niedziela, 30 września 2012

Chwała dziwkom

L'Apollonide
reż. Bertrand Bonello, FRA, 2011
122 min.
Polska premiera: ?




Prostytucja. Najstarszy zawód świata. W kulturze wschodniej od zawsze tolerowana i rozumiana jako sztuka miłosna, wtopiona w szerszy kontekst życia erotycznego, kulturowego i artystycznego. Zachód z kolei przyjmował represyjny stosunek do seksualności, w tym także do prostytucji samej w sobie. Nie mniej jednak, jeszcze w średniowieczu, nawet sam Kościół zajmował się organizacją domów publicznych. Prostytucję tolerowano i usprawiedliwiano, traktując ją jako mniejsze zło. Represje nasiliły się dopiero w okresie reformacji. Od XVI wieku prostytucja stałą się na Zachodzie procederem potępionym i mimo ogromnych zmian obyczajowych, tak już zostało w zasadzie po dziś dzień.

Współczesne poglądy na prostytucję, zwłaszcza te prezentowane przez wiecznie niezadowolone feministki, często mnie śmieszą. No bo tak. Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku ich punkt widzenia (feministek) na zjawisko prostytucji był stosunkowo jednorodny. Jak jeden mąż potępiały prostytucję jako profanację godności kobiety i dążyły do jej całkowitego zlikwidowania. Dziś niby także podnoszą larum i tępią nie tyle dziwki same w sobie, co mężczyzn, którzy z seksualnego punktu widzenia traktują kobiety w sposób podły i instrumentalny. Owszem, czasem nam się zdarza. Ale czy trochę nie jest tak, że prostytucji po trochu winne są także same kobiety, które w niewystarczającym stopniu obsługują seksualnie swoich własnych mężów i mężczyzn?

Feministki z jednej strony potępiają przedmiotowe traktowanie kobiet przez mężczyzn, z drugiej zaś, pragną wyrwania ich ze szponów wszechobecnego patriarchatu, który izoluje kobietę od pięknego świata sprowadzając ją jedynie do roli gospodyni domowej, rodzicielki i opiekunki małych dzieci. A przecież prostytucja, zwłaszcza ta luksusowa, była niekiedy właśnie takim oknem na świat, skutecznym sposobem na wyswobodzenie się z kajdan podmiotowego przeznaczenia. Kobiet lekkich obyczajów nie brakowało nigdy wśród wyższych sfer. Były to kobiety o wysokim statusie, czego najlepszym przykładem były japońskie gejsze, chińskie Ching Nii, greckie hetery, czy renesansowe kurtyzany. Kobiety zajmujące się sztuką erotyczną wyróżniały się nie tylko urodą i wdziękiem, ale też były często jedynymi kobietami wykształconymi, znającymi się na sztuce, filozofii czy polityce. Na przekór wielu feministkom, to właśnie kobiety lekkich obyczajów i prostytutki były często tą grupą kobiet, która stanowiła awangardę swoich czasów i to one właśnie stały się prekursorkami współczesnej emancypacji kobiet. Tak więc niech nasze szanowne wojujące o wolność panie się w końcu raz na zawsze zdecydują.

Ja generalnie nie mam z tym żadnych problemów, w końcu jestem tylko facetem. Kobiet nie traktuję w sposób stricte przedmiotowy, ot, po partnersku i na równych prawach, nie mam też żadnych skrupułów z góry uważając je np. za gorszych kierowców. Jednak pusty śmiech mnie ogarnia gdy słyszę, że gapienie się na cycki jest przejawem prymitywnego samczego chamstwa. Owszem, czasem nie wypada, trzeba to umieć robić z klasą, ale drogie panie, jakbyście nie chciały, to byście nam swych piersi w tak bezczelny sposób nie udostępniały. Dziś nawet nastoletnie gwiazdki pop wyglądają jak tanie dziwki. Jak więc żyć w tym permanentnym eroticonie? W każdym bądź razie, na przekór ruchowi feministek, do końca swych dni będę przepuszczał kobiety przodem, otwierał im drzwi i płacił za nie w restauracjach. Tak zostałem wychowany i uważam, że tak trzeba. Jak będę chciał, będę także gapił się na kobiece piersi i chodził do burdelu (na starość pewnie tylko to mi pozostanie) i nic wam do tego.

