niedziela, 26 sierpnia 2012

Ostatni święci na świecie

Being Flynn
reż. Paul Weitz, USA, 2012
101 min.
Polska premiera: ?



Mam słabość do nieokrzesanych pijaków, niepoprawnych politycznie, uprzedzonych rasowo, seksistów i homofobów o nieprzeciętnej inteligencji i błyskotliwości. Pisarzy, prozaików, poetów, mistrzów pióra, artystów przez duże zapijaczone A ledwo wiążących koniec z końcem swojego marnego przeznaczenia. Każdy facet, który nie pije, jest grzeczny i ulizany, zwykle nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ileż razy już się to dotąd sprawdziło. Jak mawiał król pijaków - Charles Bukowski: Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie. I ja się z tym zgadzam, hołduję, pielęgnuję, a nawet i czasem naśladuję.

Uwielbiam tych społecznych egzystencjalnych wyrzutków posiadających wielkie talenty, ale i wielkie problemy z samymi sobą. Twórców wspaniałych dzieł literackich, którzy jeszcze za życia stawali się ikonami zafascynowanych nimi następnych pokoleń. Bijąca z nich szczerość, bezpretensjonalność i głód życia, często tego ulicznego, strasznie mnie pociąga. To właśnie w takich postaciach widzę i chcę doszukiwać się moralnych autorytetów, wzorców cnót wszelakich i zasad życiowych. Nie w ulizanych oraz do bólu poprawnych celebrytach ze strefy ą i ę, którzy nigdy nie posmakowali prawdziwego życia, a tylko udają, że je współtworzą. Co mi po ich złotych aforyzmach o porannej rosie na trawie i bieganiu po niej boso, jak w szarości życia najwyżej są tylko wodą w klozecie.

Dlaczego akurat pismaki? Bo to ludzie, którzy mają wiele do powiedzenia na prawie każdy temat i lubią z tego prawa korzystać. Może dlatego, że ich twarze są ukryte za tysiącami zamazanych kaligrafią stron z papieru (tudzież za ekranem monitora). Są przez zdecydowaną większość ludzi na świecie nierozpoznawalni. Mogą dzięki temu z ukrycia kąsać jadowicie piórem, a jednocześnie wyjść bez strachu przed linczem i łowcami autografów po butelkę whisky do osiedlowego monopola. Ich sentencje, słynne cytaty, różnej maści złote myśli, prężą się w całym internecie i na milionach wallów fejsbuka, także w postaci demotywatorów. Połowa z nich to gówno, zgadzam się. Weźmy np. takiego Paulo Coelho. Wiedzie prym zwłaszcza wśród młodych niewiast chcących zabłysnąć czasem w towarzystwie elokwentną myślą i znajomością aforyzmów zupełnie bez znaczenia. Mimo, że to ex hippis, ćpun i w pewnym sensie obiecujący psychol (trzy razy zwiedzał kliniki psychiatryczne), prezentuje raczej odpychającą wartość artystyczną charakterystyczną dla fanów disco-polo literatury. Mnie natomiast jarają absolutni wariaci i szaleńcy, którzy nie boją się sięgnąć po niecenzuralne słowo opisując bajeczny rozkwit kwiatu lotosu. Cudzołożnicy, pijacy i kobieciarze, których Pan Bóg zapewne tylko przez przypadek obdarzył darem przelewania własnych myśli w sposób umiejętny i błyskotliwy na białe tło. Zamiast płycizny w stylu Ludzie nie są w stanie pojąć, co to jest szczęście (bleh), klikam „lubię to” przy Szpitale, więzienia i burdele - oto prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplomy wielu takich uczelni. Mówcie mi „Wasza Magnificencjo”. Tak. Znowu śp Bukowski. Wielbię.

Ale nie tylko ten stary jebaka i pijak zawładnął mą duszą na lata. Takich jak on jest więcej. Gdyby nie ich dziarskie pióro, byliby przeklęci na wieki. Weźmy np. takiego piętnastowiecznego francuskiego poetę - Francois Villon'a. Obdarzony wielkim talentem, skończywszy studia na Sorbonie, wybrał uliczne życie pośród przestępców, złodziei i bezdomnych. Lubił lać po mordach, kradł bez opamiętania, ale w trakcie odsiadywania wyroków - pisał słynne i cenione na całym świecie wiersze.

