piątek, 30 marca 2012

Zmysł bólu

Perfect Sense
reż. David Mackenzie, GBR, GER, DEN, SWE 2011
88 min. Gutek Film
Polska premiera: 23.03.2012



Czy zastanawialiście się kiedyś w dzieciństwie jak to jest byś ślepym bądź głuchym? Za dzieciaka miałem czasem takie zapędy, by jak nikt nie widzi, trochę poudawać. Zamykałem oczy i chodziłem po omacku po mieszkaniu, lub też zwyczajnie zatykałem uszy i posiłkując się swoją bujną dziecięcą wyobraźnią, próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to jest nie mieć tego jakże cennego zmysłu. Nie wiem po co. Byłem przecież tylko dzieckiem. Pamiętam też dyskusje z rówieśnikami, co lepiej - Nie mieć wzroku, czy nie słyszeć? Gruby bezsens, wiem, ale przecież dziecięcy archaiczny twardy dysk był dopiero w fazie rozwoju. Dziś to wspomnienia nagle odżyły, bo też w najnowszym filmie Szkota Davida Mackenzie, stare dziecinne rozkminki wracają na swój dawny trochę szczeniacki tor.

Ale zacznę jednak od zawsze drażniącej mnie kwestii polskiego tłumaczenia oryginalnego tytułu. Nie lubię puszczać płazem nonsensów w aż tak wyrazistym wydaniu. Tym razem błysnęli w Gutek Film (cóż za rozczarowanie). Jestem w stanie przymknąć oko na brak dosłowności w sytuacji, gdy oryginalnego tytułu nie da się w rozsądny sposób przekształcić na literki układające się zgodnie z prawidłowością języka Kochanowskiego i Słowackiego, no ale co u licha stanęło na przeszkodzie, aby Perfect Sense nazwać po prostu Idealnym zmysłem? Że nie pasuje? Może kojarzyć się z Szóstym zmysłem? No i co z tego? Ostatnia miłość na Ziemi… jasne. Nawet Google Translate by na to nie wpadł. Duża krecha mości Gutek. Jak stąd do kina Muranów.

Na szczęście dalej już aż tak druzgoczących minusów nie będzie. Trudno mi bowiem zbesztać werbalnie film który momentami ma aspiracje do bycia wielkim dziełem. Może nie wyszło mu to w sposób szczególny, fakt, ale lubię gdy ktoś się stara. Gdy na ekranie łamane są pewne bariery i otwierane są nowe furtki tylko po to, by choć jeden widz to docenił i zastygł na parę chwil. Otóż więc ja doceniłem, a nawet zastygłem. Szczerze i autentycznie. Perfect Sense ociera się o perfekcję i geniusz w swojej kategorii wagowej, acz nie zamierzam spuszczać po sobie wody bez pozostawienia w środku kilku śmierdzących uwag.

Mój pierwszy kontakt z filmem (a raczej jego zwiastunem) był raczej rozczarowujący. Nie wiem, może tylko jednym okiem na niego spojrzałem i oceniłem zbyt pochopnie. Bardzo rzadko mylę się przy ocenie przydatności filmów na podstawie ich trailerów, ale tym razem przyznaję, oceniłem źle. Uznałem, że jest to pewnie jakieś tam tanie romansidło o charakterze wybitnie melodramatycznym klasy B. Acz nagie cyc... eee... piersi Evy Green kusiły. Te z Marzycieli dotąd jeszcze mącą mi czasem w głowie tuż przed zaśnięciem (w mordę, to serio będzie już 9 lat?). Na szczęście dość szybko się zreflektowałem. Dało mi do myślenia przede wszystkim to, że jego dystrybucją w Polsce zajął się sam Gutek Film, a przecież zwykle po szajs nie sięgają. Powąchałem tu i tam, trochę poczytałem, dokształciłem się i tak oto padło postanowienie: Idę do kina.