Rok temu we Francji, tamtejsi deputowani przegłosowali projekt ustawy pani socjalistycznej minister ds. kobiet chcącej walczyć z prostytucją, a konkretniej, wprowadzając kary dla osób płacących za usługi seksualne, czyli m.in. dla klientów domów publicznych. No to wymyśliła. Feministki rzecz jasna poparły projekt, lecz osoby, które za pośrednictwem tej ustawy chciano rzekomo obronić i wyswobodzić z męskiej okupacji, czyli prostytutki właśnie, za pośrednictwem własnych związków zawodowych ostro skrytykowały ten rzecz jasna poroniony pomysł i wyszły na ulice protestować. Demokracja po raz kolejny zatroszczyła się o dobro swoich obywateli, nie pytając ich nawet o zdanie (skąd my to znamy?). Jak twierdzą przedstawicielki tego najstarszego zawodu świata, karanie ich klientów zepchnie prostytucję do podziemia, a walka z prostytucją przypominałaby wprowadzenie prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Jak to się skończyło wszyscy dobrze wiemy. Nasze rozwiązłe panie mają oczywiście rację. Zamknięcie burdeli może prowadzić do poważnych problemów społecznych. Do rozpadu rodzin, wzrostu przestępstw na tle seksualnym, molestowania dzieci i gwałtów. Prostytucja czy chcemy tego czy nie, stanowi bezpieczne ujście dla męskich frustracji seksualnych i na swój nieco pokrętny sposób, podtrzymuje istnienie modelu szczęśliwej rodziny.

Nie wiem jaki związek z zeszłorocznymi wydarzeniami we Francji miał film Bertranda Bonello, L'Apollonide, pewnie żaden, ale idealnie wstrzelił się w moment trwającej burzliwej społecznej debaty. Ja mam jednak z nim pewien problem. Nie wiem, czy francuski reżyser chciał dzięki tej produkcji stanąć w obronie prostytucji, ukazując jej drugą stroną medalu i traktując ją jako po prostu ciężki, lecz uczciwy jak każdy inny zawód, czy może jednak w pewnym sensie opowiedział się przeciw niemu ku chwale niepokornemu ruchowi feministycznemu. Po obejrzeniu filmu, odnoszę wrażenie, że Bonello chciał stanąć w tym sporze gdzieś tak mniej więcej pośrodku dostarczając jednym i drugim garść silnych argumentów. Problem w tym, że ja z natury nie wierzę w żadną bezstronność, a fakt, że nie mogę go do końca rozgryźć trochę mnie uwiera w potylicę.

Nominowany w zeszłym roku do Złotej Palmy, oraz zdobywca Cezara, L'Apollonide (u nas jeszcze jako Zza okien domu publicznego), nadal nie doczekał się daty polskiej premiery. Nawet nie ma jeszcze dystrybutora w kraju, tak więc wiele wskazuje na to, że prędko go na polskich ekranach nie zobaczymy, jeśli w ogóle. A szkoda, bo to bardzo śmiała i ciekawa produkcja. Zabiera nas do końca XIX wieku, do klimatycznych wnętrz paryskiego luksusowego domu publicznego, który nie tylko dostarczał cielesnych uciech swoim często wysoko postawionym klientom, ale także stawiał na wychowanie swoich podopiecznych oraz ich dzieci (wiadomo, antykoncepcja w tamtych czasach stała na nieco niższym poziomie). Domy publiczne przed przeszło stu laty, oraz ówczesne prostytutki jakże bardzo odbiegały od dzisiejszych standardów. Nie to, że wiem jak to jest, bo korzystam z ich usług, nie, nie korzystam. Jak mawiał klasyk: "jestem zbyt młody i zbyt przystojny żebym musiał za to płacić", ale i tak przecież powszechnie wiadomo jak jest. Sztuka miłosna sama w sobie wiele się nie zmieniła, inne jest tylko opakowanie. Dziś jak dziwka często wygląda byle, wydawać by się mogło, normalna dziewczyna spotkana przypadkowo na ulicy. Natomiast panie ukazane w filmie lśniły w tamtych czasach prawdziwą klasą. W swoich długich sukniach i gorsetach wyglądały zabójczo smakowicie, zdecydowanie lepiej od dzisiejszych roznegliżowanych zacnych dam. Wiadomo, czasy się zmieniają, moda także, ale świetnie przedstawione od podszewki obyczaje ówczesnych prostytutek windują wysoko pewnego rodzaju tęsknotę do dawnych kobiet, zabójczo uwodzicielskich wyposażonych w klasę dziedziczoną w genach. Dziś, w przyrodzie takie już prawie nie występują (dziewczyny, no offence ;)).

