię. To jest inna policja i zupełnie inny świat. Osobiście jestem już skażony myślą, w której dominują polskie demony uprzedzenia, zła i podejrzenia. Nie ma dla mnie żadnego ratunku. Nikt i nic nie jest już w stanie ocieplić mi w tym kraju wizerunku naszej policji. Nie ufam jej, nie szanuję, nie lubię. Boję się polskiej policji. Jest ona bowiem zabójczym i bezwględnym żołnierzem w służbie dominacji polskiego rządu, którą dodatkowo broni prawo zoptymalizowane do ich wszystkich wspólnych potrzeb. A tą potrzebą jest wymaganie od ludzi permanentnego posłuszeństwa, w dodatku w pozycji klęczącej. Żyjemy w państwie policyjnym w którym nie ma miejsca na choćby centymetr wolności, niezależności i sprawiedliwości. To wszystko niby istnieje, ale jest tylko iluzoryczne. Występuje na płaszczyźnie od której nic tak naprawdę nie zależy. Możemy sobie słuchać muzyki jakiej chcemy, kupować to co potrzebujemy, jeść wszystko na co mamy ochotę, możemy także swobodnie podróżować po świecie. Ale jeśli chcemy wyrazić nasze niezadowolenie w stosunku do nami rządzących w sposób inny, niż oddanie ważnego głosu do urny, okazuje się nagle, że jesteśmy udupieni już na amen. Niemal każdego dnia przybywa narzędzi do dalszego przykręcania nam śruby, oraz do zaostrzenia kontroli nad buntującym się społeczeństwem. Nowe kamery, nowe regulacje prawne, zakaz manifestowania, zakaz narzekania, komentowania, obrażania i wytykania palcami. Orwell by tego lepiej nie wymyślił. Zanim się obejrzymy, będą noworodkom wszczepiać czipy pod skórę.

Oto mój taki tam mały, prywatny manifest. Zupełnie niekinematograficzny jak na standardy tego bloga, oraz też w sumie, średnio merytoryczny. Jest mi źle w tym kraju. Piszę to zupełnie szczerze. Nie czuję się wolny, nie czuję dumy gdy oglądam telewizję, mam innych bohaterów, wyznaję też inne wartości. Wszystko w co wierzę jest opluwane przez mainstream. Odnoszę wrażenie, chyba nawet pierwszy raz w swoim życiu, że wszystko co mnie otacza zmierza w złym kierunku. Stąd właśnie tyle narastającej we mnie osobistej i mało popularnej w dzisiejszym świecie refleksji. Ale lepiej jeśli na tym zakończę swoje użalanie. To w sumie jest nie w moim stylu. Na cholerę mi też wizyta o 6 rano smutnych panów z AT? Chciałbym pospać normalnie do tej siódmej, by z bananem na twarzy pojechać do pracy i budować silny PKB dla mojej ojczyzny. Chciałbym też przy okazji poinformować nad aktywnego ostatnimi czasy seryjnego samobójcę grasującego po kraju, że w najbliższy weekend jestem zajęty i jeśli ma coś do mnie, niech najpierw zadzwoni i umówi się na inny termin. Trzymajcie się. Obiecuję, że następny wpis będzie już bardziej o filmach. Albo inaczej. Postaram się, żeby taki był.

4/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,8



niedziela, 4 listopada 2012

37 999 999

The Angels' Share
reż. Ken Loach, GBR, FRA, BEL, 2012
101 min. Best Film
Polska premiera: 19.10.2012



"Brytyjska komedia którą pokocha 38 milionów Polaków" to bez wątpienia najbardziej absurdalne i nie mniej irytujące hasło reklamowe obmyślone w tym roku w sztabach generalnych polskich dystrybutorów filmowych. Best Film - gratuluję palmy pierwszeństwa. Z pewnością długo nikt was nie pokona. Przebiliście dotychczasowe i już dość obcykane: "Najbardziej oczekiwany film/komedia/horror/romans roku". Co będzie następne? "Film, który bez wątpienia zakończy wojnę domową w Syrii"? A może: "Najbardziej oczekiwany film przez polskich pedofilów"? Zdecydowanie powinny być przyznawane nagrody nie tylko dla najgorszych filmów i aktorów roku (pozdro dla Złotych Malin), ale i najbardziej błyskotliwym dystrybutorom kinowym. Już nawet mam pomysł na dwie kategorie: "Najlepsze tłumaczenie oryginalnego tytułu na polski" i "Najpóźniejsze wprowadzenie zagranicznego tytułu do polskich kin". A co, niech także mają co postawić błyszczącego w swoich gablotach.