Eva nie dość że nadal piękna, to jeszcze nabrała tej uwodzicielskiej dojrzałości którą nabywa się z wiekiem. Może nie jest wybitną aktorką, ale jak na typowego seksistę przystało (to o mnie), w sprawiedliwej ocenie umiejętności aktorskich u kobiet często zasłaniam się ich ogólnym pięknem. Nie chodzi mi rzecz jasna tylko o piękno prężące się na pierwszym planie, lecz także o to ukryte głębiej pod skórą oraz te nienazywalne, wyrażające się a to błyskiem w oku, a to gestami, mimiką twarzy, czy zwykłym uśmiechem. No sami wiecie, znacie życie i te zabawy Amora z zatrutymi strzałami. Eva Green dysponuje właśnie całym wachlarzem podobnych emocji które na mnie działają i męczą zarazem. Jedyny z nią problem jest taki, że dotąd grywała przeważnie w złych lub w bardzo złych filmach. Ale teraz, dla świata bardziej wymagających i wysmakowanych mężczyzn uratował ją David Mackenzie. Dziękujemy.

Ale nie tylko my – faceci będziemy zadowoleni z 90 minut spędzonych z Evą w kinie. Także kobiety wyjdą z nich w pełni usatysfakcjonowane. Myślę, że nawet bardziej od nas. A przynajmniej powinny. Pięknej Evie asystuje w jej romansie inne ciacho, Ewan McGregor, do którego od lat wzdychają niewiasty na całym globie. Ewan i Eva tworzą zaiste zacną parkę, acz tu pierwszy mały minus ode mła. Niestety nie wykorzystano w pełni potencjału jaki te dwie wyraziste osobowości według mnie były w stanie zaprezentować. Zabrakło mi iskry i autentyczności w ich szalonym związku, a może czegoś więcej w barwnym zapisie w scenariuszu, który czasem jakby nie nadążał za ich uczuciem. Michael i Susan nie przejdą do historii kina. Znikną gdzieś w drugiej setce ekranowych par kochanków. Szkoda.

O ile ich lekko toksyczny związek, który z mozołem buduje się i tworzy przez cały film aż do finałowej sceny nie jest idealny, o tyle tło tej miłosnej opowieści mocno mnie zaintrygowało. W oparach delikatnego posmaku science-fiction dominuje utopijna narracja i świat, który na naszych oczach umiera. Śmierć jego jest powolna i szalenie okrutna. Coś o wiele bardziej bolesnego i nieprzewidywalnego dziesiątkuje miliony ludzkich istnień w tempie stale rosnącego u nas długu publicznego na jednego mieszkańca. Niezidentyfikowany wirus stopniowo odbiera ludzkości ich największe skarby naturalne. Ich zmysły. Zapach, smak, słuch, mowę, wzrok... Utrata każdego z osobna poprzedzona jest dziwną anomalią psychofizyczną. Pojawia się wraz z nimi smutek, płacz, albo wściekłość i brutalna autentyczna złość. Innym razem śmiech i radość, oraz chęć dzielenia się nimi z innymi. Przyznaję, wybornie się to podziwia. Z autentycznym umysłowym odrętwieniem i niepokojem, gdzie chwilowa fascynacja także nie daje za wygraną i również chce w tym wszystkim uczestniczyć.

Powolne dogorywanie ludzkości zestawione jest z dojrzewającą miłością jaka kiełkuje w sercach naszej pary zakochanych w sobie młodych ludzi, właściciela restauracji i epidemiologa. Z każdym atakiem niezidentyfikowanej choroby rośnie ich uczucie, które musi mierzyć się z trudnościami jakich świat dotąd jeszcze nie widział. Ale też, ileż w tym nowych doznań stymulujących ich popędy. Można jeść np. wspólnie mydło w romantycznej wannie i świetnie się przy tym bawić. Albo pić olej roślinny wyobrażając sobie że to wysokogatunkowy alkohol. Jednak z każdym kolejnym atakiem wirusa na któryś z ludzkich zmysłów, sytuacja staje się coraz bardziej zatrważająca i przejmująca.