Mimo to, pod koniec XIX wieku powszechnie traktowano prostytutki jako kobiety zdegradowane, wywodzące się z marginesu społecznego. Oficjalna propaganda przedstawiała je najczęściej jako osoby prymitywne, zwyrodniałe, obarczone wszelkimi nałogami, różnymi chorobami, pozbawione intelektu i ogłady. Jeden z włoskich uczonych tamtych czasów, Cesare Lombroso, uważał wprost, że kobiety, które trafiły na drogę prostytucji rodziły się z właściwymi ku temu predyspozycjami takimi jak pijaństwo, łakomstwo, lenistwo, próżność, całkowity brak uczuć, moralne zobojętnienie, a nawet z anomaliami genetycznymi w postaci nienormalnego owłosienia, problemów z zębami czy... posiadaniem małej głowy. Zapewne za kolejne sto lat mężczyźni będą tęsknić za dzisiejszymi paniami lekkich obyczajów traktując je jak wzorce wszelkich rozpustnych cnót. Bardzo możliwe. Cóż. Świat, zwłaszcza męski, nie znosi próżni.

Bonello bardzo fajnie przedstawił widzowi ówczesne cielesne obyczaje. Wszedł z kamerą nie tyle do łóżek, lecz także do umysłów tamtych pań i ich klientów, przedstawiając ich profesję w sposób dwutorowy. Z jednej strony chwała dziwkom i tęsknota za nimi, z drugiej przestroga: "Uważajcie dziewczyny, to nie jest zajęcie lekkie, łatwe i przyjemne”. W bardzo dokładny sposób pokazana jest ciężka praca młodych kobiet, poprzez ranne wstawanie, ciągłe dbanie o swój wygląd, dobór ubrania, wielogodzinne zabiegi upiększające, by potem całą noc poświęcać swoim wymagającym klientom i spędzać z nimi ulegle czas z uśmiechem na twarzy do bladego świtu praktycznie bez szans na nowe życie, w końcu „nikt nie żeni się z prostytutkami”. Opowieść jest pełna smutku, ale też i nostalgii za utopijną wizją szczęścia i radości. Kobiety domu publicznego L'Apollonide są bardzo ze sobą zżyte i związane. Wcale nie tęsknią za nowym, innym, lepszym życiem. Wydają się być szczęśliwe oraz pogodzone ze swoim losem i to pomimo najwyższej ceny jaką czasem muszą za to zapłacić.

Film kończy się spięciem klamry czasowej, z której jak mniemam wynika, że prostytutki wiodą dziś podobne życie jak kiedyś, a ich problemy i marzenia są identyczne, w końcu robią cały czas to samo, mimo że często w innych okolicznościach przyrody. Niby oczywista teza, ale oglądając XIX wieczne standardy, odnosiłem wrażenie, że to są zupełnie dwa różne światy. I nie pomogła nawet kapitalna, bardziej współczesna rockowa muzyka z lat 70tych, która pewnie miała za zadanie zjednoczyć dwie epoki w jedną spójną całość. Myślę, że morał tej opowieści nie jest jednoznaczny. Jak pisałem wyżej, nie wiem do końca co autor miał na myśli, kogo chciał sprowokować, kogo zaszczuć i zasmucić, obudzić z jakiegoś ideologicznego letargu. To w gruncie rzeczy trudny orzech do zgryzienia, stary jak świat, jak zawód prostytutki. Chwała dziwkom mimo wszystko. Lepiej jest się pogodzić z ich przeznaczeniem i losem. Niczego i tak nie zmienimy.

