wtorek, 31 lipca 2012

Klucz do pamięci

Strasznie głośno, niesamowicie blisko
reż. Stephen Daldry, USA, 2011
129 min.
Polska premiera: ?



To już prawie 11 lat od ataku wściekłej Al Kaidy na dumę i pychę Stanów Zjednoczonych, a trauma tamtych wydarzeń ciągle unosi się w powietrzu niczym ówczesny dym z płonących wież WTC. Amerykanie, jak niewiele narodów na świecie, z godnym swojej ogólnej zajebistości patosem, obnoszą się z każdą wzniosłą i tragiczną rocznicą, z każdym zwycięstwem, a nawet porażką. Robią to w taki sposób, by płakał z nimi lub radował cały świat. W pewnym sensie im tego zazdroszczę. U nas, z pomocą europejskiego pędu do wyobcowanej duchowo i narodowościowo spójnej dla wielu narodów polityki miałkiej jednolitości, coraz częściej wszelkie objawy lokalnego patriotyzmu i martyrologii spychane są do szufladki z napisem „zaściankowość”. Dochodzimy pomału do niebezpiecznego momentu w historii naszej państwowości, w którym to każdy objaw prezentowania dumy narodowej przez obywatela traktowany będzie jak obciach, wstyd i żenadę.

Już dziś biało-czerwona flaga traktowana jest często przez wiodące media w kraju dbające o nasza moralność, jako atrybut faszysty, zacofanego katola, kibola, czy wręcz kaczystę, który, a jakże inaczej, próbuje ją zawłaszczyć tylko dla siebie i własnych ideałów. Czasem pewnie i słusznie, tylko co robi dla flagi biało-czerwonej reszta postępowego i oburzonego tym faktem społeczeństwa? W dobrym tonie w tym środowisku jest raczej prezentowanie z dumą flagi UE, tudzież coraz częściej, tęczowej, w imię postępu cywilizacyjnego i obyczajowego rzecz jasna. Prawie każdy chce być na czele tego kolorowego peletonu, który kroczy, no właśnie, dokąd? Zamiast dumy narodowej promowana jest etyczna powściągliwość. Bądź sobie patriotą, narodowcem, ale na litość, nie publicznie. Siedź w domu, nie odzywaj się, zrobimy to za Ciebie. A jak nie posłuchasz, zrobimy z Ciebie faszystę.

Bolesnym przykładem plucia na oddolne inicjatywy patriotyczne była chociażby przedwczorajsza próba wywieszenia przez kibiców Legii Warszawa w towarzyskim meczu z Borussią Dortmund transparentu z hasłem upamiętniającym zbliżającą się 68 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Próba oczywiście zakończona niepowodzeniem. Zarząd klubu postanowił zabronić tego niecnego procederu, bo przecież graliśmy z Mistrzem Niemiec, a pamięć o PW mogła ich w jakimś sensie zaboleć. Faktycznie. Lepiej dmuchać na zimne, a może nawet i przeprosić w razie czego, tak dla bezpieczeństwa. Przekreślony sierp i młot? Zapomnijcie. Od wielu miesięcy zakazany. Nie ważne, że tyle się nacierpieliśmy w jego cieniu jako naród, ważniejsze co powie Putin, opinia publiczna, lewicowe środowiska i zagraniczne media. Zasada numer jeden dzisiejszej władzy. Nie naciskać nikomu na odcisk, bo będziemy musieli później go masować. Dowcip o żydzie i rusku? Nazwanie kogoś pedałem, Prezydenta głupkiem? Jeśli nie chcesz, żeby obudził cię zastęp smutnych Panów w kominiarkach o szóstej nad ranem – nie waż się. Pieprzona obyczajowa poprawność. Topię się w niej niemal każdego dnia. Wpycha swoje łapska we wszystko co kochamy i czym jesteśmy od pokoleń namaszczani. I co z tego, że to staroświeckie, z innej epoki i już niemodne? Jest nasze, autentyczne, szczere, wyssane z dziada pradziada, bądźmy dumni, nie depczmy flagi i nie plujmy na godło. Co w tym złego u licha?