Ale wracając do pijaków. Literatura może nie jest moją mocną stroną, jednak i tak jestem w stanie z marszu wymienić przynajmniej kilku jej mistrzów, którzy wyznawali przede wszystkim prawdę wlewanych w siebie procentów. Lecimy. Ernest Hemingway, James Joyce, Edgar Allan Poe, Truman Capote, także Hunter S. Thompson, czy też Scott Fitzgerald. To z pewnością ci najsłynniejsi, a ilu było takich w drugiej lidze? Z naszych, rodzimych, kojarzy mi się tylko Rafał Wojaczek – tragiczny reprezentant poetów wyklętych. Jest jeszcze niby Pilch, ale na niego wolałbym spuścić zasłonę milczenia.

Zacząłem od tych pijaków z piórem w tylnej kieszeni, bowiem tak mnie jakoś naszło oglądając Being Flynn Paula Weitza. Od razu uprzedzam, nie jest to arcydzieło na miarę talentu literackiego młodego z Flynnów – Nicka. Tzn może inaczej. Ja osobiście nie wiem, czy Nick Flynn jest wielkim pisarzem. Powiem więcej. W ogóle go dotąd nie znałem. Polegam tylko na opinii znawców znalezionych losowo poprzez google, ale zakładam, że skoro nakręcono o nim film, to może jednak jest coś na rzeczy. Nieważne. Istotniejsze jest jednak to, że w filmie pojawiło się jedno, bardzo ważne dla całościowego odbioru nazwisko: Robert De Niro. Wreszcie. Długo na to czekałem. Nie chce mi się dokładnie sprawdzać, ale pewnikiem będzie ze 4-6 lat. Otóż, mam czelność pisać o tym filmie przede wszystkim dlatego, iż nareszcie doczekałem się adekwatnej roli dla aktorskiej charyzmy De Niro. Dość już tych miałkich i pustych komedyjek, depresji gangstera i poznawania jej rodziców. Czas wrócić do korzeni. Do ról mocnych, mało grzecznych i piekielnie wyrazistych. Szkoda tylko, że powrócił do nich akurat w dość średnim filmie.

Średni, bowiem sam nie wiem co takiego konkretnego autor miał na myśli. Film oparty jest na bestselerowej powieści wspomnianego Nicka Flynna, który to opowiada o swoim niełatwym dzieciństwie, o problemach z życiem, kobietami, używkami, początku kariery poety i pisarza, także o swoich rodzicach, tragicznie zmarłej matce (Julianne Moore – też miło, że zagrała), ale przede wszystkim, o bardzo trudnych relacjach z ojcem - pijakiem i „pisarzem” (wspomniany Robercik). Najciekawszy i najbardziej eksponowany jest właśnie ten wątek i dobrze, bowiem dzięki temu możemy lepiej przyjrzeć się Robertowi De Niro, tzn. Jonathanowi Flynn. Przyznam, że czyniłem to z nieskrywaną przyjemnością. Ojciec Nicka był/jest bowiem nietuzinkowym człowiekiem. Potwornie bezkompromisowym, nieokrzesanym, niepoprawnym politycznie, posiadającym własne zdanie kompletnie nieakceptowalne przez najmniej połowę społeczeństwa, do tego lubił sobie wypić, był tez megalomanem, który uważał siebie za największego pisarza na świecie, na którym talencie tenże świat zdąży się jeszcze poznać, o ile prędzej nie zaginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Poza tym lubił sobie rzecz jasna wypić, dać komuś w mordę, przelecieć jakieś przypadkowe i apetyczne mięsko, słowem... swój chłop ;)

Jednak najfajniejsze w Jonathanie Flynn było to, że posiadał w filmie ciało i twarz Roberta De Niro. Cóż. Ciężko uciec od generalizacji i przyzwyczajeń. Każdy grymas na twarzy De Niro znam doskonale i gdybym tylko potrafił go namalować, zrobiłbym to z zamkniętymi oczami. Ale nie umiem, dlatego opisuję. Naprawdę świetnie skonstruowana pod niego i odegrana też przez niego rola, mimo, że bardziej drugoplanowa. Na pierwszym planie pręży się rzecz jasna Nick (znany z Dobrego Serca Paul Dano). Także jest w porządku i także doskonale tutaj pasuje. Ot, wrażliwy i ckliwy chłopaczyna. W sam raz do zagrania przez kogoś podobnego do Messiego. W ogóle to wszystkie role w tym filmie są ok. Jego konstrukcja jest ok, muzyka ok, zdjęcia i klimat także są ok. Natomiast nie ok jest wszystko pozostałe, czyli clue każdego filmu – zamysł i wnioski.