4/6

IMDb: 6,8
Filmweb: 6,2



wtorek, 18 września 2012

Alf by się uśmiał

Ted
reż. Seth MacFarlane, USA, 2012
106 min. United International Pictures
Polska premiera: 7.09.2012



Skłamałbym pisząc, że był to długo oczekiwany przeze mnie film. Nie moja kuchnia zupełnie. Taki typowy amerykański fast food, acz z ostro przyprawionym sosem. Raz na pewien czas nie zaszkodzi, byle nie codziennie. Gdy zobaczyłem pierwszy trailer, nie wiem, dobre kilka miesięcy temu, lekko oczadziałem. Jakieś jankeskie ksero naszego uszatka rzucającego mięsem, jarającym zioło i posuwającym panienki, cholera, pomyślałem, to może się udać. Zapragnąłem go bliżej poznać, być może nawet się z nim zakumplować. Wpisałem go więc na listę oczekujących. Szczerze liczyłem na jazdę bez trzymanki, bez żadnych zahamowań, na niecenzuralne teksty i żarty dalekie od poprawności politycznej, nawet na gołe cycki, tak, taki jestem szowinistyczny cham i prostak. Niestety. Z dużej chmury kapuśniaczek.

No spieprzyli, co tu więcej pisać. Acz z pewnością pół świata będzie się jarać Tedem i kupować sobie mini pluszaki z fają wodną w łapie lub z jego podobizną na t-shirtach. Tylko na fejsie Ted ma już prawie pięć milionów fanów. To na pewno będzie kasowy film i zarobi na siebie, właściwie to już się zwrócił z nawiązką. W sumie po to powstał, ale ja jednak liczyłem na coś więcej. Do samego Teda zasadniczo nic nie mam. Faktycznie, zdrowo porąbany, lekko patologiczny misiek, z ciętym językiem, umiarkowanie niezłym poczuciem humoru, jarający więcej niż Jay i Cichy Bob razem wzięci. Można by wokół niego zbudować naprawdę dobrą historię, nawet całkiem poważny dramat (a niby czemu nie?), np. o dogłębnej analizie zagubionego w społeczeństwie wyalienowanego misia - wybryku natury. Można było wskrzesić ikonę kina na następne długie dekady, a dzieciaki wrzucałyby jego cytaty na demotywatory i w ogólne motta życiowe (i tak będą), ale nie, producenci woleli wcisnąć Teda w typowe widełki prostych i jałowych komedyjek z pogranicza tych romantycznych, z infantylną treścią, grą aktorów i słodkim aż do porzygu happy endem. Bleh.

Nawet jeśli nasz misiek był ostry i momentami obsceniczny oraz planowo niesmaczny (a to właśnie tego od niego oczekiwaliśmy, czyż nie?), to dla równowagi koniecznie próbowano to wszystko boleśnie zburzyć i zrobić z niego ckliwego niedźwiadka wrażliwego na ludzkie cierpienie z obolałą rączką i słodkimi ślipiami jak 5 zł. No fajnie, tylko po co? Jak jechać po bandzie to po całości. Zabrakło odwagi i chyba jednak pomysłu. Postawiono na asekuranctwo. Jego serdeczny przyjacielski „związek” z Johnem (wyjątkowo kiepski Wahlberg) niczym pięcioletniego Jasia ze swoim GJ JOE (nie wiem, czy dzisiejsze dzieciaki wiedzą co to) był mocno naciągany i irytujący. Nie wiem co bardziej mnie uwierało w oczy i uszy, pokracznie zagubiony Wahlberg, czy sam infantylny scenariusz. Dla wygody postawię między nimi znak równości. Do tego nudna „Ja albo On” Lori (Mila Kunis - śliczna, ale czy coś poza tym?) i ci śmieszni porywacze (scena z pościgiem to jakiś żart?). Wszystkie postacie i dialogi były charakterystyczne dla głupiutkich komedyjek dedykowanych ludziom mało wymagającym nie tyle od kina, co i od życia w ogóle.

