wtorek, 26 czerwca 2012

Szczur szczurowi szczurem

Cosmopolis
reż. David Cronenberg, ITA, FRA, CAN, POR, 2012
108 min. Monolith Films
Polska premiera: 22.06.2012




„Jeśli się kocha kino, można się po Cosmopolis poczuć lepiej”. Tak przynajmniej twierdzi jego twórca, David Cronenberg. Cholera. Zostałem zdemaskowany. Wcale nie lubię kina, tylko wmawiam sobie, że mnie kręci, a wszelkie moje wpisy można uznać za przestylizowany pseudoartystyczny bełkot jakiegoś oszołoma, który myśli, że jest fajny, bo czasem chodzi do kina. Otóż nie poczułem się po tym filmie lepiej panie reżyserze. Nic a nic. Wręcz przeciwnie. Już bliżej mi było do niesmaku, czy też po prostu zawodu. Tak. Zawód. To chyba najlepsze określenie. Lepiej to mi było po obejrzeniu Gorących stewardess cz.4, choć trójka też była niezła. Na szczęście mam pewne podejrzenia co do tego, że w mym dość sterylnym odczuciu wcale nie jestem osamotniony. Być może jest nas cała chmara. Nie bójmy się więc krzyczeć!

Przyznaję. To był dość długo wyczekiwany przeze mnie tytuł. Co prawda Cronenberga cenię sobie bardziej za jego starsze filmy, to jednak magia jego warsztatu jest we mnie ciągle załączona na ON. Niestety po jego dwóch ostatnich filmach (miałka Niebezpieczna metoda i Cosmopolis właśnie) mój palec wskazujący w dość zauważalny sposób drży nad przełącznikiem w kierunku napisu OFF, i Bóg mi świadkiem, jeszcze jeden taki bełkot, a tak uczynię.

"Jednostką obiegową stał się szczur". Tym oto skądinąd kapitalnym fragmentem bardzo dobrego i ważnego dla pokolenia Solidarności wiersza (Raport z oblężonego Miasta) naszego najlepszego (rzecz jasna w mojej subiektywnej opinii) współczesnego poety, nieżyjącego już Zbigniewa Herberta, rozpoczynamy wyprawę wielką i lśniącą białą limuzyną ulicami sparaliżowanego do cna miasta Nowy Jork. Przyznam bez bicia, że ów konwencja zaproponowana przez Cronenberga, choć właściwie to bardziej przez autora powieści CosmopolisDona DeLillo, przypadła mi do gustu bardzo. Pomysł świetny, oryginalny, bardzo aktualny, jak i rozwojowy. Zwiastun filmu obiecujący, skrajne reakcje na festiwalu w Cannes również orzeźwiające, nazwisko reżysera w porządku. Cosmopolis miał więc na starcie wszystko to, czego średnio wymagający widz oczekuje od udanej i godnej zapamiętania produkcji. Być może właśnie te wysokie oczekiwania zabiły we mnie całą radość z odbioru filmu, a może też zwyczajnie, to Cronenberg nie udźwignął odpowiedzialności i ciężaru oczekiwań jakie się zalęgły na jego plecach. Prawda pewnie jak zwykle leży gdzieś tak po środku, ale ja nie jestem żadną tam wagą, żeby to ustalać, macać i fizycznie udowadniać. Przekombinował i tyle.

Film wpisuje się w bardzo aktualne nastroje społeczne. Wciska szpilkę w świat pogrążony w kryzysie gospodarczym, mentalnym i światopoglądowym. Mimo, że książka została napisana dekadę temu, to jednak jej uniwersalność przynajmniej w teorii powinna być akceptowalna jeszcze przez wiele lat. Cronenberg wykorzystał ją do realizacji własnych kinematograficznych ambicji w chwili wprost idealnej, wręcz najlepszej z możliwych. W przeddzień katastrofy ekonomicznej, która, jestem tego pewien, w niedalekiej przyszłości zmiecie z tej planety twór o nazwie Unia Europejska, a gospodarki wielu rozwiniętych dziś krajów będą lizać swoje rany długimi latami. O kryzysie mentalnym i duchowym nawet nie pomnę. Nie chcę się powtarzać z wcześniejszych przemyśleń na te i podobne tematy. Tak więc ten kanadyjski reżyser miał wszystkie asy w swoim rękawie, a nawet kilka z innej talii w razie, gdyby jednak mu nie szło. To bardzo wygodna pozycja startowa. Mógł pojechać po bandzie od prawa do lewa, schlać się do nieprzytomności, wyjąć fallusa w celu oddania moczu i mimo to liczyć na oklaski. Kto jak kto, ale świat przecież zrozumie. Babra się w tym całym gównie nie od wczoraj.