Tu pojawia się szereg interpretacji co powoduje, że film momentami ociera się o geniusz. Można bowiem podejść do jego odbioru na dwa sposoby. Próbowałem obu i o dziwo, każdy pasuje. Po pierwsze, co przemawia do mnie najdobitniej, to teoria, w której ową epidemią odcinająca ludzkość od ich zmysłów jest po prostu miłość. To ona doprowadza nas do szeregu zachowań w których nie jesteśmy sobą. To przez nią wypowiadamy w swojej wściekłości słowa które nigdy paść nie powinny. Miłość doprowadza nas do gniewu, do uzależnienia, do utraty wszelkiej racjonalności i zdrowego rozsądku oraz do szaleństwa. W końcu do samotności w której pozostajemy sam na sam ze swoim uczuciem. Z oddechem dwóch ciał i biciem naszych serc. Reszta świata jest wtedy mało ważna, nic poza nią nie widzimy. W pierwszej jej fazie nie chcemy nawet jeść. Powolna utrata zmysłów w Perfect Sense jest właśnie takim epitafium do sensu zrozumienia istoty miłości z całym jej nieodzownym bagażem ludzkich cierpień.

Innym punktem widzenia z którym potrafię się w pełni zgodzić, jest z kolei odwrotna teoria głosząca tezę, w której miłość ukazana jest jako niewinny kwiat zrodzony z autentycznego uczucia który musi rosnąć na wysypisku cuchnących śmieci. Mimo niesprzyjających okoliczności kwiat ten kwitnie i pachnie na przekór wszystkim. Ale żeby go dostrzec, trzeba wyzbyć się tego absorbującego syfu wokół niego. Odciąć się od zgiełku odchodów z całego świata. Po wyeliminowaniu wszystkich przeszkadzajek, po odcięciu naszych zmysłów wzroku i słuchu, które czy chcemy tego czy nie, muszą rejestrować wszystkie cywilizacyjne okropności nam towarzyszące, dopiero wtedy możemy w pełni napawać się czystym i niczym nieskażonym uczuciem miłości. Wiem, trochę naiwne i nazbyt melodramatyczne, być może też trochę poetyckie, wręcz kiczowate, ale chyba właśnie o to chodzi w tym filmie. Żeby szukać trywialnych odpowiedzi w innej bajce naszej ziemskiej dosłowności.

Tak czy owak, największym wygranym tej opowieści jest po prostu miłość. Czy to w postaci okrutnej morderczyni wysysającej z nas krew i chęci do życia, czy też w roli niewinnego boskiego anioła mamiącego nas wielką przygodą. Miłość jako perfekcyjny zmysł, którego nie da się w żaden sposób pokonać. Bez niej nie ma nic. Może i proste, ale na pewno nie głupie.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0



wtorek, 20 marca 2012

Świat, który stracił Boga

Pewnego razu w Anatolii
reż. Nuri Bilge Ceylan, TUR, BiH, 2011
150 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 09.03.2012


Teraz będzie trochę o nudzie. No wiecie. O bolącym tyłku w kinie, o żadnej zadowalającej formie ułożenia nóg w ciasnym rzędzie, tudzież o odciskach na opuszkach palców od notorycznego wciskania na pilocie telewizora przycisku przewijania dłużyzn na jego ekranie. To powszechne i bardzo znane zjawisko na które w zasadzie nie ma żadnego lekarstwa. Tyle, że ja tą nudę w kinie i na kanapie w pewnym sensie lubię. Wręcz wydaje mi się nader interesująca, o ile rzecz jasna występuje w uzasadnionych sytuacjach i że tak powiem, stosuje się ją z głową. Jeśli jednak nuda pojawia się wtedy kiedy według zamysłu autorów wcale nie miało być nudno, a wręcz przeciwnie, miało tryskać interesującą dynamiką obrazu i treści... no to dupa. Nuda kliniczna. Zakopać. Spalić. Iść na piwo.