Chciałem filmu dla dorosłych, łamiących wiele barier, bo przecież to jest teraz w modzie, ale producentom zabrakło ikry. Chcieli tylko lekko sprowokować widzów, przyciągnąć ich do kin za pomocą lekko przysmażonego mięska, pozwolili sobie nawet na delikatne śmianie się z narodowej traumy Amerykanów, z 9.11, ale koniec końców zaproponowali widzowi tylko miałką watę, którą wypchano naszego Teda. Nawet nie wiadomo do końca, czy film rzeczywiście jest przeznaczony tylko dla dorosłych, czy może jednak to dość odważne kino familijne? Zjawiskowej osobowości wbrew pozorom w naszym niedźwiadku jest mało. Wszystko to kojarzy mi się z jakimś brzdącem rzucającym na oślep małymi kamyczkami zza murka i uciekającym po chwili gdzie pieprz rośnie do mamy. A ja chciałem kogoś, kto wyjdzie na plac, rzuci wielkimi cegłami, pokaże jeszcze fucka i wycedzi przez swój szczerbaty szelmowski uśmiech słowa na f, k, ch, p i co tam jeszcze alfabet ulicy jest w stanie nam zaoferować. Scenariusz jest podręcznikowym dnem ciągnącym naszego miśka jeszcze głębiej, pod jego spód. Trochę jest mi go nawet szkoda, zasłużył zdecydowanie na więcej. Wystarczy sobie wyobrazić w roli Teda zwykłą istotę ludzką, by przekonać się, jak płytka jest cała opowieść.

Tak więc z gadających futrzaków i pluszaków, nadal palmę pierwszeństwa dzierży Alf, który z Teda mógłby się tylko uśmiać. Mimo, że pochodził z siermiężnych lat 80-tych i innej planety, oraz, mimo, że był bardziej familijny, a co za tym idzie, bardziej grzeczny i poprawny, to jednak jego cięty język i zjawiskowy humor był dla mnie o wiele bardziej dosadny i łechtający moje wrażliwe podniebienie. Myślę, że Ted lepiej sprawdziłby się w formie komediowego serialu, tak jak Alf właśnie. Kto wie, może tam w końcu wyląduje, bowiem business is business, acz bardziej spodziewam się kolejnych części wersji kinowych. Póki co, wystawiam mu marną dwóję, z małym plusem dla kurażu, za techniczny majstersztyk, faję wodną i kilka uśmiechów na mojej twarzy.

Krótka recka, bo też szczególnie nie ma o czym pisać. Chyba najgorszy film jaki widziałem w tym roku. Może i miałem większe oczekiwania, pewnie, że tak, ale chyba mam do tego prawo. Nie rozumiem i nie łapię zachwytów nad nim, ale ja ostatnio rzadko coś łapię na tym świecie. Ted jest idealny do krótkich zwiastunów reklamowych. W nich zawarta jest cała jego błyskotliwość, humor i osobowość. Cały film, to tylko strata życiodajnej energii oraz pieniędzy.