A przecież można pogodzić jedno z drugim. Tradycję z nowoczesnością. Można być dumnym ze swojego kraju, nawet z jego tragicznej przeszłości, czcić ważniejsze rocznice, wywieszać flagi w święta państwowe, kroczyć przez świat z podniesioną głową pod sztandarem biało-czerwonej, a jednocześnie być otwartym na nowe technologie, na inne kultury, na cały świat. Można, a nawet należy być nowoczesnym Europejczykiem sięgającym głową wysoko z oczami uważnie obserwującymi świat, lecz stopy jego powinny być głęboko wrośnięte w ziemię swojego kraju. Czemu próbuje się to tak wszystko boleśnie zaszufladkować? Albo, albo? Albo nowoczesny w różowym polo z iPhonem w dupie, albo mentalny podkarpacki dziad z wąsem pod nosem i w klapkach Kubota do skarpet. Dobrym, a może nawet najlepszym przykładem na to, że jednak da się to wszystko ze sobą pogodzić, są właśnie Amerykanie.

Dumni ze swojego kraju jak nikt inny, mimo, że tak bardzo różnorodni, tak bardzo inni, o tak bardzo krótkiej historii swojej państwowości. Texas czy Alaska, Nowy Jork czy głęboka prowincja w stanie Arizona, łączy ich flaga z godnością powiewająca przed prawie każdym domem na przedmieściach wielkich miast. Tam Dzień Niepodległości jest świętem globalnym, festynem dla wszystkich, radością i dumą - nie obciachem. W ich kinematografii jest podobnie. Owszem, jankeska duma narodowa na ekranie często ociera się o kicz i banał, także o zbyt nachalną wyniosłość, ale mimo wszystko ja to akceptuję, w pełni rozumiem, a nawet doceniam. Z jednej strony prostackie Armageddon i Dzień Niepodległości, z drugiej, mądre Pluton i Cienka czerwona linia. Nie ważne jak, ważne że ciągle i w punkt.

O tragizmie współczesnym, tym jeszcze niezagojonym, wrześniowym, powstało już przynajmniej kilka produkcji. Choćby World Trade Center Oliviera Stone’a, czy całkiem niegłupi dokument Fahrenheit 9.11 Michaela Moore'a. Ale to wszystko było zbyt groteskowe i takie po prostu... zwyczajne, bez szlifu i błysku godnego kraju - największego producenta filmowego na świecie. Ktoś kiedyś powiedział, zaraz po zamachu, że najlepiej o tych wydarzeniach opowie dopiero następne pokolenie, zdystansowane od bólu i cierpienia naocznych świadków tragedii. I ja się z tym zgadzam. Myślę, że najlepsze filmy o 11.09.01 są dopiero przed nami. Nie mniej jednak z przyjemnością rzuciłem okiem na nominowaną do tegorocznego Oscara produkcję z wrześniem w tle – Strasznie głośno, niesamowicie blisko Stephena Daldry, twórcy fantastycznego Billy Elliota, Godzin, czy Lektora.

Nie jest to film nawiązujący w sposób dosłowny do tamtych dni, lecz duch krwawych wydarzeń jest ciągle obecny. Bez tego patosu, odważnych strażaków, bohaterstwie przypadkowego przechodnia, za to widziany z perspektywy dziecka, trochę irytującego i odpychającego muszę przyznać i to najdelikatniej rzecz ujmując, nie mniej jednak jego chłopięcy punkt widzenia stanowi interesujące pole do ukazania licznych mniej istotnych i ważnych szczegółów towarzyszących tamtym wydarzeniom, które najpierw zostały opisane w powieści Jonathana Safrana Foer pod tym samym tytułem.

Dziewięcioletni Oskar Shell chory na zaburzenia emocjonalne, jest dzieckiem niezwykłym. Jego niezwykłość polega na wybitnym utalentowaniu i przenikliwej bystrości. Wyprzedza innych swoich rówieśników poziomem IQ i licznymi zainteresowaniami. To jeden z tych dzieciaków, które snuje się korytarzami szkół samopas z opuszczoną głową, którego nikt nie rozumie i wszyscy w szkole biorą za dziwaka. Takie dzieci nie mają przyjaciół, nie grają w piłkę z kumplami po lekcjach, tylko czytają książki. Stąd Oskar najpoważniejsze relacje osobiste w które wkłada całą energię nawiązuje oczywiście ze swoimi rodzicami, a w szczególności z niezwykle bliskim mu ojcem, który to pewnego wrześniowego poranka nie wraca do domu.