Eric Packer został przez swojego stwórcę wybrany na reprezentanta współczesnej ludzkości, która w dążeniu do swojej ogólnej zajebistości, wyznacza sobie za wzór właśnie takiego człowieka jak Packer. Młodego, przystojnego, okrutnie bogatego i potężnego, który, jak to często w życiu bywa, w całej tej litanii swojej najlepszości i wielkości, zwyczajnie się trochę zagubił. To dobrze, że ludzie coraz częściej zadają sobie pytanie, dokąd zmierza nasza próżność i permanentna chęć dążenia do samodestrukcji. Niby doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nawet jeśli osiągniemy swój cel (zwykle po trupach), oraz wejdziemy na ten ostatni i najwyższy szczebelek drabinki jaką człowiek jest w stanie dosięgnąć, to po osiągnięciu tego szczytu szczytów i po chwilowej ekstazie, pozostaje nam tylko permanentne pikowanie głową w dół. Ale co nam z tej świadomości, skoro i tak wszyscy jak jeden mąż kupują zajebiste uprzęże, buty do wspinania, czekany, raki i podążają ku ośnieżonym trudno dostępnym szczytom. Każdy chce być wielkim alpinistą-zdobywcą, być ponad wszystkimi, choćby na 5 minut. Przecież tak twierdzi definicja szczęścia, którą często sami sobie wymyśliliśmy.

DeLillo-Cronenberg stworzyli więc postać na wzór naszych wszystkich pragnień i lęków. Człowieka, który miał dać nam wszystkim odpowiedź na to, jak żyć. I czegóż to my się od niego dowiadujemy? No na pewno tego, że ma wszystko, sławę, pieniądze, piękne kobiety i fajne ciekłokrystaliczne błękitne ekraniki w swojej zajebistej limo. Ma nawet stary, radziecki bombowiec Su-22, który w czasach zimnej wojny mógł przenosić broń jądrową. A tak poza tym, to nie ma nic. Siedząc tak w swej śnieżnobiałej limuzynie, która sprawia wrażenie promu kosmicznego penetrującego odległe lądy i krainy obcego układu słonecznego, sprawuje władzę absolutną. Ale kiedy wychodzi na zewnątrz w swoim skafandrze astronauty, staje się zupełnie bezradny jak małe dziecko. Słyszy i obserwuje ludzi na ulicy, w restauracjach i sklepach, którzy rozmawiają w innym, niezrozumiałym dla niego języku. Nie potrafi dogadać się nawet z własną żoną. Nie wie, jak zamówić obiad w restauracji. Poza swoim opancerzonym promem kosmicznym z własną obstawą jest nikim.

Tak przedstawienie postaci jest w gruncie rzeczy kapitalne i bardzo ciekawe, ale tylko jeśli się o niej czyta przed seansem. Na ekranie wyglądało to trochę gorzej. Owszem, może i jestem uprzedzony do Roberta Pattinsona, nie lubię go m.in. za to, że milionom młodocianych dam (i nie tylko młodocianych) zrobił prawdziwą sieczkę w mózgu. Ale nawet wyzbywając się wszelkich złośliwych naleciałości (serio starałem się) nie byłem w stanie nawet przez minutę zaakceptować go w roli Erica Packera. Niby jego zmrożona i przystojna buźka świetnie się odnajdowała w tym zimnym, powierzchownym, zgniłym kapitalistycznie draniu, niby wiele było jak należy - niewzruszony, zastygły wzrok, mimika twarzy nie zdradzająca żadnych emocji, ale dla mnie była to prawdziwa gehenna patrzyć się na niego przez blisko dwie godziny. Oczywiście to kwestia prywatnych układów samosterujących. Ja ze swoich tłumaczyć się rzecz jasna nie zamierzam.