Z dobrą nudą to jest tak, że musi dać coś strapionemu widzowi w zamian. Dajmy na to te „polskie filmy w których to nic się nie dzieje proszę pana. Nic. Taka, proszę pana... Dialogi niedobre... Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje”. No faktycznie. Niby nic. Stwierdzenie za przeproszeniem z dupy. No ale ta mina... ten grymas na twarzy inżyniera Mamonia proszę pana i jego interlokutorów... Bezcenne. To jest właśnie przykład interesującej nudy. Nie potrzebny nadmiar inteligenckich słów, kilka ujęć kamery, trzech widowiskowych wybuchów i jednego efektu specjalnego. Nuda do nas mówi może i w zawoalowany sposób, ale tylko od nas samych zależy czy będziemy potrafili wycisnąć z niej jej najsmakowitszy miąższ, by napawać się jej słodkością.

Ale o czym to ja chciałem. Aha.
Tak więc właśnie dotarł do naszych kin film, który będzie musiał odpierać ataki potwornie znudzonej nim publiki. Zapewne najbardziej zawiedzeni będą niedzielni kinomani i ich wszech klony zwabieni do kin wyróżnieniem szacownego jury festiwalu w Cannes, które obdarowało najnowszą produkcję Nuri'ego Bilge Ceylana zaszczytną nagrodą Grand Prix. Oczywiście będą mieli rację. Pewnego razu w Anatolii bez pardonu atakuje widza potwornymi dłużyznami, ekranową monotonią oraz rześkim minimalizmem w treści i w obrazie. Tak więc brać poduszki pod tyłek, naładować komórki, zrobić kanapki na zaś i naparzyć full kawy do termosu. Ale już tak bardziej serio, jest to instrukcja tylko dla kinowych lamusów. No offence jakby zabolało. Choć, czy ja wiem... Może jednak powinno. Nie ważne.

Jako umiarkowany zwolennik kinematograficznej nudy z przyjemnością stanę w opozycji i będę odpierał ataki jej fanatycznych wrogów. Cierpiałem w kinie, a i owszem, ale to dość przyjemne z tych najbardziej kafkowskich doznań. Zapachniało perwersją i słusznie. Z jednej strony film jest trochę za długi i zbyt męczący, z drugiej zaś, nie chciałem by się skończył. Taki to z niego dziwoląg. Albo ze mnie. Możliwe też, że jedno i drugie.

Pewnego razu w Anatolii pod płaszczykiem nudy skrywa także całkiem okazałe przyrodnicze rarytasy. Sypie też miłymi dla szukającego rozumu mądrościami, acz zakopanymi głęboko jak nieboszczyk którego przez bite dwie godziny poszukują bohaterowie filmu. Jeśli komuś zachce się wziąć do ręki saperkę i solidnie nią popracować podczas seansu, to w nagrodę być może odkryje prawdziwy skarb. Nie ważne że będzie nim stary but z gumoleum. Istotniejsze będzie to, że jednak coś się odkryło. Samemu.

Autor świetnych Trzech małp, uznanych Klimatów i odkrywczego Uzaka bardzo lubi znęcać się nad widzem. Nie podstawia mu pod nos pachnącego talerza i ciągle od niego wymaga. Przynieś sól! Wyrzuć śmieci! Weź pigułkę! No chyba jednak nie po to większość ludzi chodzi do kina, żeby zamiast spodziewanego relaksu i wyszukanej rozrywki, dostawać publicznie pasem po dupie i jeszcze za tą przyjemność słono płacić. Ale są tacy co to lubią. Np. niżej podpisany. Lubię to, ponieważ w dzisiejszych czasach ludzi trzeba zmuszać do samodzielnego myślenia. Należy naprowadzać ich lekko na odpowiednie tory, gdyż sami tego niestety nie potrafią. Im więcej się od ludzi wymaga, tym więcej będą mieli z tego profitów w przyszłości. W technikum nienawidziłem swojej nauczycielki matematyki. Dziś ją dziś miło wspominam i szczerze szanuję. Zmuszała nas do myślenia i ciągle wymagała. No ale młody gnój tego nie rozumie. Dla niego liczy się tylko zabawa i święty spokój. Zupełnie jak dzisiaj w kinie. Ludzie ciągle muszą myśleć w pracy, w domu, przy płaceniu rachunków kombinują jak koń pod górę, lecz gdy idą do kina, chcą się odmóżdżyć i już nie myśleć. Przynajmniej przez te półtorej godziny. Jestem w stanie to zrozumieć i nikogo za to nie ganię. Taki lajf po prostu. Dlatego filmy Ceylana są trudne i przeznaczone dla nielicznych. Nie chcesz myśleć także w porze relaksu i szprycować się nudą w oparach artystycznego nieładu? Nie oglądaj tego filmu.