I tu zaczyna się trauma i dramat młodego Oskara. Jak wytłumaczyć dziecku fakt, że właśnie stracił ojca? Tego samego, z którym jeszcze dzień wcześniej rozmawiał i snuł daleko idące plany na przyszłość. Samolot? Terroryści? Jogo to nie interesuje. Nie chce nawet spróbować zrozumieć. Jego neurony w mózgu baraszkują po zupełnie innej płaszczyźnie. Dlatego ucieka do świata surrealizmu. Pomaga mu w tym jego emocjonalna wrażliwość i nadpobudliwość oraz nieprzeciętny rozum. Ojciec żyje. Rozmawia z nim, ciągle go widuje, rozum ludzki jest w stanie wytłumaczyć samemu sobie dosłownie wszystko. Oskarowi do pełni szczęścia brakuje tylko zamku do tajemniczego klucza, którego znajdując w osobistych rzeczach ojca, zamierza odnaleźć za wszelką cenę spodziewając się uzyskania dzięki niemu odpowiedzi na nurtującego go pytania.

Poszukując jakiejś cząstki własnego ojca podąża ulicami Nowego Jorku pogrążonego we łzach budząc wszędzie litość i współczucie. Swoim kluczem otwiera liczne ludzkie życzliwe mu serca, odkrywając przy tym ich osobiste dramaty i nieszczęścia z których zbudowany jest świat. 11 września jest tu tylko symbolem, tłem, ale pozostawiającym otwartą furtkę na szereg różnych interpretacji. To w gruncie rzeczy bardziej opowieść o traumie jakiej doświadcza człowiek po stracie kogoś bliskiego. O relacjach ojciec-dziecko i matka-dziecko. O trudnym okresie dorastania ze skazą. O procesie godzenia się z bezwzględnym losem i jego następstwami. Ale to także pewnego rodzaju terapia dla ciągle pogrążonych w nostalgii i smutku nowojorczykach, roniących łzy każdego września już od 11 lat. Oczami dziecka widzą osobiste cierpienia jakich doświadczyli, własnych bliskich których pochowali, tak, jest to także w pewnym sensie film o rozliczaniu się Amerykanów z ich prywatną martyrologią. Bez banału, bez dosłowności, bardziej w bajkowej scenerii, spoglądając na wszystko oczami małego dziecka, symbolizującego niewinność i bezbronność. Produkcja jest niezwykle uniwersalna, dlatego tak dobrze została przyjęta na całym świecie. Zamiast 11 września można wstawić tu każdą inną datę ważną dla danego narodu i konkretnej społeczności. Choćby nasz polski, warszawski 1 sierpnia, w którym to zawyją jutro o 17:00 syreny. Warto przystanąć wtedy na chwilę, oddać hołd i złożyć szacunek nie tylko uczestnikom Powstania Warszawskiego, ale także ich żyjącym ciągle rodzinom i dzieciom ofiar. Każdy z nich miał ojca i matkę, swoje życie, marzenia i plany na przyszłość. W wiecznej pamięci i szacunku do krwawych wydarzeń z kart historii własnego narodu nie ma niczego złego i obciachowego, w końcu, nie jest godzien przyszłości naród, który nie pamięta o swojej przeszłości. Nie wstydźmy się tego. Bądźmy dumni, właśnie tak jak Amerykanie.

Dobry i perfekcyjnie zrealizowany film, mimo że momentami zbyt familijny jak dla mnie. Niestety także trochę kiepsko obsadzony. Lubię Hanksa i Bullock, ale oglądając ich razem na ekranie, uzmysłowiłem sobie, że bardziej podziwiałem ich w latach 90-tych. Dziś jakby już nie pasowali do współczesnego kina. Zdecydowanie bardziej wolałbym zobaczyć w ich rolach kogoś innego. To samo tyczy się młodego Oskara (Thomas Horn). Zagrał wybitnie. W bardzo zaangażowany sposób, z dużym serduchem, ale cóż z tego, skoro irytował mnie w trudny do opisania sposób. Nie przypominam sobie teraz równie męczącej mnie roli dziecięcej. Chyba pionier gatunku. Rozumiem, że chłopak miał zagrać postać chorą, ale Tom Hanks (ten z lat 90-tych) jako Forrest Gump, czy Dustin Hoffman jako Raymond Babbitt w Rain Man także byli nie całkiem normalni, a nie irytowali. Na szczęście w filmie są także wspaniałe rodzynki, np. Max von Sydow. Perfekcja, majestria i szacunek na wieki. Takie drugie plany lubię najbardziej. Dodają kolorytu i potęgują ekranową magię. Brawo za odwagę. Dla wszystkich. Opowieść może i zbyt idylliczna, zbyt naiwna, happy end zbyt nachalny, cukierkowaty i banalny, ale nie szkodzi, o to chodziło. Tak właśnie trzeba pamiętać i leczyć własne smutki oraz wypełniać tęsknoty. Z powagą, godnością, ale też na wesoło i z uśmiechem na twarzy. Trudne, wiem, ale w kinie wszystko jest możliwe.

