wtorek, 31 lipca 2012

Klucz do pamięci

Strasznie głośno, niesamowicie blisko
reż. Stephen Daldry, USA, 2011
129 min.
Polska premiera: ?



To już prawie 11 lat od ataku wściekłej Al Kaidy na dumę i pychę Stanów Zjednoczonych, a trauma tamtych wydarzeń ciągle unosi się w powietrzu niczym ówczesny dym z płonących wież WTC. Amerykanie, jak niewiele narodów na świecie, z godnym swojej ogólnej zajebistości patosem, obnoszą się z każdą wzniosłą i tragiczną rocznicą, z każdym zwycięstwem, a nawet porażką. Robią to w taki sposób, by płakał z nimi lub radował cały świat. W pewnym sensie im tego zazdroszczę. U nas, z pomocą europejskiego pędu do wyobcowanej duchowo i narodowościowo spójnej dla wielu narodów polityki miałkiej jednolitości, coraz częściej wszelkie objawy lokalnego patriotyzmu i martyrologii spychane są do szufladki z napisem „zaściankowość”. Dochodzimy pomału do niebezpiecznego momentu w historii naszej państwowości, w którym to każdy objaw prezentowania dumy narodowej przez obywatela traktowany będzie jak obciach, wstyd i żenadę.

Już dziś biało-czerwona flaga traktowana jest często przez wiodące media w kraju dbające o nasza moralność, jako atrybut faszysty, zacofanego katola, kibola, czy wręcz kaczystę, który, a jakże inaczej, próbuje ją zawłaszczyć tylko dla siebie i własnych ideałów. Czasem pewnie i słusznie, tylko co robi dla flagi biało-czerwonej reszta postępowego i oburzonego tym faktem społeczeństwa? W dobrym tonie w tym środowisku jest raczej prezentowanie z dumą flagi UE, tudzież coraz częściej, tęczowej, w imię postępu cywilizacyjnego i obyczajowego rzecz jasna. Prawie każdy chce być na czele tego kolorowego peletonu, który kroczy, no właśnie, dokąd? Zamiast dumy narodowej promowana jest etyczna powściągliwość. Bądź sobie patriotą, narodowcem, ale na litość, nie publicznie. Siedź w domu, nie odzywaj się, zrobimy to za Ciebie. A jak nie posłuchasz, zrobimy z Ciebie faszystę.

Bolesnym przykładem plucia na oddolne inicjatywy patriotyczne była chociażby przedwczorajsza próba wywieszenia przez kibiców Legii Warszawa w towarzyskim meczu z Borussią Dortmund transparentu z hasłem upamiętniającym zbliżającą się 68 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Próba oczywiście zakończona niepowodzeniem. Zarząd klubu postanowił zabronić tego niecnego procederu, bo przecież graliśmy z Mistrzem Niemiec, a pamięć o PW mogła ich w jakimś sensie zaboleć. Faktycznie. Lepiej dmuchać na zimne, a może nawet i przeprosić w razie czego, tak dla bezpieczeństwa. Przekreślony sierp i młot? Zapomnijcie. Od wielu miesięcy zakazany. Nie ważne, że tyle się nacierpieliśmy w jego cieniu jako naród, ważniejsze co powie Putin, opinia publiczna, lewicowe środowiska i zagraniczne media. Zasada numer jeden dzisiejszej władzy. Nie naciskać nikomu na odcisk, bo będziemy musieli później go masować. Dowcip o żydzie i rusku? Nazwanie kogoś pedałem, Prezydenta głupkiem? Jeśli nie chcesz, żeby obudził cię zastęp smutnych Panów w kominiarkach o szóstej nad ranem – nie waż się. Pieprzona obyczajowa poprawność. Topię się w niej niemal każdego dnia. Wpycha swoje łapska we wszystko co kochamy i czym jesteśmy od pokoleń namaszczani. I co z tego, że to staroświeckie, z innej epoki i już niemodne? Jest nasze, autentyczne, szczere, wyssane z dziada pradziada, bądźmy dumni, nie depczmy flagi i nie plujmy na godło. Co w tym złego u licha?

A przecież można pogodzić jedno z drugim. Tradycję z nowoczesnością. Można być dumnym ze swojego kraju, nawet z jego tragicznej przeszłości, czcić ważniejsze rocznice, wywieszać flagi w święta państwowe, kroczyć przez świat z podniesioną głową pod sztandarem biało-czerwonej, a jednocześnie być otwartym na nowe technologie, na inne kultury, na cały świat. Można, a nawet należy być nowoczesnym Europejczykiem sięgającym głową wysoko z oczami uważnie obserwującymi świat, lecz stopy jego powinny być głęboko wrośnięte w ziemię swojego kraju. Czemu próbuje się to tak wszystko boleśnie zaszufladkować? Albo, albo? Albo nowoczesny w różowym polo z iPhonem w dupie, albo mentalny podkarpacki dziad z wąsem pod nosem i w klapkach Kubota do skarpet. Dobrym, a może nawet najlepszym przykładem na to, że jednak da się to wszystko ze sobą pogodzić, są właśnie Amerykanie.

