czwartek, 26 kwietnia 2012

Jaki ojciec, taki syn?

Lęk wysokości
reż. Bartosz Konopka, POL, 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 20.04.2012



O fabularnym debiucie Bartosza Konopki (tego od berlińskich królików) słyszałem tylko dobre rzeczy. Aż dziw, bo przecież nawet na arcydzieła światowej kinematografii zawsze znajdzie się jakiś zamachowiec. A tu nic. Cisza i spokój. Może i nie szukałem jakoś z wielkim zapałem, ale takie rzeczy zwykle rzucają się w oczy. A ja serio chciałem dla odmiany przeczytać coś krytycznego, co poszerzy moją optykę i zaintryguje przed pójściem do kina. Coś więcej niż jedno płytkie zdanie, że Lęk wysokości jest nudny, albo że nie podobał mi się. Tak to może pies mojej sąsiadki napisać. Więc cóż. W takim razie pozostaje mi konieczność spłodzenia czegoś samemu.

Niestety muszę. Czuję się szczerze zawiedziony. Już w połowie filmu wiedziałem, że nic go nie uratuje. Nawet profesorskie kreacje Stroińskiego i Dorocińskiego. Lęk wysokości jest doskonałym przykładem na to, że nawet najlepsze aktorstwo bez dobrego scenariusza, zmysłu reżyserskiego i montażu jest niewystarczające. Robienie filmów to nadal gra zespołowa. Nawet jeden Messi nie wygra Barcelonie Ligi Mistrzów (i całe szczęście).

Film nie jest wybitny, jak to chce mi wmówić rzesza osób i to z kilku powodów. Przede wszystkim jest źle skonstruowany. Wiem jaką myśl chciał mi przekazać Konopka, a przynajmniej tak mi się wydaje, że wiem, ale nie umiał. Zabrakło warsztatu, być może umiejętności, pomysłu i pieniędzy. Tak, pieniędzy. Pomimo tego, że film stara się stwarzać pozory, jest wyraźnie niedoinwestowany. Acz to żadne novum w polskiej kinematografii. Z pewnością reżyser nie jest w tym przekleństwie odosobniony. Jednak na te wszystkie braki i wpadki techniczne widoczne zwłaszcza w raczej przeciętnych zdjęciach, choć czasem niezłych kadrach ale za to w kiepskim montażu (w kinie bolało to strasznie) byłbym w stanie machnąć ręką. Wiele razy to już robiłem w przypadku polskich produkcji, bo wiem jak wielka ciąży na nich ta niedoskonałość, ale niestety, Lęk wysokości wad ma trochę więcej. I to tych w warstwie merytorycznej. A tu już taryfy ulgowej u mnie nie ma.

Film aspiruje do miana mądrego dramatu psychologicznego. Czyli można dla wygody przyjąć, że pragnie wniknąć w nasze wnętrza, skłonić do refleksji, być może także chciałby wywrócić nasze bebechy na drugą stronę byśmy poczuli twórczą niestrawność. Cholera nie wiem, chce zasiać w nas jakiś niepokój po prostu. Ale ja absolutnie nic takiego nie poczułem. A przecież raczej nie można mi zarzucić braku wrażliwości i to nawet na rzeczy na które wrażliwy z natury nie jestem, tudzież nie powinienem być. Nic. Kompletnie nic. Aż się zastanawiałem w trakcie seansu, czy może zwyczajnie nie mam dziś swojego dnia? Że może nie mogę się skupić, skoncentrować, a być może także zrozumieć z przyczyn obiektywnych tego, co chce mi w pocie czoła powiedzieć Konopka? No ale do licha, byłem w kinie bynajmniej nie w celach towarzyskich, sam, może z 8 osób na sali, a zapach spalonego popcornu tym razem nie znalazł swojego ujścia w moich wrażliwych na jego smród nozdrzach. Skoro więc nic we mnie nie wzbudził, to może jednak nic w nim takiego po prostu nie było?