2/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,1



sobota, 15 września 2012

Letnie reminiscencje

You Instead
reż. David Mackenzie, GBR, 2011
80 min. Vivarto
Polska premiera: 1.06.2012



Czas coś wreszcie spłodzić. Zbyt dawno mnie tu nie było i aż sam się źle teraz czuję w tym miejscu posiadając taki bagaż lekko ciążących mnie zaległości. Urlopowałem. Zapomniałem o wszystkim co zostawiłem nad Wisłą i była to zdecydowanie najlepsza amnezja jakiej doświadczyłem, przynajmniej w tym roku. To wspaniałe uczucie kiedy z całą odpowiedzialnością i bezczelnością możemy od tak wszystko zostawić w tyle, w innym świecie równoległym i nie musieć silić się na trzymanie ręki na pulsie. Miałem to w dupie przez całe dwanaście dni. Nic nie musiałem. Żyłem chwilą w ciepłych i pięknych okolicznościach przyrody. Nie musiałem nawet udawać, że mi się nie chce. Wszystko było takie naturalne i proste. Internetu zero przez ten czas. Ostatni raz wytrzymałem bez niego tyle w czasach, kiedy jeszcze go nie było. A może, kiedy nie miałem do niego dostępu? Whatever.

Ale nie tylko urlop się skończył. Lato również. Nie wiem jak to możliwe, bowiem kilka dni temu taplałem się w nim każdą możliwą częścią ciała, choć w nieco innej szerokości geograficznej. Już teraz mi go brakuje, a to dopiero początek klimatycznych i brutalnych przemian w naszych szafach. Bezceremonialnie i kategorycznie żądam dostępu do morza, przynajmniej Czarnego i tanich lotów w cenie biletu miesięcznego. I jeszcze frytki do tego.

Lato. Z czym jeszcze może się kojarzyć poza urlopem i Grzegorzem? O dziwo nie z filmem. W ogóle jakoś mnie nie ciągnie w tym okresie do kin. Nawet na kanapę. Na całe szczęście wiedzą to także dystrybutorzy filmowi, którzy w ramach akcji "Lato w mieście" rzucają na ekrany piątą wodę po kisielu i szereg drugorzędnych komedii romantycznych. Przynajmniej człowiek ma świadomość, że nic znaczącego mu nie umknęło w czasie, kiedy z jęzorem do kolan uganiał się za opalonymi cyckami gdzieś na plażach całego świata.

Ale lato to także festiwale muzyczne. Kiedyś należałem do ich fanów i entuzjastów, dziś, kręcą mnie mniej, by nie powiedzieć, że wcale. Pewnie to starość, być może też efekt znudzenia i przejedzenia, ale sądzę też, że ich ogólny oraz aktualny profil, który ewoluował latami nad Wisłą także trochę dorzucił kamyczków do ogródka. Dzisiejsze największe oraz najpopularniejsze plenerowe kilkudniowe imprezy w Polsce są zbyt nachalne, zbyt dosłownie nastawione na zysk, zbyt miałkie i oklepane, a przede wszystkim, co mnie najbardziej obecnie irytuje, są zbyt różnorodne. Właśnie. Różnorodność. Co za pieprzona moda na chęć dogodzenia jak największej rzeszy homo sapiens. Na jednej scenie ciężki rock, na drugiej electro-pop, w namiocie obok jakaś techniawka, gdzieś indziej Polski Czerwony Krzyż zbiera dary dla powodzian, a przed wejściem do jednego z namiotów koczuje reprezentacja Ruchu Palikota z ulotkami w pełni gotowości do robienia naćpanym małolatom sieczki z mózgu. Cyrk. Zbyt wiele rodzajów fanów muzyki naraz, zbyt różne światy i wszystko to obok siebie na tych samych szczelnie ogrodzonych toi toi'ami hektarach błota i zieleni. Pieprzyć różnorodność.