Dumni ze swojego kraju jak nikt inny, mimo, że tak bardzo różnorodni, tak bardzo inni, o tak bardzo krótkiej historii swojej państwowości. Texas czy Alaska, Nowy Jork czy głęboka prowincja w stanie Arizona, łączy ich flaga z godnością powiewająca przed prawie każdym domem na przedmieściach wielkich miast. Tam Dzień Niepodległości jest świętem globalnym, festynem dla wszystkich, radością i dumą - nie obciachem. W ich kinematografii jest podobnie. Owszem, jankeska duma narodowa na ekranie często ociera się o kicz i banał, także o zbyt nachalną wyniosłość, ale mimo wszystko ja to akceptuję, w pełni rozumiem, a nawet doceniam. Z jednej strony prostackie Armageddon i Dzień Niepodległości, z drugiej, mądre Pluton i Cienka czerwona linia. Nie ważne jak, ważne że ciągle i w punkt.

O tragizmie współczesnym, tym jeszcze niezagojonym, wrześniowym, powstało już przynajmniej kilka produkcji. Choćby World Trade Center Oliviera Stone’a, czy całkiem niegłupi dokument Fahrenheit 9.11 Michaela Moore'a. Ale to wszystko było zbyt groteskowe i takie po prostu... zwyczajne, bez szlifu i błysku godnego kraju - największego producenta filmowego na świecie. Ktoś kiedyś powiedział, zaraz po zamachu, że najlepiej o tych wydarzeniach opowie dopiero następne pokolenie, zdystansowane od bólu i cierpienia naocznych świadków tragedii. I ja się z tym zgadzam. Myślę, że najlepsze filmy o 11.09.01 są dopiero przed nami. Nie mniej jednak z przyjemnością rzuciłem okiem na nominowaną do tegorocznego Oscara produkcję z wrześniem w tle – Strasznie głośno, niesamowicie blisko Stephena Daldry, twórcy fantastycznego Billy Elliota, Godzin, czy Lektora.

Nie jest to film nawiązujący w sposób dosłowny do tamtych dni, lecz duch krwawych wydarzeń jest ciągle obecny. Bez tego patosu, odważnych strażaków, bohaterstwie przypadkowego przechodnia, za to widziany z perspektywy dziecka, trochę irytującego i odpychającego muszę przyznać i to najdelikatniej rzecz ujmując, nie mniej jednak jego chłopięcy punkt widzenia stanowi interesujące pole do ukazania licznych mniej istotnych i ważnych szczegółów towarzyszących tamtym wydarzeniom, które najpierw zostały opisane w powieści Jonathana Safrana Foer pod tym samym tytułem.

Dziewięcioletni Oskar Shell chory na zaburzenia emocjonalne, jest dzieckiem niezwykłym. Jego niezwykłość polega na wybitnym utalentowaniu i przenikliwej bystrości. Wyprzedza innych swoich rówieśników poziomem IQ i licznymi zainteresowaniami. To jeden z tych dzieciaków, które snuje się korytarzami szkół samopas z opuszczoną głową, którego nikt nie rozumie i wszyscy w szkole biorą za dziwaka. Takie dzieci nie mają przyjaciół, nie grają w piłkę z kumplami po lekcjach, tylko czytają książki. Stąd Oskar najpoważniejsze relacje osobiste w które wkłada całą energię nawiązuje oczywiście ze swoimi rodzicami, a w szczególności z niezwykle bliskim mu ojcem, który to pewnego wrześniowego poranka nie wraca do domu.

I tu zaczyna się trauma i dramat młodego Oskara. Jak wytłumaczyć dziecku fakt, że właśnie stracił ojca? Tego samego, z którym jeszcze dzień wcześniej rozmawiał i snuł daleko idące plany na przyszłość. Samolot? Terroryści? Jogo to nie interesuje. Nie chce nawet spróbować zrozumieć. Jego neurony w mózgu baraszkują po zupełnie innej płaszczyźnie. Dlatego ucieka do świata surrealizmu. Pomaga mu w tym jego emocjonalna wrażliwość i nadpobudliwość oraz nieprzeciętny rozum. Ojciec żyje. Rozmawia z nim, ciągle go widuje, rozum ludzki jest w stanie wytłumaczyć samemu sobie dosłownie wszystko. Oskarowi do pełni szczęścia brakuje tylko zamku do tajemniczego klucza, którego znajdując w osobistych rzeczach ojca, zamierza odnaleźć za wszelką cenę spodziewając się uzyskania dzięki niemu odpowiedzi na nurtującego go pytania.