Nie mniej jednak namawiam do spróbowania i złapania się z nim za łby. Zaczyna się bowiem bardzo interesująco. Jest środek nocy, pustynny, letni pejzaż i trzy samochody. W środku ściśnięci jak sardynki policjanci, lekarz, prokurator oraz dwóch podejrzanych o zabójstwo. Wszyscy szukają zakopanego gdzieś w pobliżu ciała. Rutynowa operacja. Podejrzani mają wskazać miejsce zabójstwa, policjanci eskortować i zabezpieczyć zwłoki, lekarz stwierdzić przyczynę zgonu, a prokurator spłodzić odpowiedni nastrój na urzędniczym papierze. Problem w tym, że podejrzani nie pamiętają gdzie dokładnie leży nieboszczyk, policjanci są tym faktem podirytowani i gadają z nudów o serach i jogurtach, a także o prostacie prokuratora, natomiast lekarz zastanawia się nad sensem istnienia w tej zabitej dziurze. Co można robić przez dwie godziny ściśnięty w samochodzie gdzieś na odludziu i w środku nocy? Rozmawiać.

Niby tak. Ale bohaterowie Ceylana wcale dużo nie mówią. Przemawiają przez nich gesty i grymasy twarzy, a także puste i nic nie znaczące w pierwszym odczuciu słowa. Asystuje im też surowy krajobraz, długie kadry oraz pauzy. To wszystko może trochę irytować, ale dość szybko zacząłem się z taką formą ekspresji zaprzyjaźniać. Wspólny los jednej chwili splata w wianuszek wszystkich naszych bohaterów i z czasem zaciera między nimi granice z punktu widzenia statusu społecznego. Policjant, morderca, prokurator, lekarz... na tej pustyni ich pozycje w społeczeństwie zaczynają być nieistotne. W patowej sytuacji w jakiej się wszyscy znaleźli do głosu zaczyna dochodzić człowieczeństwo. Im bardziej są zmęczeni poszukiwaniami, tym szerzej otwierają się na innych. Płaczą, rażą szczerością, śmieją, zwyczajnie głupieją. Reżyser skupia się właśnie na tej przemianie i relacjach między nimi. Bawi się też w zakrzywianie pryzmatu ludzkich osobowości. Przeskakuje z jednej postaci na drugą i za każdym razem próbuje coś z niej wyciągnąć. Czasem coś zupełnie nieistotnego, czasem zabawnego, innym razem odkrywa tkwiący w nich dramat.

Jednak na próżno szukać w ich małym świecie wielkich metafor. Nie dowiadujemy się o nich zbyt wiele. Warto raczej skupić się na relacjach między nimi. Nad sensem życia i śmierci. Każdy z bohaterów wyznaje jakby inną ich definicję, inną moralność, innego Boga. Każdy z nich jest na swój sposób samotny i zagubiony we własnym świecie. Przedłużająca się rutynowa czynność zakłóca w nich pozorny ład i porządek oraz zdradza ich liczne słabości. To wszystko ich do siebie zbliża i stają się bardziej prawdziwi. Jesteśmy w stanie pochylić się nawet nad dwoma mordercami gdyż są autentyczni. Muszę przyznać, że ciekawie to wszystko Ceylan poukładał. Dotarł do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej psychiki, a także uwypuklił jaskrawe różnice pomiędzy światem wschodu i zachodu.