Trochę jednak szkoda, bo temat wydawał się ciekawy. Trudne relacje ojca z dorosłym już synem mogą dostarczyć wiele ciekawych wniosków z życia, że tak powiem wziętych. W dodatku w filmie reżyser wysoko zawiesił poprzeczkę skłóconemu z ojcem synowi, Tomkowi (Marcin Dorociński). Ten musiał bowiem dla zrozumienia szaleństwa, czy też zwyczajnie choroby psychicznej własnego ojca poświęcić bardzo wiele. Karierę, ciężarną żonę, słowem wszystko. Ten motyw akurat mi się podobał, ale nie był czymś nadzwyczajnym i zaskakującym, co mogło by ponieść ten film na wysokie chmury, zwłaszcza, że nie w pełni go wykorzystano. Tak już po prostu mamy, że dla naszych najbliższych poświęcamy wszystko co dla nas najważniejsze, bowiem to oni są i zawsze powinni być dla nas na pierwszym miejscu. No ale może to nie jest tak oczywiste dla wszystkich.

Podobało mi się także to, że próba okiełznania całego szaleństwa jakie siedzi od lat w głowie Wojciecha (Krzysztof Stroiński) spoczywała od samego początku na barkach jego syna. Kobiety w ogóle się do tego nie mieszały. Matka Tomka, a żona Wojciecha dawno już odpuściła i uciekła gdzie pieprz rośnie. Z kolei żona Tomka jedyne czym się przejmowała, to własnym rosnącym brzuchem i przyszłością zbudowaną z modelu rodziny dwa plus jeden, gdzie nie ma miejsca dla dziadka, zwłaszcza obłąkanego. Mamy więc do czynienia z typowo męską rozgrywką. Szorstkością, dystansem, z nieumiejętnością okazywania uczuć, z trudnością w porozumieniu się. Takie typowe męskie piekiełko z którego kobiety samoczynnie się wykluczyły i poddały bez walki. Ale to też jest nie do końca doskonałe i dwuznaczne. Myślę, że kobiety tak samo potrafią walczyć o swoich ojców. Może inaczej, ale walka i poświęcenie jest walką i poświęceniem. Synowie o matki walczyliby tak samo. Nie ma reguł, jest tylko inny wachlarz emocji.

Jednak jestem w stanie przyjąć, że na tle typowo męskich relacji można chyba trochę więcej dostrzec. Są trudniejsze, stąd może bardziej wdzięczne dla oka kamery. Z biegiem filmu uwypuklają się pewne podobieństwa pomiędzy ojcem i synem. Szaleństwo tego pierwszego, które trudno jest zdefiniować, i to mimo, że reżyser w kilku retrospektywach ukazał jego genezę, z czasem wydaje się pochłaniać także i jego syna. Też w pewnym momencie odleciał, rzucił pracę, opuścił żonę przy nadziei, niby w blasku chwały, by ratować chorego ojca, ale jednak zbliżył się do emocjonalnej nienormalności, zupełnie, jakby tylko w ten sposób można było zrozumieć gryzący go problem. Odlot ten, jak już pisałem wyżej nawet mi się podobał, nie mniej jednak i to zostało ukazane w zbyt powierzchowny sposób i tak samo jak szybko się wykluło, również zniknęło.