4/6


IMDb: 6,8
Filmweb: 7,4

środa, 4 lipca 2012

Spadająca gwiazda

Love
reż. William Eubank, USA, 2011
86 min.
Polska premiera: A cholera ich wie




Stare góralskie powiedzenie mówi, że istnieją trzy prawdy. Święta prowda, tyż prowda i gówno prowda. Na świecie istnieją jednak także inni ludzie, o dziwo często myślący, którzy prawdę definiują na tysiące odmiennych sposobów. Mimo, że prawda najczęściej bywa bolesna, to i tak jej wszyscy szukają. Najczęściej w kosmosie. Wysoko nad naszymi głowami, w galaktycznej ciemności i tajemniczości, która w swojej istocie, splata w jedną logiczną całość szereg ludzkich lęków i tęsknot. W sumie nie dziwne. Na ziemi prawdy ukryte prędzej czy później i tak wychodzą na światło dzienne. Każdego dnia potykamy się o prawdy, półprawdy i miliony kłamstw, a co drugi człowiek wmawia innym, że ma na nie niezawodny patent i może nam go wspaniałomyślnie odsprzedać za grosze. Dusimy się już we własnym sosie. Nasz mały cały świat się kurczy, a wraz z nim nasza świadomość istnienia lepszych dla nas samych rozwiązań. Dlatego kosmos jest naszą ostatnią nadzieją. Daje ludziom znacznie większe możliwości. Ciągle stanowi tajemnicę, której choćby minimalne odkrycie za naszych ziemskich żywotów jest absolutnie niemożliwe. Irytuje nas świadomość, która sprowadza nas do roli nic nieznaczącego pyłka we wszechświecie, że nie możemy go okiełznać oraz wystarczająco zrozumieć. Prowokuje i zachęca do eksploracji, do poszukiwań i zadawania tysięcy pytań na które najczęściej i tak sami sobie w głębi serca odpowiadamy.

Kosmos w dziejach ludzkości od zawsze stanowił inspirację dla poetów, myślicieli, naukowców, muzyków, czy pisarzy. To także bardzo wdzięczna płaszczyzna dla twórców filmowych. Dzięki gwiazdom człowiek definiował własny światopogląd, tworzył nowych Bogów, wywoływał wojny, ale też, szukał sensu naszego istnienia. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Po co i dlaczego? Na te pytania już dawno przestaliśmy szukać odpowiedzi tu, na ziemi. Od wieków poszukujemy ich wysoko w górze. W czymś nieokreślonym, co może w naszym wyobrażeniu przyjąć kształt jaki tylko sami jesteśmy w stanie mu nadać. Ileż w tym naiwności i ludzkiej próżności, ale też, piękna i... tak tak, nie bójmy się tak błahych określeń. Romantyzmu.

Kto z was nie lubi w piękną, czerwcową i ciepłą noc gapić się w niebo? No dobra. Pewnie wiele osób ma to centralnie we własnych analnych ciemnościach, zwłaszcza gdy w krwiobiegu szaleje wstrząśnięty zmieszany alkohol, ale niech pierwszy rzuci kamieniem w gwiazdę, kto nigdy się nie zawiesił gapiąc się w górę bez sensu. Kiedy robiliście to po raz ostatni? Ja na ten przykład od kilku lat uczę się wszystkich gwiazdozbiorów na pamięć. Zupełnie nie wiem na co mi to. Za dzieciaka nie miałem astronomicznych urojeń, w nocy nie budziłem się zlany potem śniąc o czarnej dziurze wchłaniającej naszą cywilizację. A jednak z wiekiem, im więcej wiem o istotach ziemskich i zwyczajach tu panujących, zerkam częściej z nadzieją ku górze i szepczę coś gwiazdom w ciszy szukając cholera wie, chyba jakiejś wskazówki. Może zacznę pisać horoskopy?