Best Film zrobił więc bardzo wiele, by mnie obrzydzić i odwieść od pójścia do kina na Whisky... eee wróć, gdzie w oryginalnym tytule występuje w ogóle ten wspaniały trunek jakim jest whisky? Nie dość więc, że spaprali wolne tłumaczenie, to jeszcze te 38 milionów. Kumulacja (apropolis, jest 50 baniek do wyjęcia w Lotto). Oni chyba naprawdę mają kinomanów za debili. Szkoda mi trochę Kena Loacha, którego osobiście bardzo lubię i cenię. To w końcu nie jego wina, że w Polsce banda idiotów postanowiła sobie zakpić z widzów kosztem jego pracy. W zasadzie to nie powinienem się tym specjalnie przejmować, gdyż co chwila dochodzi do takich sytuacji i to pewnie na całym świecie, ale i tak za każdym razem mną wstrząsa. Przemysł filmowy chwyta się dziś każdych możliwych sposobów, by tylko zwrócić uwagę potencjalnego widza i wyciągnąć z jego portfela kasę na bilet do kina, a na jego czysty zysk. Biznes jak każdy inny, szkoda tylko, że coraz częściej traci na tym sam film. Mnie w każdym bądź razie zniechęcono do wybrania się na ten tytuł do kina i postanowiłem, że skoro mają mnie za idiotę, to na mnie zarabiać nie będą.

I w sumie dobrze, że dałem się ponieść własnej chorobliwej ambicji oraz jak panienka tupnąłem z fochem stopą nie płacąc za możliwość skosztowania tej nieco przereklamowanej whisky dwudziestu kilku złociszy. Jest to bowiem bardzo przeciętny trunek, tfu, film. Nie będę ukrywał, że jestem tym faktem trochę zawiedziony. Dotąd bardzo ceniłem twórczość Loacha. To taki typowy i solidny przedstawiciel brytyjskiej szkoły filmowej bazującej na emocjach oraz mądrości w sposobie przekazywania prostych treści. Liczyłem na to, w sumie nie wiedzieć czemu (chyba tylko dlatego, by za wszelką cenę być na przekór hasłowi reklamowemu), że w filmie będzie jednak mniej komedii a więcej życiowego dramatu. I do pewnego momentu rzeczywiście wszystko było zgodne z moimi oczekiwaniami. Dopóki Loach taplał się w ulicznych problemach ludzi młodych, zwłaszcza w fatalizmie jaki otaczał smutną teraźniejszość młodocianego ojca Robbiego, wtedy faktycznie było tak jak lubię to u wyspiarzy najbardziej. Mądrze oraz wystarczająco dramatycznie. Jak na dłoni widoczne były typowe akcenty kina społecznego poprowadzonego w klasyczny dla angoli sposób, w którym to pozywa się widza do roli sędziego oraz świadka w jednej osobie, a ten musi ocenić, osądzić za grzechy, wydać surowy i zgodny z jego logiką werdykt, ale jednocześnie stanąć w obronie ludzkiego cierpienia, by w poczuciu otaczającej go niesprawiedliwości, odnaleźć jasną stronę życia.

Niestety w drugiej części filmu, kiedy do głosu doszła tytułowa whisky i ogólne rozluźnienie, zrobiło się Goło i wesoło (Full Naked) i to dosłownie. Raptem inicjatywę przejął niby zabawny i stojący na przyzwoitym poziomie angielski humor, ale tak szczerze, to jakoś specjalnie mnie nie porwał. Losy przypadkowo poznanych na obowiązkowych pracach społecznych czwórki młodocianych oryginałów finalnie się nie zazębiły. Typowy przygłup, laska kleptomanka, życiowy pechowiec z głową oraz dzieckiem na karku i czwarty do kompletu, bliżej mi niezdefiniowany, tworzą kwartet na pierwszy rzut oka dość przemyślany i spójny, ale właśnie, tylko na pierwszy rzut oka. Właściwie to tylko przygłupi Albert mylący piątek ze środą funkcjonujący w bliżej nieznanym mu roku kalendarzowym, oraz zagubiony w bezkresie życiowej beznadziei, lada chwila spodziewający się dziecka (można tak pisać o przyszłych ojcach?) bezrobotny Robbie przykuli moją uwagę. Ken Loach do pozostałej dwójki specjalnie zbliżyć nam się nawet nie pozwolił. Jest jeszcze opiekun całej tej bandy drobnych rzezimieszków, bardzo prawilny i dobroduszny Harry, który wzbogaca tą opowieść o zagubionych w świecie młodych ludziach swoją dojrzałością i mądrością, obdarzając całą czwórkę promykiem nadziei na lepsze jutro.