Cały czas więc w odbiorze filmu dominował permanentny niedosyt. Nic na to nie poradzę. Chciałbym rzecz jasna, żeby było inaczej, bowiem Lęk wysokości ma ambicje i bardzo chce być ambitne, ale nie potrafię go za takie uznać. Myślałem jeszcze trochę naiwnie, że może zakończenie wniesie coś interesującego. Że może mnie jeszcze czymś zaskoczy. Zamknie ten cały statyczny chaos w jakąś mądrą klamrę logicznej spójności, no ale skoro nie było jej także wcześniej podczas otwarcia, to trudno wymagać, by pojawiło się ona na końcu. Zakończenie więc także miałkie niestety. Zdjęcia Tatr co prawda dodają uroku, ale niczego nie wyjaśniają, niczego nie kończą. Pozostawiają niedosyt. Mimo głębi do jakiej aspiruje i jaką porusza Lęk wysokości, film jest w gruncie rzeczy płytki. Niedokończony, źle skonstruowany, acz fantastycznie wykreowany przez duet Dorociński-Stroiński. Dla tych Panów wielkie brawa, dozgonny szacunek oraz uznanie. Ale to niestety za mało. Nie jest to film zły. Ma swoje mocne strony, tzw momenty, stara się, ale nie jest żadnym tam arcydziełem. Nie jest nawet rewelacyjny, czy też bardzo dobry jak da się tu i ówdzie przeczytać. Wyróżnia się, ale jest najwyżej niezły, czym zapewne podpadnę milionom. No ale cóż, taki lajf. Tyle ode mnie.

3/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,6


niedziela, 15 kwietnia 2012

Islamizacja świata

Rozstanie
reż. Asghar Farhadi, IRN, 2011
123 min. Gutek Film
Polska premiera: 7.10.2011



Zderzenie z islamem w odniesieniu do Europy w ostatnich latach wypada bardzo blado. Lansowana już od wielu lat przez Unię Europejską poprawność polityczna i bezgraniczna tolerancja dla innych wyznań i kultur z każdym kolejnym rokiem zdaje się pogrążać w chorym irracjonalizmie i zjadać własny ogon. Według prognoz, już za 30 lat co piąty obywatel UE będzie wyznawcą islamu. Już teraz muzułmanie stanowią przeszło 5% populacji państw Unii. W Brukseli, bądź co bądź stolicy Europy, siedem najpopularniejszych imion nadawanych chłopcom w ostatnim czasie, to Mohamed, Adam, Rayan, Ayoub, Mehdi, Amine i Hamza. Francja nie może poradzić sobie z arabskimi emigrantami okupującymi przedmieścia Paryża do którego już od dawna nie ma wstępu biały Francuz. Tylko w zachodnim Berlinie stoi ponad 80 meczetów, w Londynie zaś, liczbą muzułmańskich świątyń już dawno przestano się zamartwiać. Nikt nie jest w stanie ich wszystkich zliczyć. Tam islamizacja społeczeństwa trwa w najlepsze, skutecznie eliminując z życia codziennego fundamentalne wartości kultury zachodniej, której Europa od wieków była wierna i niewzruszona stała na jej straży.

To nie są zmanipulowane slogany zerżnięte żywcem z ulotek organizacji skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych. Ot, takie są fakty. Patrzę na to wszystko z dużym niepokojem, gdyż jak przystało na chrześcijańskiego europejczyka, uważam, że mamy realne powody do obaw. Wiem, czasy się zmieniają, kultury mieszają, ludzkość dąży do jednego reprezentatywnego obywatelstwa dla całego świata. Ale czemu ma to się odbywać kosztem wartości bliskich naszym sercom? Wyrośliśmy na nich, a nasi przodkowie o nie walczyli. Brońmy ich i bądźmy dumni z naszej historii.

Europa zdaje się jednak wreszcie trochę budzić z letargu w który sama się zresztą wpędziła. Rozpoczęli Skandynawowie mówiąc NIE dalszej islamizacji Europy zamykając przy tym szczelniej swoje granice. Potem z peletonu poprawności i równości odłączyli się zalewani falą emigrantów Włosi. Wschodnia Europa wiadomo, trzyma się jeszcze nieźle w opozycji do tolerancyjnej propagandy, choć fakt, lekko nie jest. Nie wiem dlaczego, ale goniąc za wysokim poziomem życia zachodniej Europy, wschód koniecznie chce przy tym popełniać te same jej błędy. Wczoraj przeczytałem, że Real Madryt usunął ze swojego królewskiego herbu z roku 1920 znak krzyża z korony, by nie prowokować nim środowisk muzułmańskich. Nie wiem dokąd zmierza ten kontynent, ale wiem, że dryfuje zdecydowanie nie w tym kierunku w którym powinien. Prawdopodobnie do mentalnej samozagłady, ale proszę, nikomu o tym nie mówcie.