Nie wiem co chciał nam ten rzekomo utalentowany młody Flynn wszystkim powiedzieć. Traktuję jego opowieść jako osobistą spowiedź w celach terapeutycznych. Być może po latach ruszyło go sumienie na tyle, by chcieć wyrzucić z siebie cały ten zebrany ciężar wyniesiony z czasów trudnego dojrzewania bez ojca i od pewnego momentu także bez matki. Może chciał też rozliczyć się z własną burzliwą młodością i licznymi popełnionymi wtedy błędami. Myślę, że chyba każdy z nas chciałby mieć szansę na rozliczenie się samego z sobą jeszcze za życia. Myślę też, że chciał w ten sposób trochę rozgrzeszyć własnych rodziców, którzy mimo wszystko, byli pozytywnymi postaciami w jego świecie. Może chciał ich w ten sposób docenić, być może podziękować, udowodnić jak bardzo ich kochał. Nie wiem. Zbyt dużo tu osobistych ucieczek zapewne niezrozumiałych dla przeciętnego zjadacza popcornu. Kończy się to wszystko trochę niemrawo, ja w każdym bądź razie poczułem niedosyt i lekkie rozczarowanie, nie mniej jednak fajnie się to wszystko oglądało. De Niro wreszcie zagrał fajną rolę, a ja złapałem dziwną fazę na pastwienie się nad szalonymi pijakami z piórem w kieszeni i na wyliczanie ich zasług dla kształcenia mojej dorosłości w oparach zapijaczonej nienormalności. To są zdecydowanie ważne plusy, które jednak nie przysłoniły mi minusów. Być może ktoś jeszcze znajdzie tu jakieś inne. Nie wiem, ale warto poszukać.

4/6

IMDb: 6,4
Filmweb: 6,7


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Sens bezsensu

Wrong
reż. Quentin Dupieux, USA, 2012
94 min. Gutek Film
Polska premiera: 03.08.2012



Mr. Oizo dalej w uderzeniu. Nie wiem co ćpa ten sympatyczny francuski futrzak, ale chciałbym móc czasem zażyć tego samego. Oczywiście świadom pełni konsekwencji, praw i obowiązków. Wygląda na to, że Quentin Dupieux obok swoich decków i Dj-skiej konsolety, zainstalował już na stałe także kamerę filmową i bynajmniej nie boi się jej używać. Po jego surrealistycznej oponie-zabójcy z kina wyszedłem wprost zmasakrowany i zarazem oczarowany. Mówię to mając świadomość, iż wielu moich znajomych oraz na swój pokrętny sposób znawców i sympatyków kina, ma ze mnie niezłą bekę za każdym razem, gdy tylko mimochodem wspominam gdzieś przy byle okazji ów tytuł. Film bowiem został zniszczony prawie we wszystkich możliwych recenzjach i zjechany w teoretycznie wartościowych ocenach, uznany został także za obciach, kicz i tandetę, kino B, czy nawet C i Ć. Ale ja akuratnie mam gdzieś czyjeś wymiociny, torsje oraz ataki panicznego śmiechu i z uporem maniaka, pokładając na szali całą swoją reputację, będę Oponę bronił rencyma i nogami, a nawet klawiaturą i urokiem osobistym jeśli zajdzie taka potrzeba. To naprawdę nie moja wina, że ktoś chciał ją traktować śmiertelnie poważnie i szukał w filmie logiki, czy nawet, o zgrozo, sensu. Bezsens w czasach bylejakości jest o wiele bardziej sensowny niż można na pierwszy rzut oka przypuszczać. I to mówię ja, szczery i oddany miłośnik sensu od zarania mojego poczęcia.