Taka asekuracja organizatorów, żeby zminimalizować ryzyko niepowodzenia jest już dla mnie nie do zaakceptowania. Była fajna 5-10 lat temu, ale teraz przyszłością są festiwale tematyczne. Skupione wokół konkretnych artystów, konkretnej muzyki i konkretnych odbiorców. Dlatego nie wróżę wielkiej przyszłości takiemu Opener’owi. Owszem, jeszcze parę lat pojeździ na ciężko wypracowanym przez lata nazwisku, ale i oni w końcu będą musieli zmienić coś w swojej formule. Dziś na topie są w kraju np. krakowskie festiwale Unsound, czy zakończony właśnie Sacrum Profanum, które oprócz bardziej niszowego doboru artystów, sięgają także po bardziej interesujące „plenery”. Np. stare i klimatyczne kościoły, katedry, czy też opuszczone hale fabryczne, które dają coś więcej niż tylko muzykę. Ofiarują słuchaczowi możliwość przeżycia niepowtarzalnego, ascetycznego doznania, z którym nie może równać się kilka tysięcy hektarów zwykłego trawnika na obrzeżach miast. Albo weźmy taki katowicki Tauron Nowa Muzyka Festiwal odbywający się w nieczynnej kopalni węgla kamiennego. Klient jest coraz bardziej wymagający, stąd też organizatorzy muszą się coraz bardziej starać, aby skusić do kupna kilkudniowych karnetów tysięcy ludzi. Sam niezły line-up dziś już chyba nie wystarczy.

Ale też można dla wygody uznać, że to co wyżej napisałem może być w zasadzie gówno warte i odebrane przez większość z was jako bleblisz, majaczenie i czarnowidztwo jakiegoś zakompleksionego desperata. Śmiało, nie pogniewam się. Sprawdzone już w dziesiątkach krajów wielkie plenery nadal mają swój niepowtarzalny klimat. Ok. Zgadzam się. Nie każdy chce z nich rezygnować. W końcu wielu z nas na nich wyrosła. Ja także. Wspomnienia i kapitalne skojarzenia są nie do usunięcia z naszych szarych komórek przez żaden pęd czasu i zmieniające się trendy i mody. Powiem więcej. Muszę się także przyznać do tego, że pewnego rodzaju tęsknotę za tego tupu festiwalami wzbudził i spotęgował we mnie film Davida Mackenzie: You Instead, u nas przetłumaczony przez bystrych jajogłowych, bodajże z Vivarto, jako, uwaga, Tej nocy będziesz mój. Łał. Jak oni na to wpadli? Mackenzie w ogóle jakoś nie ma szczęścia do tłumaczeń jego filmów przez polskich dystrybutorów. Inna jego zeszłoroczna produkcja, która także miała u nas w tym roku kinową premierę, również została ohydnie zbeszczeszczona. Mam na myśli opisywany także przeze mnie Perfect Sense, a raczej - Ostatnią miłość na Ziemi. W obu przypadkach nie uznaję polskich tytułów, wręcz mam z nimi permanentną kibolską kosę. Niestety, jest to u mnie już nieuleczalne. Choć, jakby ktoś miał na to jakąś receptę, to mój adres mailowy pręży się gdzieś po prawej.

Z początku nie miałem szczerego zamiaru pisać tu o tym filmie, bo też nie traktowałem go zbyt poważnie. Ale teraz, po powrocie z urlopu i zderzeniu się z okrutną polską klimatyczną rzeczywistością, naszło mnie na chęć przedłużenia sobie lata, niekoniecznie w sensie atmosferycznym, co po prostu klimatycznym i nostalgicznym. Lato, to nie tylko upały i główne wydanie Wiadomości kończące się jeszcze na długo przed zachodem słońca, ale też przeżycia, przygoda, miłość i muzyka. W tym filmie jest wszystko jednocześnie (poza tymi Wiadomościami rzecz jasna). Oglądając go trochę odmłodniałem. Nie wiem o ile, ale na szczęście kupując browar w swoim osiedlowym sklepie, nie proszą mnie jeszcze o dowód.

Jest to dość niezwykła kameralna i spontaniczna miłosna opowiastka, trochę naiwna oraz zbyt nastolatkowa jak na moje przeszło trzydziestoletnie skronia, ale cholera, trafia jakoś w punkt. Ja to w ogóle jestem zbyt sentymentalny i naiwny, przez co z natury unikam tak ckliwych opowieści w kinie, wszystko po to, aby zminimalizować ryzyko pochłonięcia przez nie moich dojrzałych układów samosterujących. Ale czasem daje się temu ponieść. To taka moja prywatna terapia, którą sam sobie zapisałem na recepcie. Mackenzie w ciągu bodaj pięciu dni nakręcił film nie angażując właściwie żadnej energii do stworzenia tła i scenografii dla swoich bohaterów. Tą bowiem tworzy coroczny i jeden z największych festiwali na wyspach, szkocki T in the Park. Na jego sceny i przed sto tysięcy autentycznych muzykofilów wepchnął kilku(nastu) zdolnych aktorów i wmówił im, że są prawdziwymi muzykami, bożyszczami tłumów. I co najważniejsze. Zrobił to skutecznie.