Poszukując jakiejś cząstki własnego ojca podąża ulicami Nowego Jorku pogrążonego we łzach budząc wszędzie litość i współczucie. Swoim kluczem otwiera liczne ludzkie życzliwe mu serca, odkrywając przy tym ich osobiste dramaty i nieszczęścia z których zbudowany jest świat. 11 września jest tu tylko symbolem, tłem, ale pozostawiającym otwartą furtkę na szereg różnych interpretacji. To w gruncie rzeczy bardziej opowieść o traumie jakiej doświadcza człowiek po stracie kogoś bliskiego. O relacjach ojciec-dziecko i matka-dziecko. O trudnym okresie dorastania ze skazą. O procesie godzenia się z bezwzględnym losem i jego następstwami. Ale to także pewnego rodzaju terapia dla ciągle pogrążonych w nostalgii i smutku nowojorczykach, roniących łzy każdego września już od 11 lat. Oczami dziecka widzą osobiste cierpienia jakich doświadczyli, własnych bliskich których pochowali, tak, jest to także w pewnym sensie film o rozliczaniu się Amerykanów z ich prywatną martyrologią. Bez banału, bez dosłowności, bardziej w bajkowej scenerii, spoglądając na wszystko oczami małego dziecka, symbolizującego niewinność i bezbronność. Produkcja jest niezwykle uniwersalna, dlatego tak dobrze została przyjęta na całym świecie. Zamiast 11 września można wstawić tu każdą inną datę ważną dla danego narodu i konkretnej społeczności. Choćby nasz polski, warszawski 1 sierpnia, w którym to zawyją jutro o 17:00 syreny. Warto przystanąć wtedy na chwilę, oddać hołd i złożyć szacunek nie tylko uczestnikom Powstania Warszawskiego, ale także ich żyjącym ciągle rodzinom i dzieciom ofiar. Każdy z nich miał ojca i matkę, swoje życie, marzenia i plany na przyszłość. W wiecznej pamięci i szacunku do krwawych wydarzeń z kart historii własnego narodu nie ma niczego złego i obciachowego, w końcu, nie jest godzien przyszłości naród, który nie pamięta o swojej przeszłości. Nie wstydźmy się tego. Bądźmy dumni, właśnie tak jak Amerykanie.

Dobry i perfekcyjnie zrealizowany film, mimo że momentami zbyt familijny jak dla mnie. Niestety także trochę kiepsko obsadzony. Lubię Hanksa i Bullock, ale oglądając ich razem na ekranie, uzmysłowiłem sobie, że bardziej podziwiałem ich w latach 90-tych. Dziś jakby już nie pasowali do współczesnego kina. Zdecydowanie bardziej wolałbym zobaczyć w ich rolach kogoś innego. To samo tyczy się młodego Oskara (Thomas Horn). Zagrał wybitnie. W bardzo zaangażowany sposób, z dużym serduchem, ale cóż z tego, skoro irytował mnie w trudny do opisania sposób. Nie przypominam sobie teraz równie męczącej mnie roli dziecięcej. Chyba pionier gatunku. Rozumiem, że chłopak miał zagrać postać chorą, ale Tom Hanks (ten z lat 90-tych) jako Forrest Gump, czy Dustin Hoffman jako Raymond Babbitt w Rain Man także byli nie całkiem normalni, a nie irytowali. Na szczęście w filmie są także wspaniałe rodzynki, np. Max von Sydow. Perfekcja, majestria i szacunek na wieki. Takie drugie plany lubię najbardziej. Dodają kolorytu i potęgują ekranową magię. Brawo za odwagę. Dla wszystkich. Opowieść może i zbyt idylliczna, zbyt naiwna, happy end zbyt nachalny, cukierkowaty i banalny, ale nie szkodzi, o to chodziło. Tak właśnie trzeba pamiętać i leczyć własne smutki oraz wypełniać tęsknoty. Z powagą, godnością, ale też na wesoło i z uśmiechem na twarzy. Trudne, wiem, ale w kinie wszystko jest możliwe.

4/6


IMDb: 6,8
Filmweb: 7,4

3 komentarze:

  1. najbardziej spodobalo mie sie to o iPhonie i klapkach Kubota;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zachwycił mnie ten film, aczkolwiek był naprawdę przyjemny i dobrze się go oglądało. Rola von Sydowa naprawdę świetna i chociażby dla niego warto to obejrzeć. Zgadzam się też, że Hanks i Bullock już raczej bez polotu. Ale film ma kilka plusów. Sama historia może odrobinkę naciągana, ale jakoś nie przeszkadza to zbytnio. Raczej to było za mało na Oscara i dziwiło mnie, że znalazł się wśród nominowanych (choć tematyka akurat w sam raz pod Akademię), ale zobaczyć warto.

    Pozdrawiam gorąco:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przynajmniej jasne jest, dlaczego film znalazł się wśród nominowanych przez, no cóż, amerykańską Akademię...

    Niedawno recenzowałam film u siebie. Zgadzam się właściwie z każdym zdaniem, może z wyjątkiem niedopasowania Bullock i Hanksa - akurat ich uwielbiam, więc opór zrozumiały:) Irytujący chłopiec, fakt, ale historia piękna i właśnie ten happy end - kiczowaty, przewidywalny, może trochę niepotrzebny (jak dla mnie historia mogła skończyć się na konfrontacji z matką i odnalezieniu zamka) - ale jednak dokładnie taki, jakiego Ameryka, owiana wciąż żalem za tymi, których im odebrano, potrzebuje.

    OdpowiedzUsuń