Właśnie za to polubiłem Oponę, tzn. Roberta, krwiożerczego zabójcę. Za ten ogólny bezsens i permanentny brak logiki, która czasem niepotrzebnie nam ciąży w kinie. Jeśli chcemy mądrości w filmie, chodźmy na dramaty. Jeśli szukamy śmiechu do rozpuku, stawiajmy na komedie. Gdy chcemy spędzić niezobowiązująco czas przed ekranem przy czymś lekkim i wybuchowym, mamy w zanadrzu kino akcji. Tak właśnie nam wszyscy powtarzają bez sensu. Od producentów, przez reżyserów, po dystrybutorów filmowych. Jeśli jednak ktoś chce wyzbyć się tych wszystkich narzucanych z góry barier i często nudnego zaszufladkowania, polecam przetrzepany przez niezidentyfikowane środki odurzające mózg Quentina Dupieux. Pozostałych, dla których konwencja w kinie jest mimo wszystko najważniejsza, odsyłam do paska URL we własnej przeglądarce i wpisania weń innego, z pewnością ciekawszego na chwilę obecną adresu.

Do kin wchodzi właśnie Wrong. Najnowszy film ojca futrzastego Flat Beata. Miałem przyjemność obejrzenia go jeszcze na przedpremierowym oficjalnym pokazie w towarzystwie różnych przedziwnych ludzi, wśród których dominowali studenci. Ich reakcje na poszczególne sceny ociekające bezsensownością i irracjonalizmem nadają się na zupełnie odrębny artykuł. Kto wie, może kiedyś z nudów spłodzę pseudo analityczną rozprawkę na temat ludzkich zachowań w kinie. Materiału przez te wszystkie lata nazbierało się w mej głowie bez liku. Zaskakujących wniosków - jeszcze więcej.

No ale do rzeczy.

Ha, dobre sobie. Jak rzeczowo podejść do czegoś tak niedorzecznego? Zwykle, oglądając film, w mej głowie mimowolnie powstaje jakiś zalążek myśli, którą to później zazwyczaj rozwijam płodząc szerszą i ostateczną recenzję. Jeśli rzecz jasna mi się chce, bo z tym ostatnio u mnie coraz gorzej niestety. Ale tym razem, w trakcie uganiania się głównego bohatera, Dolpha Springera, za jego ukochanym zaginionym psem Paulem, w głowie miałem zanik myśli wszelakich. Ten proces trwał i trwał, aż do końcowych napisów, po których zakończeniu wyszedłem z kina, by po jakichś piętnastu minutach poczuć nagłą i niespodziewaną ochotę na zrobienie czegoś adekwatnego do poziomu audio-obrazkowego jakim zostałem przed momentem zauroczony. Tzn. pozwoliłem sobie na siarczyste przekleństwo pod nosem, po czym zaśmiałem się głupio na głos. No jak babcię kocham. Właściwie uczyniłem to dopiero po tym jak wsiadłem do samochodu, ale jednak, nie było to w żaden sposób przeze mnie reżyserowane. Śmiech i przekleństwo. No zupełnie bez sensu.

Co prawda Opona już mnie mentalnie przygotowała na Wrong, przez co ten nie był w stanie mnie w pełni zaskoczyć. Wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać, byłem przygotowany na każdą, nawet najbardziej abstrakcyjną ewentualność. Ba, żądałem jej niczym krwi na olimpiadzie (tak, jestem lekko jebnięty). Może właśnie dlatego tak gładko mi owe dzieło podeszło. Ale dla kogoś, dla którego kontakt z kinem Dupieux'a będzie dopiero pierwszym zderzeniem z definicją bezsensowności, uprzedzam, nie bierzcie na salę popcornu. I tak połowę rozrzucicie wokół siebie, a drugą z nich prawdopodobnie się zakrztusicie. No i toaleta. Przed. Nie po. Zaufajcie mi. Ale przede wszystkim i co najważniejsze, wyzbądźcie się wszystkich uprzedzeń w kinie. Dajcie się ponieść konwencji braku konwencji, nie czepiajcie się jeśli zostaniecie zaszachowani nie mieszczącym się w waszych głowach abstrakcyjnym irracjonalizmem, gdyż siłą tej psychopatycznej wizji Quentina Dupieux jest właśnie brak wszelkich logicznych wyjaśnień i uogólnień kłębiących się w naszych płatach mózgowych. Totalna jazda bez trzymanki, która paradoksalnie, swoją głupotą uczy odporności na świat tandety i kiczu. Myślę, że nie wiele zaryzykuję stawiając pewnego rodzaju znak równości pomiędzy twórczością Francuza, a specyficznym poczuciem humoru serwowanym nam niegdyś, a to w serialu Allo, Allo, czy też przez liczne produkcje Monty Pythona. Pozwoliłem więc sobie zawiesić poprzeczkę dość wysoko.