W pewnym momencie nawet mi się to wszystko podobało. Już nawet myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, bo ku mej wielkiej wewnętrznej radości, wpadłem nagle i niespodziewanie na to, o co mogło chodzić temu staremu Cronenbergowi. Te wszystkie wizyty składane mu przez jego przyjaciół i współpracowników w jego limo. Pal licho, że połowa z nich była zwyczajnie nudna oraz obdarzona pustymi aż do wymiocin dialogami, to jednak nie wiedzieć czemu, odnalazłem w tej konwencji przyjemnie kojarzone przeze mnie zapożyczenia od samego mistrza dialogu sytuacyjnego jakim jest Jim Jarmusch. Kawa i papierosy, Nieustające wakacje, nawet The Limits Of Control. Widziałem je wszystkie w co najmniej kilku scenach w limuzynie. Ale na tle całości, to były tylko chwile. Nanosekundy. Zajawka więc, tak szybko jak się we mnie wykluła, umarła, a szczytem zażenowania była scena z pogrzebem jakiegoś tam słynnego filmowego rapera/muzyka. Jego utwór o Mekce będzie mnie prześladował latami. Tak samo jak śmiech publiczności w kinie jaki jej towarzyszył. No cholera. Jarmusch nakręciłby ten film o niebo lepiej. Jestem tego pewien.

Cronenberg w którymś z wywiadów powiedział, że w filmie najważniejsze są dialogi. Że to na nich opiera cały swój warsztat. I fajnie. Uważam dokładnie tak samo. W każdym filmie, nie tylko tego reżysera, najważniejsze są dialogi. Słowa. Myśli. Zdania. Tu jest ich mnóstwo, zgoda. Ale tych dobrych można policzyć na palcach najwyżej dwóch rąk. Aktorzy dużo mówią, ale mało rozmawiają. Nie wypowiadają słów, tylko cytaty. Sztuczne i pompatyczne stwierdzenia, wiersze, zapożyczone cudze złote myśli, jakby żywcem zerżnięte z Wikipedii. Męczyłem się nimi tak samo, jak w przeintelektualizowanej Niebezpiecznej metodzie przed rokiem. Ludzie tak ze sobą nie rozmawiają. Widać dzisiejszy Cronenberg postawił już na inne konie. Szkoda.

Jednak pomimo tej dość uciążliwej niedoskonałości, z całego słowotoku tekstu i zdań złożonych, można wyciągnąć kilka smakowitych kąsków, które powinny krążyć latami po sieci. Ale całościowo i ogólnie, teksty leżą i kwiczą niestety. Znacznie lepiej jest z warstwą mentalną, światopoglądową, oraz z kilkoma przesłaniami jakie twórcy chcieli przy okazji przekazać widzowi. Co prawda niczym nie zaskakują, niczego nowego nie mówią, mimo, że bardzo by chcieli, żeby tak było, nie odkrywają też nowych kart (choć dam sobie rękę uciąć, że młodsze pokolenia będą zupełnie odmiennego zdania), to jednak ich uniwersalność jest bardzo pożyteczna. Kilka smaczków w tej całej śnieżnobiałej historii nawet mi się podoba. Np. ten, w którym pikujący głową w dół, zmanierowany oraz do krzty zepsuty pieniądzem i wykresami giełdowymi Packer, przez cały niemal film dąży do czegoś mu teoretycznie obcego i odległego, co żyje w nim od czasów dzieciństwa. Do świata względnej normalności i niewinności, której twarzą w tej opowieści jest jego stary fryzjer. Symbolizuje on pewną harmonię, tradycjonalizm, stary porządek świata. Po drodze do jego zakładu wielu życzliwych mu osób namawia go, by ostrzygł się w którymś z ekstra salonów w pobliżu. Że można nawet mu przyprowadzić fryzjera do jego limuzyny. Ale nie. Packer się uparł. Chciał starego fryzjera ze swojego dzieciństwa. Zapachu jego zakładu, twardości jego fotela. Niby fanaberia. Próżność bogacza. Ale jednak z podtekstem. Przynajmniej ja go tak zdefiniowałem w swej głowie. Takich niuansów jest tu trochę więcej, ale sądzę, że film trzeba obejrzeć kilka razy, żeby je wszystkie wychwycić i jakoś logicznie nazwać oraz przypisać sensowne znaczenie. To akurat idzie na plus na konto Cronenberga.

Mimo niewysokiego, europejskiego budżetu (to nie jest film amerykański), technicznie jest całkiem w porządku. Co nie oznacza, że w kilku przypadkach zrobiłbym to i owo zupełnie inaczej. Ale to akurat normalne. Jestem zboczony na punkcie poprawiania w swej głowie rzeczy nawet do bólu perfekcyjnych. Z rzeczy mnie irytujących (poza Pattinsonem rzecz jasna), trochę za bardzo eksponowane są szczury, do których na samym początku i z pomocą twórczości Herberta chciał nawiązać Kanadyjczyk. Ociera się to o tandetę i kicz niestety. Nie docenił mądrości widza, któremu przecież sto razy powtarzać nie trzeba. No chyba, że właśnie o taki target docelowo chodzi, w takim razie przepraszam. Imho wystarczyłby ten cytat z samego początku. Każdy myślący człowiek i tak by wyniuchał szczura na odległość, nie trzeba mu wcale podpowiadać. Irytuje mnie także nierówność tej opowieści. Są długie modelowe i całkiem znośne momenty, by raptem wszystko zaprzepaścić kilkoma scenami śmiechu i błażenady. Ale i tak to wszystko jakoś bym zniósł, gdyby nie to infantylne zakończenie. Dwudziestominutowa scena tylko w jednym zamkniętym pomieszczeniu. Konwencja teatralna, ale... płytkość w mowie porażająca. Film kończy się najgorzej jak tylko mógł. Pozostawia widza na środku sali z głupawą miną, która woła z wielkim przerażeniem: „O co ci kurwa chodziło człowieku?”