Dzięki swej niezwykłej plastyczności i nieokreśloności, wszechświat stanowi kapitalny grunt pod znacznie głębsze, psychologiczne rozważania. Tu kino ma w swoim archiwum wiele mądrego do zaoferowania. Nie tylko Kubrick i jego niedościgniona oraz wyprzedzająca swoje czasy Odyseja, czy też Tarkowski i jego lekko prymitywne w warstwie technicznej Solaris. Niemal każda filmowa epoka miała w swoim menu coś kosmicznie niebanalnego i mądrego do skosztowania. Lata lecą, technika się zmienia, ale człowiek-reżyser nadal szuka sensu ludzkiego istnienia widzianego z perspektywy gwiazd. Gatunek Science-Fiction należy do moich ulubionych, lecz cierpi przez nazbyt jego wykorzystywanie do celów ambicjonalnych wielkich wytwórni filmowych, które wodzone pokusą na wielki zarobek, wykorzystują filozofię gwiazd do kiczowatych, lecz spektakularnych wojen kosmicznych. Nie. Nie piję do Gwiezdnych Wojen, acz z pewnością zapoczątkowały one modę na... hmm, nazwijmy ją - oszałamiającą kosmiczną widowiskowość.

Na szczęście co pewien czas powstaje coś wspaniałego i wielkiego w swojej kosmicznej wymowie. O dziwo, często dzieje się tak dzięki niewielkim nakładom finansowym i niszowej wrażliwości poszczególnych ambitnych jednostek ludzkich. Niskobudżetowy Moon Duncana Jones'a, czy ubiegłoroczna Druga Ziemia, są tego najlepszym przykładem. Nikomu chyba szerzej znany William Eubank, w swojej bezczelności posunął się nawet jeszcze dalej. Za 500 tyś. baksów stworzył w swoim przydomowym ogrodzie stację kosmiczną. Zbudował ją m.in. z części własnej pralki. Dodał trochę grafiki komputerowej, dobrej muzyki oraz z pominięciem szalonych ambicji i pośrednictwa wielkich wytwórni producenckich, przelał na taśmę filmową własną interpretację sensu istnienia i naszej bytności we wszechświecie. Co prawda w Love można dostrzec wiele zapożyczeń z dzieł już istniejących, m.in. ze wspomnianego Moon, także Odysei Kosmicznej, czy nawet lekko przeintelektualizowanego Źródła Aronofsky'ego, to jednak i tak Eubankowi należą się głośne oklaski. Bynajmniej, nie tylko od fanów gatunku.

Cieszę się jak małe dziecko za każdym razem, kiedy mogę zmierzyć się z inteligentnym sci-fi, które z uporem maniaka szuka odpowiedzi na wiele zadawanych w głębi duszy pytań, lecz w swojej istocie nie polega tylko i wyłącznie na strzelaniu z laserów do obcych. Wprawdzie takie kino powstaje dość rzadko, ale najważniejsze, że systematycznie i od lat. Dopóki tylko człowiek będzie spoglądał wysoko w niebo i nie bał się szukać, dopóty będziemy mieli przyjemność obcowania na wielkim ekranie z setkami interpretacji otaczającej nas kosmicznej rzeczywistości. Ale Love, to nie tylko tęsknota za zrozumieniem własnego gatunku widzianego z odległej perspektywy gwiazd. Owszem, jednostka ludzka pozostawiona samej sobie w ciasnej kapsule orbitującej wokół Ziemi jest tu najważniejsza. Jej przemyślenia, mentalne przeobrażenia i dramaty są zjawiskowe oraz stanowią motor napędowy całej opowieści. Wprawdzie podobieństwo do innych pokrewnych filmów może czasem uwierać, za to Eubank na swoją obronę oferuje widzowi także pewien interesujący odmienny powiew świeżości.

Całość sprowadza się do współczesnych relacji międzyludzkich. Bynajmniej nie tych w kosmosie, gdyż główny bohater, kapitan Lee Miller, skazany jest tylko i wyłącznie na własne towarzystwo. Jednak odległość stacji kosmicznej od Ziemi jest czymś w rodzaju papierka lakmusowego, który w swoją materialność wchłania wszelkie znane nam zakłócenia w bliskich stosunkach między ludźmi. W dobie łączy satelitarnych, bliskość i odległość zostały zastąpione synonimami online i offline. Kilometry oraz lata świetlne nie mają już takiej siły i władzy. Dziś liczy się zasięg. Eubank ów zasięg naszemu kapitanowi raptem odbiera. Traci on łączność, pozostaje mu spoglądanie na w sumie nie tak odległą błękitną planetę z perspektywy małego okienka (tego z drzwiczek pralki rodziców reżysera). Tak blisko, a jednocześnie tak przygniatająco daleko. Co się tam dzieje w dole? Co wyprawa ludzkość te kilkadziesiąt tyś. km stąd? Szaleństwo, niepokój, brak ludzkiej bliskości. Człowiek uczony przez specjalistów do życia w gwiezdnej samotności w chwili zagrożenia raptem traci tą umiejętność. Okazuje się, że jednak żyć bez siebie nie możemy, ale czy aby na pewno?