O ile islam z uporem fanatyka religijnego szukający dla siebie rynku zbytu w chrześcijańskiej Europie jest zjawiskiem niepokojącym, o tyle spoglądanie na niego funkcjonującego w jego naturalnym środowisku, może być dla Europejczyka bardzo pożyteczne, by nie powiedzieć wręcz, inspirujące. Dobrym przykładem tego jest wyróżniony tegorocznym Oscarem, pogromca polskiego W ciemności (słusznie zresztą), irański film Rozstanie. Co prawda trochę czasu od jego premiery już minęło, opadł cały ten zgiełk i tumany kurzu jakie się za nim unosiły w powietrzu, to jednak dopiero teraz znalazłem dla niego chwilę by coś więcej napisać. Acz dla odmiany, o samym filmie będzie chyba najmniej.

Europa odkryła Asghara Farhadi i nagrodziła w roku 2009 Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale (Co wiesz o Elly). Minęły trzy lata i we wrażliwości irańskiego reżysera rozkochał się cały świat. I chyba wiem dlaczego. Jego filmy charakteryzują się niezwykłą szczerością, wiarygodnym rozrysowaniem postaci, oraz mówią do światowego widza językiem dla niego zrozumiałym, acz wiernym swojej muzułmańskiej tradycji. Rozstanie jest bogate w doznania. Zahacza o europejskie, a nawet hollywoodzkie wzorce i naleciałości. Jest w odpowiedni sposób wyważone i dramatyczne, lecz nie nęka przesadnie spodziewanym po kinie irańskim folklorem. Należy traktować to rzecz jasna w kategorii plusów dodatnich.

Na tle konfliktu dwóch jakże różnie sytuowanych rodzin, Farhadi prezentuje cały wachlarz życiowych komplikacji z jakimi musi się mierzyć człowiek pod niemal każdą szerokością geograficzną. Walka uczciwości z kłamstwem, honoru z jego brakiem, szacunku do bliźniego z pogardą. A wszystko to spowodowane przez absolutny przypadek, niewinne zrządzenie losu jaki pociąga za sobą szereg zdarzeń, które wyciągają z człowieka jego prawdziwe oblicze. Jakie ono jest w rzeczywistości, często dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy zostaniemy poddani presji chwili i otoczenia. Życiowe aż do bólu.

Ta umiejętnie poprowadzona historia pokazuje także siłę islamu. Acz nie robi tego w zbyt nachalny sposób. Każdy człowiek może popełnić błąd, zgrzeszyć myślą czy uczynkiem, ale w obliczu swojego Boga zawsze musi zostać z tego rozliczony. Teraz nasuwa się pytanie, czy przeciętny chrześcijanin oglądając Rozstanie potrafi dostrzec, zrozumieć i docenić siłę islamu? Jego sterylność, fanatyzm i bezgraniczne oddanie potrafią zniechęcić, a nawet przestraszyć, to prawda. Natomiast lepsza twarz muzułmanów pokazuje ich wiarę jako ascetyczne doświadczenie i bezwzględne oddanie dla norm oraz szeregu wytycznych zawartych w Koranie. Tą twarz ukazuje w swoim filmie także Farhadi, czego jaskrawym przykładem jest konieczność złożenia przez jedną z głównych bohaterek przysięgi prawdomówności przed świętą księgą. Siła i strach przed jej splamieniem (Koranu) są wyższe od interesu rodziny. Czy przeciętny chrześcijanin potrafiłby w obliczu Biblii publicznie się dla niej zhańbić i poniżyć? Pokażcie no mi go palcem bo nie widzę.

Właśnie tego brakuje mi w naszej doktrynie Kościoła chrześcijańskiego. Siła islamu jest mocniejsza, gdyż więcej wymaga od swoich niezwykle posłusznych wyznawców. Natomiast w krajach chrześcijańskich od wielu już lat trwa systematyczne odejście od wiary, jej norm i przykazań, mimo że nie wymaga ona od nas rzeczy niemożliwych, czy nawet specjalnie trudnych. Również i u nas zauważalny jest jej widoczny regres, jednak kryzys polskiego kościoła jest trochę bardziej złożony i nie czas oraz miejsce by nad tym tutaj debatować. Może więc właśnie stąd ta ekspansja islamu w Europie jak i na całym świecie? Po prostu wykorzystuje słabość trochę zagubionych i znudzonych chrześcijan. Rozstanie poza interesująca warstwą merytoryczną i sytuacyjną, wspaniałą oraz szczerą grą aktorską, ukazuje ciepłe oblicze muzułmanów. Ich filozofię życia, definicję szczęścia, pragnienia i potępienia. Niby takie same, a jednak, jakby trochę się różnią.

Piękno i siłę rdzennego islamu można dostrzec tylko wtedy, gdy oddzielimy religię od spraw państwowych i politycznych. Niestety jest to trudne. Islam dla wielu mas stał się hasłem antyeuropejskich rebelii. Islamscy fundamentaliści w przeciwieństwie do cywilizacji zachodniej, potrafią zabijać za znak krzyża i Biblię w ręku. Czymże jest więc nasza europejska tolerancja na tle tak barbarzyńskich aktów wyznania wiary? Pewnie, że też mamy wiele na swoim sumieniu, ale wyprawy krzyżowe skończyły się już w XIII wieku. Dlatego do innych wyznań i wierzeń powinniśmy podchodzić z odpowiednim dla nas dystansem. Czerpmy z nich inspiracje, siłę, delektujmy się nimi, oglądajmy ich filmy i słuchajmy ichniejszej muzyki, ale na Boga, nie przenośmy obcych religii do Europy. A i my też, przestańmy w końcu nawracać dzikusów. Świat będzie bardziej różnorodny, może i podzielony, ale autentycznie piękniejszy.

4/6


IMDb: 8,6
Filmweb: 7,7


poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Że życie ma sens

Nietykalni
reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, FRA, 2011
112 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.04.2012



Nigdy nie jest za późno żeby cieszyć się z życia. Zwłaszcza swojego. Jednak w dzisiejszych czasach ciężko jest o radość, nawet jeśli wszystko układa się względnie po naszej myśli. Gdy ktoś mówi mi że jest szczęśliwy, to ja mu w pierwszej chwili nie wierzę. Oczywiście cieszę się wraz z nim jego iluzją, ale nie wierzę w szczęście permanentne jako stan emocjonalny które można sobie wypracować. Szczęście to rzecz ulotna i niestabilna tak jak śmiech, płacz, smutek, radość, tęsknota czy miłość. Chwilowa ekspresja jako wyznacznik naszych aktualnych stanów afektywnych. Nie da się nią specjalnie sterować. Po prostu nas nawiedza znienacka i stanowi dopełnienie naszych aktualnych doznań które musimy czymś wyrazić. Czasem trwa to kilka sekund, czasem długie godziny, dni i tygodnie. Niestety zawsze potem znika tak samo gwałtownie jak się pojawia.

Na szczęście zawsze nam coś po sobie zostawia. Piękne wspomnienia, sentymenty, ale też tęsknotę, ból, smutek... alimenty. Zbiór emocji z których będziemy w kwiecie wieku rozliczać się stojąc nadzy przed lustrem. Olivier Nakache i Eric Toledano nakręcili z pozoru lekki film naszpikowany emocjami niczym polskie drogi dziurami. Muszę powiedzieć, że Nietykalni to jeden z najlepszych obrazów ostatnich lat jaki widziałem, który zawierałby w sobie tak wiele ciepła, wzruszeń, smutku i radości. Autentycznie tego się po nim nie spodziewałem, ale cholernie lubię być tak zaskakiwany.

To zdecydowanie jeden z tych filmów które dają nam soczystego kopa w nasze leniwe dupska. Po jego obejrzeniu chcemy coś zrobić ze swoim życiem. Coś naprawić, zadzwonić do przyjaciela, zagadać do dziewczyny która od dawna nam się podoba, ale jakoś nie mieliśmy dotąd śmiałości. Przez krótką chwilę w akompaniamencie końcowych liter i wyśmienitego fortepianu Ludovico Einaudi życie wydaje się być wyjątkowo piękne, acz nadal w pełni niewykorzystane. Świadomość niezaspokojonego potencjału trochę ogłupia. Nie wiedzieć czemu zacząłem się zastanawiać, co takiego szalonego zrobiłem ostatnio w swoim życiu. Tak właśnie. To ten kaliber motywacji i poczucia nadprzyrodzonej siły, oraz szacunku do swojej ciągle jeszcze niespełnionej młodości o jakiej producenci Red Bulla mogą tylko pomarzyć.

Wspaniały duet aktorski Francois Cluzet oraz Omar Sy wcielili się w postacie rzeczywiste, na których historii i jej motywach nakręcono tą krzepiącą opowieść o radości z życia. Dwie osoby, dwa różne statusy społeczne, wiek, zasobność portfela, wykształcenie i otoczenie. A jednak jest coś co je do siebie zbliżyło i połączyło na lata. Nietykalni to coś więcej niż opowieść o przyjaźni. To udokumentowany sposób na czerpanie radości z życia i jego zasobów także tam, gdzie się tego nie spodziewamy. Dowód na istnienie piękna w chwilach smutnych i beznadziejnych. W końcu jest to film dla wszystkich zdołowanych, zawiedzionych i zmęczonych swoim dotychczasowym życiem. Powinni go też puszczać polskim piłkarzom przed ważnymi meczami, oraz w Sejmie przed głosowaniami, acz jednym i drugim już chyba nic nie pomoże.

W zasadzie to nie ma co więcej nad tym filmem deliberować. Nie posiada on ukrytych głębi. W trakcie oglądania nikomu nie powinien spocić się rdzeń mózgowy. Nie ma też mowy o nudzie. Film jest może i lekki, ale szalenie pożyteczny. Bombarduje widza zewsząd pozytywną energią, nawet jeśli jest chwilowo smutno i trochę sentymentalnie to nawet lepiej, jest dzięki temu bardziej wiarygodny. Wspaniała opowieść o dwóch wielkich-małych ludziach uwięzionych we własnym okrutnym przeznaczeniu - sparaliżowanym ciele oraz w szemranym ubóstwie. Dzięki sobie nawzajem uzupełniają swoje życia o pierwiastek radości i cholera no, szczęścia. Nadal nie jestem pewny czy fizycznie istnieje. W filmie jest ono w dużej mierze uwarunkowane od pieniędzy niestety. Nie daje pełni wiary w jego osiągniecie, ale daje nadzieję, że każdy ma takie same szanse na jego prywatne odkrycie. Wystarczy otworzyć się na innych i pozwolić im pociągać za nasze sznurki. Czasem warto zaryzykować i po prostu z kimś szczerze porozmawiać, nawet z zupełnie obcą nam osobą. Reszta to tylko przełamywanie lodów oraz własnych słabości i przyzwyczajeń, a także emocje. Cały wachlarz pięknych emocji. Gwarancja dobrze spędzonego wieczoru. W sam raz na podzielenie się swoim uczuciem z kimś bliskim.

5/6


IMDb: 8,4
Filmweb: 8,6