Duży zmarnowany potencjał. Był gigantycznych rozmiarów. Jak rzadko kiedy. Dlatego zawód jest tym większy. Mam wrażenie, że sam, gdym miał wszystkie niezbędne do tego celu narzędzia, nakręciłbym ów film lepiej, czy też po prostu, inaczej. No ale z drugiej też strony, książki nie czytałem. Jakąś tam jej wierność Cronenberg z pewnością musiał dotrzymać. W gruncie rzeczy wyszedł z tego trochę przeintelektualizowany bełkot, który bardzo chciałby aspirować do salonów, w których pławi się umysłowa i artystyczna elita. Chciałby ich przed czymś ostrzec i uratować świat, ale póki co, bliżej mu do piaskownicy, w której babki z piachu lepi wampirek Pattinson. Film jest bardziej skierowany do ludzi młodych, którzy nie znają jeszcze życia. Dorośli, z sowitym bagażem doświadczeń życiowych i z garścią przemyśleń, chyba jednak muszą obejść się smakiem. Jeszcze tylko jedno, dwa zdania na koniec o Sarze Gadon. Jest boska. Najlepsza rola w filmie, mimo że jest jej niewiele. Ta zamglona poświata, niewyraźny wzrok niczym w reklamie Rutinoscorbin. Jakże inna, jakby zza światów. Jest w niej jakaś niedefiniowalna magia, niebezpieczne przyciąganie, magnez znany z filmów Davida Lyncha. Auć. Dałem się jej złapać jak ryba na haczyk. To boli. Wszystko boli. Dupa, głowa, ręce, szyja. Wszędzie widzę teraz szczury. Żyjemy w cuchnącym kanale nad którym ciąży widmo katastrofy. Znikąd nadziei i pomocy. A do fryzjera kurwa daleko.

3/6


IMDb: 6,2
Filmweb: 5,5

4 komentarze:

  1. przeczytaj książkę to dowiesz się jak to się naprawdę kończy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Absolutnie kocham tę recenzję. Póki co jedyna na jaką natrafiłam, perfekcyjnie wręcz oddająca dokładnie to co myślę o tym filmie. Aż mnie zdziwił brak jednoznacznie krytycznych recenzji tego filmu, nie mogłam zrozumieć czy tylko mi się ten film nie podobał? A tu jednak, ku pokrzepieniu serc! Dobrze nie być osamotnioną w swojej opinii. Zdecydowanie zgadzam się z niemal każdym słowem.
    Szczególnie żenujący moment z pogrzebem czarnego rapera [sic!]. Jak można było zrobić coś tak kiczowatego?
    Wydumane dialogi, filozofia na poziomie egzaltowanej 15-latki, drewniane aktorstwo... Dramat.
    Co do Jarmuscha, dokładnie to samo skojarzenie. I myśl "Cholera, przecież on, albo Tarantino zrobiliby to 100 razy lepiej!".
    Jestem zachwycona, bo przelałeś na papier (ekran w zasadzie ;)) dokładnie moje myśli. Rzeczowo i na temat, bez przesadnych złośliwości.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Absolutnie kocham ten komentarz ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ano właśnie, kurczę, jesteś kolejną osobą, która nie chwali szczególnie tego filmu. Zresztą sam nie jestem wielkim fanem Cronenberga, a jednak jego filmy, te starsze przynajmniej, są na tyle specyficzne i intrygujące, że zapadają w pamięci i jednak kusi, żeby do nich wrócić. Trailer do "Cosmopolis" wrażenie robił, ale nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Ale późniejsze opinie znajomych sprawiły, że już raczej porzuciłem chęć obejrzenia. Twoja też nie jest zachęcająca, za to konkretna, chyba najbardziej spośród tych, które czytałem, więc sprawa jest już chyba przesądzona.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń