wtorek, 26 czerwca 2012

Szczur szczurowi szczurem

Cosmopolis
reż. David Cronenberg, ITA, FRA, CAN, POR, 2012
108 min. Monolith Films
Polska premiera: 22.06.2012




„Jeśli się kocha kino, można się po Cosmopolis poczuć lepiej”. Tak przynajmniej twierdzi jego twórca, David Cronenberg. Cholera. Zostałem zdemaskowany. Wcale nie lubię kina, tylko wmawiam sobie, że mnie kręci, a wszelkie moje wpisy można uznać za przestylizowany pseudoartystyczny bełkot jakiegoś oszołoma, który myśli, że jest fajny, bo czasem chodzi do kina. Otóż nie poczułem się po tym filmie lepiej panie reżyserze. Nic a nic. Wręcz przeciwnie. Już bliżej mi było do niesmaku, czy też po prostu zawodu. Tak. Zawód. To chyba najlepsze określenie. Lepiej to mi było po obejrzeniu Gorących stewardess cz.4, choć trójka też była niezła. Na szczęście mam pewne podejrzenia co do tego, że w mym dość sterylnym odczuciu wcale nie jestem osamotniony. Być może jest nas cała chmara. Nie bójmy się więc krzyczeć!

Przyznaję. To był dość długo wyczekiwany przeze mnie tytuł. Co prawda Cronenberga cenię sobie bardziej za jego starsze filmy, to jednak magia jego warsztatu jest we mnie ciągle załączona na ON. Niestety po jego dwóch ostatnich filmach (miałka Niebezpieczna metoda i Cosmopolis właśnie) mój palec wskazujący w dość zauważalny sposób drży nad przełącznikiem w kierunku napisu OFF, i Bóg mi świadkiem, jeszcze jeden taki bełkot, a tak uczynię.

"Jednostką obiegową stał się szczur". Tym oto skądinąd kapitalnym fragmentem bardzo dobrego i ważnego dla pokolenia Solidarności wiersza (Raport z oblężonego Miasta) naszego najlepszego (rzecz jasna w mojej subiektywnej opinii) współczesnego poety, nieżyjącego już Zbigniewa Herberta, rozpoczynamy wyprawę wielką i lśniącą białą limuzyną ulicami sparaliżowanego do cna miasta Nowy Jork. Przyznam bez bicia, że ów konwencja zaproponowana przez Cronenberga, choć właściwie to bardziej przez autora powieści CosmopolisDona DeLillo, przypadła mi do gustu bardzo. Pomysł świetny, oryginalny, bardzo aktualny, jak i rozwojowy. Zwiastun filmu obiecujący, skrajne reakcje na festiwalu w Cannes również orzeźwiające, nazwisko reżysera w porządku. Cosmopolis miał więc na starcie wszystko to, czego średnio wymagający widz oczekuje od udanej i godnej zapamiętania produkcji. Być może właśnie te wysokie oczekiwania zabiły we mnie całą radość z odbioru filmu, a może też zwyczajnie, to Cronenberg nie udźwignął odpowiedzialności i ciężaru oczekiwań jakie się zalęgły na jego plecach. Prawda pewnie jak zwykle leży gdzieś tak po środku, ale ja nie jestem żadną tam wagą, żeby to ustalać, macać i fizycznie udowadniać. Przekombinował i tyle.

Film wpisuje się w bardzo aktualne nastroje społeczne. Wciska szpilkę w świat pogrążony w kryzysie gospodarczym, mentalnym i światopoglądowym. Mimo, że książka została napisana dekadę temu, to jednak jej uniwersalność przynajmniej w teorii powinna być akceptowalna jeszcze przez wiele lat. Cronenberg wykorzystał ją do realizacji własnych kinematograficznych ambicji w chwili wprost idealnej, wręcz najlepszej z możliwych. W przeddzień katastrofy ekonomicznej, która, jestem tego pewien, w niedalekiej przyszłości zmiecie z tej planety twór o nazwie Unia Europejska, a gospodarki wielu rozwiniętych dziś krajów będą lizać swoje rany długimi latami. O kryzysie mentalnym i duchowym nawet nie pomnę. Nie chcę się powtarzać z wcześniejszych przemyśleń na te i podobne tematy. Tak więc ten kanadyjski reżyser miał wszystkie asy w swoim rękawie, a nawet kilka z innej talii w razie, gdyby jednak mu nie szło. To bardzo wygodna pozycja startowa. Mógł pojechać po bandzie od prawa do lewa, schlać się do nieprzytomności, wyjąć fallusa w celu oddania moczu i mimo to liczyć na oklaski. Kto jak kto, ale świat przecież zrozumie. Babra się w tym całym gównie nie od wczoraj.

Eric Packer został przez swojego stwórcę wybrany na reprezentanta współczesnej ludzkości, która w dążeniu do swojej ogólnej zajebistości, wyznacza sobie za wzór właśnie takiego człowieka jak Packer. Młodego, przystojnego, okrutnie bogatego i potężnego, który, jak to często w życiu bywa, w całej tej litanii swojej najlepszości i wielkości, zwyczajnie się trochę zagubił. To dobrze, że ludzie coraz częściej zadają sobie pytanie, dokąd zmierza nasza próżność i permanentna chęć dążenia do samodestrukcji. Niby doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nawet jeśli osiągniemy swój cel (zwykle po trupach), oraz wejdziemy na ten ostatni i najwyższy szczebelek drabinki jaką człowiek jest w stanie dosięgnąć, to po osiągnięciu tego szczytu szczytów i po chwilowej ekstazie, pozostaje nam tylko permanentne pikowanie głową w dół. Ale co nam z tej świadomości, skoro i tak wszyscy jak jeden mąż kupują zajebiste uprzęże, buty do wspinania, czekany, raki i podążają ku ośnieżonym trudno dostępnym szczytom. Każdy chce być wielkim alpinistą-zdobywcą, być ponad wszystkimi, choćby na 5 minut. Przecież tak twierdzi definicja szczęścia, którą często sami sobie wymyśliliśmy.

DeLillo-Cronenberg stworzyli więc postać na wzór naszych wszystkich pragnień i lęków. Człowieka, który miał dać nam wszystkim odpowiedź na to, jak żyć. I czegóż to my się od niego dowiadujemy? No na pewno tego, że ma wszystko, sławę, pieniądze, piękne kobiety i fajne ciekłokrystaliczne błękitne ekraniki w swojej zajebistej limo. Ma nawet stary, radziecki bombowiec Su-22, który w czasach zimnej wojny mógł przenosić broń jądrową. A tak poza tym, to nie ma nic. Siedząc tak w swej śnieżnobiałej limuzynie, która sprawia wrażenie promu kosmicznego penetrującego odległe lądy i krainy obcego układu słonecznego, sprawuje władzę absolutną. Ale kiedy wychodzi na zewnątrz w swoim skafandrze astronauty, staje się zupełnie bezradny jak małe dziecko. Słyszy i obserwuje ludzi na ulicy, w restauracjach i sklepach, którzy rozmawiają w innym, niezrozumiałym dla niego języku. Nie potrafi dogadać się nawet z własną żoną. Nie wie, jak zamówić obiad w restauracji. Poza swoim opancerzonym promem kosmicznym z własną obstawą jest nikim.

Tak przedstawienie postaci jest w gruncie rzeczy kapitalne i bardzo ciekawe, ale tylko jeśli się o niej czyta przed seansem. Na ekranie wyglądało to trochę gorzej. Owszem, może i jestem uprzedzony do Roberta Pattinsona, nie lubię go m.in. za to, że milionom młodocianych dam (i nie tylko młodocianych) zrobił prawdziwą sieczkę w mózgu. Ale nawet wyzbywając się wszelkich złośliwych naleciałości (serio starałem się) nie byłem w stanie nawet przez minutę zaakceptować go w roli Erica Packera. Niby jego zmrożona i przystojna buźka świetnie się odnajdowała w tym zimnym, powierzchownym, zgniłym kapitalistycznie draniu, niby wiele było jak należy - niewzruszony, zastygły wzrok, mimika twarzy nie zdradzająca żadnych emocji, ale dla mnie była to prawdziwa gehenna patrzyć się na niego przez blisko dwie godziny. Oczywiście to kwestia prywatnych układów samosterujących. Ja ze swoich tłumaczyć się rzecz jasna nie zamierzam.

W pewnym momencie nawet mi się to wszystko podobało. Już nawet myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, bo ku mej wielkiej wewnętrznej radości, wpadłem nagle i niespodziewanie na to, o co mogło chodzić temu staremu Cronenbergowi. Te wszystkie wizyty składane mu przez jego przyjaciół i współpracowników w jego limo. Pal licho, że połowa z nich była zwyczajnie nudna oraz obdarzona pustymi aż do wymiocin dialogami, to jednak nie wiedzieć czemu, odnalazłem w tej konwencji przyjemnie kojarzone przeze mnie zapożyczenia od samego mistrza dialogu sytuacyjnego jakim jest Jim Jarmusch. Kawa i papierosy, Nieustające wakacje, nawet The Limits Of Control. Widziałem je wszystkie w co najmniej kilku scenach w limuzynie. Ale na tle całości, to były tylko chwile. Nanosekundy. Zajawka więc, tak szybko jak się we mnie wykluła, umarła, a szczytem zażenowania była scena z pogrzebem jakiegoś tam słynnego filmowego rapera/muzyka. Jego utwór o Mekce będzie mnie prześladował latami. Tak samo jak śmiech publiczności w kinie jaki jej towarzyszył. No cholera. Jarmusch nakręciłby ten film o niebo lepiej. Jestem tego pewien.

Cronenberg w którymś z wywiadów powiedział, że w filmie najważniejsze są dialogi. Że to na nich opiera cały swój warsztat. I fajnie. Uważam dokładnie tak samo. W każdym filmie, nie tylko tego reżysera, najważniejsze są dialogi. Słowa. Myśli. Zdania. Tu jest ich mnóstwo, zgoda. Ale tych dobrych można policzyć na palcach najwyżej dwóch rąk. Aktorzy dużo mówią, ale mało rozmawiają. Nie wypowiadają słów, tylko cytaty. Sztuczne i pompatyczne stwierdzenia, wiersze, zapożyczone cudze złote myśli, jakby żywcem zerżnięte z Wikipedii. Męczyłem się nimi tak samo, jak w przeintelektualizowanej Niebezpiecznej metodzie przed rokiem. Ludzie tak ze sobą nie rozmawiają. Widać dzisiejszy Cronenberg postawił już na inne konie. Szkoda.

Jednak pomimo tej dość uciążliwej niedoskonałości, z całego słowotoku tekstu i zdań złożonych, można wyciągnąć kilka smakowitych kąsków, które powinny krążyć latami po sieci. Ale całościowo i ogólnie, teksty leżą i kwiczą niestety. Znacznie lepiej jest z warstwą mentalną, światopoglądową, oraz z kilkoma przesłaniami jakie twórcy chcieli przy okazji przekazać widzowi. Co prawda niczym nie zaskakują, niczego nowego nie mówią, mimo, że bardzo by chcieli, żeby tak było, nie odkrywają też nowych kart (choć dam sobie rękę uciąć, że młodsze pokolenia będą zupełnie odmiennego zdania), to jednak ich uniwersalność jest bardzo pożyteczna. Kilka smaczków w tej całej śnieżnobiałej historii nawet mi się podoba. Np. ten, w którym pikujący głową w dół, zmanierowany oraz do krzty zepsuty pieniądzem i wykresami giełdowymi Packer, przez cały niemal film dąży do czegoś mu teoretycznie obcego i odległego, co żyje w nim od czasów dzieciństwa. Do świata względnej normalności i niewinności, której twarzą w tej opowieści jest jego stary fryzjer. Symbolizuje on pewną harmonię, tradycjonalizm, stary porządek świata. Po drodze do jego zakładu wielu życzliwych mu osób namawia go, by ostrzygł się w którymś z ekstra salonów w pobliżu. Że można nawet mu przyprowadzić fryzjera do jego limuzyny. Ale nie. Packer się uparł. Chciał starego fryzjera ze swojego dzieciństwa. Zapachu jego zakładu, twardości jego fotela. Niby fanaberia. Próżność bogacza. Ale jednak z podtekstem. Przynajmniej ja go tak zdefiniowałem w swej głowie. Takich niuansów jest tu trochę więcej, ale sądzę, że film trzeba obejrzeć kilka razy, żeby je wszystkie wychwycić i jakoś logicznie nazwać oraz przypisać sensowne znaczenie. To akurat idzie na plus na konto Cronenberga.

Mimo niewysokiego, europejskiego budżetu (to nie jest film amerykański), technicznie jest całkiem w porządku. Co nie oznacza, że w kilku przypadkach zrobiłbym to i owo zupełnie inaczej. Ale to akurat normalne. Jestem zboczony na punkcie poprawiania w swej głowie rzeczy nawet do bólu perfekcyjnych. Z rzeczy mnie irytujących (poza Pattinsonem rzecz jasna), trochę za bardzo eksponowane są szczury, do których na samym początku i z pomocą twórczości Herberta chciał nawiązać Kanadyjczyk. Ociera się to o tandetę i kicz niestety. Nie docenił mądrości widza, któremu przecież sto razy powtarzać nie trzeba. No chyba, że właśnie o taki target docelowo chodzi, w takim razie przepraszam. Imho wystarczyłby ten cytat z samego początku. Każdy myślący człowiek i tak by wyniuchał szczura na odległość, nie trzeba mu wcale podpowiadać. Irytuje mnie także nierówność tej opowieści. Są długie modelowe i całkiem znośne momenty, by raptem wszystko zaprzepaścić kilkoma scenami śmiechu i błażenady. Ale i tak to wszystko jakoś bym zniósł, gdyby nie to infantylne zakończenie. Dwudziestominutowa scena tylko w jednym zamkniętym pomieszczeniu. Konwencja teatralna, ale... płytkość w mowie porażająca. Film kończy się najgorzej jak tylko mógł. Pozostawia widza na środku sali z głupawą miną, która woła z wielkim przerażeniem: „O co ci kurwa chodziło człowieku?”

Duży zmarnowany potencjał. Był gigantycznych rozmiarów. Jak rzadko kiedy. Dlatego zawód jest tym większy. Mam wrażenie, że sam, gdym miał wszystkie niezbędne do tego celu narzędzia, nakręciłbym ów film lepiej, czy też po prostu, inaczej. No ale z drugiej też strony, książki nie czytałem. Jakąś tam jej wierność Cronenberg z pewnością musiał dotrzymać. W gruncie rzeczy wyszedł z tego trochę przeintelektualizowany bełkot, który bardzo chciałby aspirować do salonów, w których pławi się umysłowa i artystyczna elita. Chciałby ich przed czymś ostrzec i uratować świat, ale póki co, bliżej mu do piaskownicy, w której babki z piachu lepi wampirek Pattinson. Film jest bardziej skierowany do ludzi młodych, którzy nie znają jeszcze życia. Dorośli, z sowitym bagażem doświadczeń życiowych i z garścią przemyśleń, chyba jednak muszą obejść się smakiem. Jeszcze tylko jedno, dwa zdania na koniec o Sarze Gadon. Jest boska. Najlepsza rola w filmie, mimo że jest jej niewiele. Ta zamglona poświata, niewyraźny wzrok niczym w reklamie Rutinoscorbin. Jakże inna, jakby zza światów. Jest w niej jakaś niedefiniowalna magia, niebezpieczne przyciąganie, magnez znany z filmów Davida Lyncha. Auć. Dałem się jej złapać jak ryba na haczyk. To boli. Wszystko boli. Dupa, głowa, ręce, szyja. Wszędzie widzę teraz szczury. Żyjemy w cuchnącym kanale nad którym ciąży widmo katastrofy. Znikąd nadziei i pomocy. A do fryzjera kurwa daleko.

3/6


IMDb: 6,2
Filmweb: 5,5

czwartek, 21 czerwca 2012

Warszawa, 21 czerwca

Oslo, 31 sierpnia
reż. Joachim Trier, NOR, 2011
95 min. Aurora Films
Polska premiera: 13.01.2012



Przechodzę kryzys. Kryzys twórczy. Zapewne to tylko zwykłe lenistwo, ale tak brzmi o wiele lepiej. Poważniej i dostojniej. Można podczepić pod to dziesiątki wartościowych powodów, przeprowadzić pseudonaukowe analizy, zwalić winę na trudną sytuację geopolityczną w kraju i na świecie, słabe zbiory ziemniaka, kiks Roberta Lewandowskiego, czy też wyładowania atmosferyczne minionej nocy, a... lenistwo jest po prostu lenistwem. Kulą u nogi moich ambicji. Otwieram Worda, widzę pustą białą stronę i tak sobie nad nią dumam z przekąsem. Mam niby o czym stukać w te czarne klawisze, bo jednak kilka filmów ostatnio widziałem, ale nie bardzo wiem od czego zacząć. Brakuje mi idei, natchnienia, samoczynnie układających się w głowie zdań. W tym roku pora letnia jakoś mi ku temu nie sprzyja. Wszędzie bym był, tylko nie w domu, nie w kinie, nie wpatrzony w rozświetlony ekran. Może to znak, żeby dać sobie spokój z pisaniem o filmach? Być może najwyższy już czas zakończyć tą kilkuletnią przygodę z płodzeniem umiarkowanie poprawnych kinematograficznie zdań złożonych. Do tej pory nie wiem co mnie podkusiło, żeby ją w ogóle rozpoczynać. Blogów przewija się w światłowodach miliony, co piąty filmowy, internet z pewnością by sobie jakoś beze mnie poradził.

Byłem ostatnio w górach. Naszych, pięknych jak barok Beskidach. Tydzień głuszy i ciszy, zaniku ogłupionej cywilizacji, pędu i wariactwa mojej stolicy, nawet ten pieprzony piłkoszał był gdzieś daleko i w postaci odległego echa gdzieś niżej nie wadził zbyt mocno. Naliczyłem w tym czasie dziesięć sarenek doświadczonych na pochyłych zielonych stokach licznych polanek w zasadzie na wyciągnięcie ręki. Niby nic, a jaka radość dla mieszczucha. Inny świat. Inne przemyślenia. Zwolniłem. Zawiesiłem się. Zawahałem przez chwilę. Kryzys nadciągał.

Przypomniał mi się film jaki widziałem kilka tygodni wcześniej. Typowy skandynawski, zimny i wymagający - Oslo, 31 Sierpnia. Jego bohater Anders jest moim rówieśnikiem, także trochę zagubionym we współczesnej monotonii. Co prawda przechodzi znacznie większe problemy natury egzystencjalnej (ja tylko kryzys twórczy), jest narkomanem na odwyku, cierpi na depresję, manię samobójczą, doświadcza typowego poczucia alienacji we współczesnym społeczeństwie, poszukuje sensu istnienia, ale jego kryzys jest równie jak mój niepokojący. Mi pewnie przejdzie do jutra, w końcu weekend, ale wiem, że skubaniec za chwilę powróci. Dziś pierwszy dzień lata, za chwilę dnia będzie ubywać. Półmetek roku, wszystko co w nim najlepsze (od strony natury) już jakby za nami. Teraz już z górki. Nie lubię tego okresu. W kinie też letnia miałkość panuje, a plenerowe festiwale które niegdyś lubiłem, w zasadzie niczym już nie zaskakują. Praktycznie same powtórki, zupełnie jak w letniej ramówce TV.

Ale wróćmy do rześkiego Oslo. To jest bardzo dobry film dla ludzi pogrążonych w depresji i ich najbliższych. Nie daje bowiem żadnych nadziei. Tak właśnie. Zwariowałeś? Ktoś tak z pewnością teraz na głos zawrzeszczy. Przecież ludzie zagubieni w nieładzie tego świata potrzebują iskierki jasnego światła, czegoś pozytywnego i optymistycznego, np. tych pieprzonych sarenek na skraju polany. Jasne, że potrzebują. Tak samo jak pieniędzy, zdrowia, stałej pracy, miłości, czułości i pokoju na świecie. Ja jednak jestem zwolennikiem terapii szokowej. Jak mnie ktoś sto razy poklepuje po plecach i mówi, że będzie dobrze, oraz, że jakoś się ułoży, to jedyne ułożenie na jakie mam w danej chwili ochotę, to mojej pięści na jego zębach. Tak głaskać to można pieska, lub kotka, albo małego Jasia jak się uderzy w duży palec u nogi. Dorośli pogrążeni w kryzysie, potrzebują ciosu obuchem w głowę. Ale nie można przesadzić. Uderzać trzeba w taki sposób, aby przypadkiem nie zabić. Niestety niewiele osób dziś to potrafi.

No i ten Anders otrzymuje właśnie taki cios od życia. Soczyste pierdolnięcie w łeb. Co prawda nie wiele sobie z niego robi, ale jednak dostaje wybór. Stara się, próbuje, balansuje na tej cienkiej i wysoko zawieszonej linie, a widz tam u dołu, z perspektywy wygodnego fotela wpierdziela ten popcorn, kręci ze zniecierpliwienia głową i namawia tego tam w górze, żeby w końcu spadł. Za to przecież właśnie zapłacił. Uwielbiam to charakterystyczne podejście przez skandynawskich twórców filmowych do rzeczy zarówno błahych jak i skomplikowanych. Człowiek, jego życie, dylematy moralne i duchowe. Wszystko według jednego skonkretyzowanego szablonu. Naturalnie odwzorowanie, bez zbędnych pompatycznych naleciałości, miałkich kalek i przerysowań. Zimno i chłodno, a jednocześnie radośnie. Zawsze trafnie, głęboko, poruszająco i w tym samym rześkim klimacie. Jeszcze kilka lat temu zadawałem sobie w głębi duszy dość głupie pytanie. Czemu do licha nie potrafimy robić tak mądrych i jednocześnie lekkich filmów jak Skandynawowie? Dziś to pytanie z serii: Dlaczego nie wyszliśmy z grupy śmiechu na EURO? Po prostu byli lepsi. Skandynawowie mają własny nurt, wrażliwość, własne „kino moralnego niepokoju”, nie da się przerobić Polonezów na stare Saaby, czy Volvo. Tak już po prostu jest i trzeba się z tym faktem pogodzić.

No i proszę. Zanim się obejrzałem, jest już napoczęta druga strona w Wordzie. Walka z kryzysem trwa. Niczym grecka gospodarka przedzieram się przez gąszcz przeciwności losu, liczne grono spekulantów bankowych i watahę wrednych politykierów. Grecy mają nawet lepiej, bo przynajmniej do jutra są jeszcze w EURO (tym piłkarskim). Mają też lepszą pogodę. Będę ją testował we wrześniu. Jaram się tym, bo w sumie o to w życiu chodzi, żeby cieszyć się drobnymi i pięknymi chwilami, a wszystko co marne pomiędzy nimi, przepływać szybko i bez oglądania się za siebie. Ma to jednak także i gorsze strony. Ludzkie żywota w ogromnie większej części swojej ciągłości, doświadczają także więcej przykrości, smutku i cierpienia. Nasz byt zależy nie od tego, czy potrafimy cieszyć się i realizować w chwilach błogości i spełnienia, których rzecz jasna jest znacznie mniej, lecz od tego, czy będziemy umieli z powodzeniem egzystować w chwilach o wiele mniej barwnych i przyjemnych, które najchętniej byśmy wyrzucili na śmietnik naszego istnienia.

Trzydziesto-cztero letni Anders ma właśnie z tym wielki problem. Powraca na jeden dzień do rodzinnego Oslo w ramach testu. Opuszcza na chwilę ośrodek w którym walczy z uzależnieniami i już w pojedynkę próbuje zmierzyć się ze swoją przeszłością. Przy okazji powalczy też o przyszłość i teraźniejszość. Walka ta jednak z góry skazana jest na niepowodzenie. Acz reżyser, Joachim Trier (zapamiętać to nazwisko. Będzie łatwo - Trierów jak mrówków), daje widzowi promyk nadziei na to, że tą niezbyt uczciwą potyczkę Anders będzie w stanie jednak rozstrzygnąć na swoją korzyść. Widać, że mu zależy. Że chce wrócić do żywych, do grona ludzi którym o coś w życiu chodzi, coś chcą osiągnąć i coś przeżyć. Ukazany fragment Norwegii daje swojemu zagubionemu obywatelowi trochę więcej szans, niż ciągle szukająca własnego miejsca w świecie zmęczona swym losem Polska. U nas ćpun na odwyku pałętałby się odrzucony gdzieś między mostem, a Dw. Centralnym i Monarem. W Oslo Anders doświadcza serdeczności ze strony rodziny, przyjaciół, nieznajomych, rozbudowanego systemu pomocy społecznej. Nie mniej jednak w tym wszystkim brakuje mu tego co najważniejsze. Tego co utracił już bezpowrotnie. Minionych lat, zniszczonej kariery, kochającej dziewczyny. Chęci do życia już dawno go opuściły, a lęk przed rozpoczynaniem wszystkiego od nowa wyraźnie go przytłacza. Świat mu uciekł ekspresem, a on pozostał bez biletu na jakimś zadupiu.

To smutna konkluzja, która czasem i mnie nawiedza przy różnych okazjach. Np. przebywając wśród swoich rówieśników. Królują od lat bardzo jednostajne tematy. Kupno mieszkania, budowa domu, rodzina, dzieci, raczkowanie, ząbkowanie, wysypka, tudzież praca, podwyżka, awanse, własny interes, firma, wysokie ceny benzyny… nuda. Po prostu wielka pustka. Brak w tym wszystkim młodzieńczych pasji, szaleństwa, czegoś nieszablonowego, co dzieje się wbrew odgórnym trendom i zwyczajom. Ludzie w pewnym wieku rezygnują ze swoich marzeń. Zdradzają je w pełni świadomie dla chęci dostosowania się do odgórnie narzuconych norm społecznych. Ślub, dziecko, kredyt hipoteczny. Bo tak trzeba, bo tak mówią w telewizji, robią to wszyscy, to jest nasz sens istnienia i nasze przeznaczenie. Dlatego właśnie częściej przebywam z młodszymi od siebie. Są jeszcze na innym etapie życia. Ale jak długo jeszcze będę mógł oszukiwać w ten sposób rzeczywistość? W filmie jest taka jedna scena, która fajnie to wszystko odwzorowuje i w wymowny sposób obnaża. Zagubiony Anders siedzi w jakiejś ulicznej i zatłoczonej kafejce. Popijając w samotności kawę obserwuje i mimowolnie podsłuchuje siedzących obok różnych obcych mu ludzi. Ci opowiadają swoim rozmówcom o własnych problemach, partnerach, randkach, planach i marzeniach, wygłupiają się, śmieją, pieprzą głupoty, po prostu żyją daną chwilą, egzystują. Pogrążony w emocjonalnym nieładzie Anders wyraźnie od nich odstaje. Nie rozumie. Czuje się wśród nich zagubiony. Chciałby być taki jak oni, ale nie może. Niczego nie ma. Niczego nie osiągnął. Niczego nie pragnie. Ale jak się okazuje, wcale nie jest od nich gorszy. W zasadzie ma nawet więcej niż oni. Świadomość chwil utraconych.

I tu kolejny plus dla Triera. Ukazując znajomych Andersa, także obcych mu ludzi, pozornie uporządkowanych, szczęśliwych, wygodnie pozycjonowanych w społeczeństwie, pokazuje, że także w nich samych głęboko siedzi coś niepokojącego. Także mają problemy, liczne chwile zawahania i zwątpienia. Myślę, że wszyscy, każdy z nas, mamy w sobie depresję, lecz w ogóle nie zdajemy sobie z tego sprawy. Co pewien czas daje nam o sobie znać, z premedytacją podcina skrzydła, zostawia samopas, uwiera. Chyba lepiej jest mieć świadomość jej posiadania. Łatwiej jest wtedy z nią sobie poradzić, okiełznać, a może nawet i zaprzyjaźnić. Tak jak Anders właśnie, acz on z kolei poszedł za daleko w drugą stronę, w pewnym momencie poddał się jej bez walki. Im dłużej chodzę po tej ziemi, tym bardziej jestem przekonany, że na świecie nie ma ludzi szczęśliwych. Są tylko piękne momenty które pamiętamy. Wspaniałe chwile w których się realizujemy, osiągamy coś wielkiego i czym później szprycujemy się długimi latami wmawiając sobie, że to szczęście właśnie. A to w istocie tylko iluzja. Eufemizm. Stan emocjonalny, tak jak uśmiech czy płacz. Trwa tylko przez krótką chwilę i zawsze, ale to zawsze przemija.

Podoba mi się krótkie stwierdzenie, na które natrafiłem bodaj na filmwebie, że ludziom pogrążonym w depresji nie da się pomóc. Nie ma na to żadnego leku, żadnej nadziei. Jest to droga jednokierunkowa. Nie warto też silić się na przesadną pomoc, z uporem maniaka iść pod prąd, bo po pierwsze, ludzie ci wcale jej nie potrzebują, a po drugie, z tej bezsilności i w wyniku traconej na pomoc energii, sami możemy niespodziewanie wpaść w jej sidła szaleństwa. Smutny to film. Ale szalenie mądry i wartościowy. Typowy skandynawski, rażący swoją bezpośredniością i chłodnym realizmem. Naznaczony niezłą muzyką i świetnym aktorstwem. Obnaża ludzkie słabości i w pewnym sensie pomaga nam w zrozumieniu oraz odnalezieniu w sobie tej trochę ciemniejszej strony często niekontrolowanej mocy. Człowiek od zawsze pogrążony był w kryzysie i chaosie, a współczesna cywilizacja ów niepokój w nas samych tylko jeszcze bardziej podsyca. Jednych uśmierca, zabiera wszelką radość z życia, innym... odbiera tylko natchnienie ;)

4/6


IMDb: 7,6
Filmweb: 7,2