Dlaczego w ogóle człowiek ucieka się do śmiania się z psiego odchodu, czy też z palmy niespodziewanie przemieniającej się w świerk? No albo z tej opony, która toczy się przez pustynię i zabija wszystko co spotyka na swej drodze? Ale głupie! Ktoś krzyknie zza monitora. No pewnie że tak. Masz nieskończoną rację. Ale też, ileż można śmiać się z rzeczy poważnych, zwyczajnych i autentycznych? Z debilnych polityków, idiotek celebrytek, tępych jak strzała gwiazdek telewizji, z naszych comiesięcznych wypłat... Z tego potrafi śmiać się dziś każdy, byle kabaret. Zbyt duża konkurencja, miałka różnorodność. Inteligentni ludzie powinni szukać bardziej nowatorskich rozrywek, wyższego poziomu abstrakcji, czyli, paradoksalnie, powinni szydzić z rzeczy zupełnie bezużytecznych, śmiać się ze zjawisk zwyczajnych, wytykać palcami absurdy i dorabiać im skrzydła. Tak właśnie wybiła się przed laty wspomniana wyżej grupa Monty Pythona, której humor jest ponadczasowy. Kolejne pokolenia także będą wracać do tych szalonych Anglików, bowiem zawsze będzie istniał nurt szukający irracjonalnego humoru będącego w opozycji do sytuacyjnego żartu dnia codziennego. No, ale nie każdy umie wychwycić różnicę.

I dlatego właśnie polecam Wrong. Mimo, że na pierwszy rzut oka wydaje się być filmem dla półgłówków oraz ich świni z modżajto, w gruncie rzeczy jest produkcją na wskroś przemyślaną, adresowaną do (uwaga, mogę teraz popłynąć) inteligencji. Przynajmniej tej kinowej, która nie łyka wszystkiego jak stado wrzeszczących pelikanów. Klasyczny tępak nie zrozumie żartu, konwencji, sytuacji chwili, grymasu na twarzy strażaka robiącego kupę na środku jezdni na tle płonącej furgonetki. Z góry uzna ją za idiotyczną i machnie ręką na do widzenia. Zaś mądry z pozoru człowiek, tudzież wiecznie poszukujący jakiejś alternatywy (czyli też głupi, ale inaczej), z idiotycznej sytuacji wyciągnie prosty, acz zaskakujący wniosek. Owszem, tak, to prawda, to jest zupełnie bez sensu, zgadzam się w całej rozciągłości. No, ale jednak ten bezsens ma sens! Prawda że proste? :D

Cóż. Będę teraz musiał znów kopać się przez czas jakiś z tymi i owymi, przyjmować joby od tych i tamtych, także tłumaczyć, dlaczego tak denny film w rzeczy samej w mojej opinii nim nie jest. Ale jestem w stanie po raz drugi udźwignąć tą/tę rękawicę. Mimo że z żelaza. Dla dobra kina rzecz jasna i w obronie ludzkiej inteligencji. Co prawda Opona zrobiła na mnie większe wrażenie, ale zapewne tylko dlatego, że była pierwsza. Wrong jest w pewnym sensie kontynuacją tamtej myśli, z wieloma podobieństwami i gotowymi szablonami przyłożonymi do obiektywu kamery filmowej, dlatego jego ocena nie może być równie wysoka. Nie mniej jednak, cieszę się jak diabli, że Mr Oizo dalej ćpa to gówno i bawi się nie tylko w tworzenie muzyki, ale też, w lepienie ze sobą debilnych obrazków w formacie 35 mm. Już teraz gęba mi się uśmiecha na myśl o kolejnym kręconym przez niego filmie z Marilynem Mansonem w roli głównej. Trafił swój na swego, no ale o tym pewnie za rok. Tymczasem uczcie się, dokształcajcie kinematograficznie drodzy mili. Rozwijajcie mózg, wydzielajcie endorfinę odpowiedzialną za radość i śmiech, dajcie upust swoim prymitywnym zachciankom. Wrong jest idealnym seansem na naukę poznania i zrozumienia sensu prawdziwego bezsensu.

4/6

IMDb: 6,8
Filmweb: 7,1