Czasem, by zrozumieć bolesną prawdę, potrzeba nam się od niej zdystansować. Nabrać innego spojrzenia, zdrowego rozsądku i rzucić na nią chłodnym okiem z innej, szerszej perspektywy. Bez tego ciężko jest się nam połapać w ludzkim bagnie w jakie czasem wpadamy. Żeby dostrzec to, co nam latami uciekało przez palce, potrzeba gigantycznej woli ducha i chęci wewnętrznych poszukiwań. William Eubank używa swojego astronautę do przekazania widzowi tak bardzo uniwersalnych i oczywistych oczywistości. Z pomocą rozświetlonych gwiazd i kosmicznych galaktyk uzmysławia nam naszą kruchość i niedoskonałość. Zwraca uwagę na zbyt wygórowane i często kosmiczne ludzkie ambicje, które zabijają w nas to co najważniejsze - wprowadzają duże zakłócenia w relacjach z innymi bliźnimi. Nic odkrywczego jeśli chodzi o mądrą odmianę sci-fi, czy też przeciętny dramat, ale nie szkodzi. Oprócz całej litanii ostrzeżeń, reżyser ofiarowuje nam także pyłek nadziei.

Jest nim może trochę iluzoryczna i dość wyświechtana świadomość, że człowiek, bez względu na okoliczności, zawsze ma szansę na godne życie. Wszystko jest w jego rękach i nigdy na nic nie jest za późno. Nawet, jeśli Eubank rysuje na swojej taśmie filmowej apokaliptyczną wizję naszej planety pozbawionej ludzkiego pierwiastka, pozostawiony sam sobie, jako jedyny ocalały człowiek we wszechświecie - kapitan Miller, nadal pławi się w nadziei na dalsze i szczęśliwe jutro. Człowiek umarł, ale bliżej nieokreślony i wyobcowany kosmos żyje i pozwala żyć mu dalej, lecz już w ziemskiej samotności. Tak przynajmniej interpretuję olśniewającą i zapierającą dech w piersi końcową scenę, która wprost zmiotła mnie swoim rozmachem i chyba także przesłaniem z powierzchni gładkiej oraz sprężystej. Znaczy się z sofy. Nawet jeśli ktoś nie będzie w stanie przebrnąć przez lekko śniętą i pogmatwaną w niezwykle chaotyczny sposób opowieść, niech da filmowi szansę w końcowych jego minutach. Myślę, że warto.

Love to film o przerażającej od zawsze człowieka samotności. Tytuł z pewnością jest dość przewrotny. Nie wiem na czym bardziej zależało Eubankowi. Czy na wyrażeniu miłości do innego ziemskiego bliźniego widzianego z perspektywy człowieka spełnionego zawodowo, względnie szczęśliwego i ustatkowanego, lecz zagubionego w odległym "kosmosie", czy może jednak na zdefiniowaniu pewnego rodzaju miłości do samego siebie i własnych wyżyłowanych ambicji, gdzie najważniejsza jest tylko i wyłącznie liczba pojedyncza? Być może tkwi w tym wszystkim jeszcze jakaś inna odpowiedź. Nie wiem. Niech każdy sam to sprawdzi i oceni. Chętnie o tym podyskutuję, bo film sam w sobie nie jest łatwy i tak jednoznaczny, zwłaszcza w pierwszym jego odbiorze. Czasem może i przerasta swoją istotą znaczeń, momentami chciałby zbyt wiele naraz powiedzieć (dokumentalne wstawki i wypowiedzi pozostałych cichych bohaterów filmu), ale sam kierunek w którym Love podąża, jest rozsądny, spójny i jak najbardziej przemyślany. Pragnie obudzić człowieka korzystając z pięknych, matematycznych kadrów oraz nakłonić go do chęci dokonania w sobie duchowej przemiany wewnętrznej. Łapka w górę panie Eubank. Szalenie precyzyjna, autorska i przede wszystkim odważna robota. Od dziś patrzę też nieco inaczej na swoją pralkę ;)

4/6

IMDb: 5,7
Filmweb: 6,5