I fajnie że to robi. Mniej więcej tak właśnie powinno to wyglądać. Zbłąkanym młodocianym, którzy mieli to nieszczęście, iż przyszli na świat nie w dobrych i wcale nie w bogatych domach, a w zamian kształtowała ich rodzinna patologia i ulica, powinni otrzymywać szansę na naprawę kaprysu tego niesprawiedliwego losu. Powinien być w ich życiu ktoś, kto ich poprowadzi za rękę i postawi przed rozsądnym wyborem. Sam upór i konsekwencja nie zawsze wystarczają. Jednak w tym konkretnym przypadku, duet Loach-Laverty podeszli do zagadnienia z lekko przymrużonym okiem, niestety lekko psując całkiem niezły początkowy potencjał, który sami przecież stworzyli. No bo jak czytać tą wystawioną przez nich na koniec receptę? Dzieciaki, wykorzystajcie swoje niecne talenty, idźcie ukraść bogatym ich Święty Graal wśród wszystkich whisky, ale może to być też fajny brylantowy wisiorek u jubilera za rogiem jeśli macie ochotę. Sprzedajcie go na czarnym rynku i uwolnijcie się w ten sposób od ciążących nad wami demonami zła, a zaprawdę powiadamy wam, będziecie żyć długo i szczęśliwie w oparach permanentnego dobrobytu. Tak. Jasne. Już biegnę. Zacznę od salonu Peugeota.

Siłą rzeczy ciężko jest więc podchodzić do tej historii w sposób poważny. Dlatego trzeba porzucić rozsądek i traktować ten film jak zwykłą familijną przystawkę do niedzielnego rosołku z kurczakiem. Jest tu niby szczypta skrytej między słowami mądrości, odrobina życiowych niuansów, brutalnych praw ulicy i życiowej beznadziei, ale już finalna droga która prowadzi naszych bohaterów do klasycznego happy endu kompletnie zawodzi swoją naiwnością, a wręcz ostentacyjnością. Cholernie szkoda, że twórcy nie wybrali bardziej krętej ścieżki i wprost powiedzieli małolatom, że jeśli tylko zechcą, to w zasadzie mogą dziś wszystko. Niby świetnie. Tyle, że oni już od dawna o tym wiedzą. Problem w tym, że nawet jeśli rzeczywiście mogą wziąć swoje życie w swoje ręce, to tak naprawdę okazuje się, że w istocie to nic nie mogą, bo żyją w kraju (załóżmy, że w Polsce) absurdów i niesprawiedliwości tak powszechnej, jak kłamstwa w telewizji. Tak więc radzę ostrożnie czerpać wszelkie mądrości z tego filmu. Gdyby Święty Graal był tak łatwo dostępny jak w tym filmie, pisałbym do was w tym momencie z łóżka Salmy Hayek lub innej piękności.

Ale też cholera jasna, może to tylko ja, jak ten ostatni naiwniak próbuję doszukiwać się tu czegoś, czego od samego początku wcale być nie miało? Może faktycznie w Best Film mieli rację? Przecież uprzedzali, że to tylko zabawna komedia, którą pokochają wszyscy Polacy. Czyli, że jest zwyczajnie prosta i nieskomplikowana. Uczciwie postawienie sprawy? Uczciwie. Na cholerę więc szukam z lupą przy oku skrytych mądrości i cnót obyczajowego realizmu? Chyba za długo ostatnio przebywam w świecie kina nieco poważniejszego i bardziej ambitnego, w którym już tylko z samego założenia i na tony można kilofem wykopywać życiowe mądrości. Załóżmy więc, że jest to film lekki i zupełnie niezobowiązujący. Że mam sobie nie brać tej historii głęboko do serca, lecz dać się zwyczajnie pozwolić ponieść jej radosnej narracji... Nie. Do jasnej Anielki, tak też się nie da. Nie jest ani wystarczająco zabawnie, ani poważnie. Przykro mi. Proszę o zmianę hasła na "Brytyjska komedia którą pokochało 37 999 999 milionów Polaków". Beze mnie.

3/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 6,8