Zupełnie obcy sobie Luke Treadaway jako Adam, muzyk electro-popowego The Make, oraz Natalia Tena, jako Morelo z punkowego zespołu The Dirty Pinks, zostali w dość trywialnych okolicznościach skuci kajdankami przez lekko obłąkanego pastora na festiwalu, na którym tego samego dnia mieli dać koncert. No tak to się mniej więcej zaczyna. Opowieść, która z założenia ogołocona jest z wszelkiej fabuły, polega jedynie na jednej wielkiej szalonej improwizacji. Krąży z naszymi bohaterami i ich przyjaciółmi wokół scen festiwalowych, namiotów i licznych imprez zbliżając do siebie naszą parę z początku skłóconych ze sobą gołąbków. Mało nowatorskie i odkrywcze, ale fakt, że cała opowieść toczy się w festiwalowej i niereżyserowanej (a przynajmniej, nie w sposób bezczelny) scenerii, daje poczucie naturalności, oryginalności i... współuczestnictwa w tym muzycznym wydarzeniu. Jest więc sporo muzyki, prawdziwych wykonawców, a także naćpanych i nawalonych uczestników festiwalu. Dość specyficznego, bo całego skąpanego deszczem i umorusanego w błocie. Czyż można wyobrazić sobie bardziej typowy obraz legalnej kilkudniowej najebni w oparach muzyki?

W takich to właśnie warunkach toczy się akcja jakże bardzo charakterystyczna dla przeciętnych komedii romantycznych. Gdyby nie ta festiwalowa otoczka i szalona improwizacja, film byłby zwykłym śmieciem światowej kinematografii. Ale Mackenzie ma nosa. Za udany Perfect Sense ma u mnie dużego plusa, za You Instead dostawiam drugiego, acz może ciut mniejszego. W tym filmie czuć prawdziwą i wielką radość czerpaną z obcowania z muzyką na żywo, która mimo, że jest głównym bodźcem jaki nas przyciąga na wszelkie festiwale i koncerty, to jednak w pewnym sensie stanowi tylko tło do prawdziwych doznań jakich szukamy w takich miejscach. Dziki nagrzany tłum, światła, kobiety, wóda, śpiew. Tysiące rozbitych namiotów, impreza na imprezie, sex w co drugim namiocie, libacje, dragi, niczym nieskrępowana wolność. No co kto lubi. Czuć tu także nieskrępowanego ducha miłości, być może tylko chwilowej i jednorazowej, ale zawsze jakiejś. Wielka enklawa i skupisko ludzi nastawionych pozytywnie do świata i siebie nawzajem zmienia człowieka w lodówkę, którą każdy kiedy tylko ma na to ochotę, może otworzyć i wyciągnąć coś do konsumpcji trzaskając za sobą drzwiczkami. W końcu też, czuć w tym błocie prawdziwego ducha lata. Tak, tego samego, które właśnie pokazuje nam fucka i każe ssać palec. Dlatego, jeśli ktoś jeszcze nie chce się z nim szybko rozstawać, niech wybierze się do tej Szkocji na T in The Park i da się ponieść szaleństwu bohaterów. You Instead napawa dobrym nastrojem i tak zwyczajnie, rozgrzewa. Jest niczym ciepła, letnia bryza, która wali w naszą rozanieloną i niczym niezmąconą twarz cieszącą się z pierwszego dnia wakacji. Ja jebie, kiedy to było?

4/6

IMDb: 5,2
Filmweb: 6,8