Film piękny wizualnie, acz zabójczo surowy i mroczny. Długi, ale w tej dłużyźnie fajnie się siedzi. W nudzie zdecydowanie więcej widać. Bardziej czułem się w tym świecie obecny, przez co lepiej odczytywałem poszczególne subtelności bijące z ekranu. Ale też na końcowych napisach poczułem się trochę zbity z tropu. Ceylan brutalnie mi uświadomił, że tak po prawdzie, to nic o jego postaciach nie wiem. Dwie i pół godziny obserwacji i nic. Pozostał tylko niepokój, smutek i taka jakaś… dziwna nostalgiczna pustka.

4/6

Filmweb: 7,0
IMDb: 8,1 

poniedziałek, 5 marca 2012

Samotność w wielkim mieście

Wstyd
reż. Steve McQueen, GBR, USA, 2011
99 min, Gutek Film
Polska premiera: 24.02.2012



Bałem się Wstydu. Już od jesieni, odkąd zderzyłem się z jego pierwszym zwiastunem i zagraniczną recenzją wiedziałem, że ten film mnie bez pardonu rozjedzie. Przez te kilka miesięcy w oczekiwaniu na polską premierę wytworzyła się we mnie dziwna potwarz, która z jednej strony szkalowała i odpychała ode mnie Wstyd, a z drugiej, nie mogła się go doczekać. Nerwowo odliczałem tygodnie, by w chwili wkroczenia filmu na białym koniu do polskich kin skapitulować i dać sobie jeszcze kilka dni na zbudowanie odpowiedniej odporności i psychicznego nastawienia. Niczym zawodowy sportowiec chciałem wejść w Wstyd jak w olimpijskie zmagania będąc w szczytowej formie. Przeczytałem chyba wszystkie możliwe recki które w ostatnich tygodniach pojawiły się w sieci i na papierze, co było błędem i to z gatunku tych strategicznych. Zwykle tego nie robię. Nie przed obejrzeniem filmu, a zwłaszcza nie przed spłodzeniem własnych przemyśleń. Jest to niebezpieczne, ponieważ podświadomie przyjmujemy czyjś punkt widzenia z którego czasem ciężko jest się wyleczyć. Wolę mieć głowę czystą i nieskażoną cudzymi weryfikacjami i pomysłami na interpretację. Przez złamanie moich przyzwyczajeń oraz pod wpływem obejrzanego już Wstydu, jestem trochę w rozgardiaszu emocjonalnym. W gruncie rzeczy, nie wiem co napisać.

Bałem się Wstydu także dlatego, że przeczuwałem iż Steve McQueen wbije mi jakąś brutalną prawdę między oczy także o mnie samym. Coś na co nie będę gotów, co mnie wzburzy i będzie uwierać. Jestem mniej więcej w tym samym wieku co Michael Fassbender i filmowy Brandon. Także mieszkam samotnie w wielkim mieście, mam własne mieszkanie, podobną pracę biurową w korporacji i przyzwoite wynagrodzenie. Na tematy damsko-męskich relacji i związków mam w zasadzie podobne zdanie do naszego filmowego bohatera. Bynajmniej nie chodzi mi tu o chorobliwe uzależnienie od zwierzęcego skowytu kobiecych uniesień i odczuwalnego w pasie uścisku ich ud, w żaden sposób się do nich nie porównuję. Zdecydowanie nie ta skala i nie ten level szaleństwa, acz uważam, że męski punkt widzenia na to zjawisko jest jednak trochę bardziej dyskusyjny. Nie chciałem też usłyszeć od McQueena postawionej przez niego diagnozy, stwierdzenia także i u mnie współczesnej choroby cywilizacyjnej która często nawiedza zwłaszcza ludzi samotnych, z czym generalnie nie do końca się zgadzam. Na szczęście skończyło się na strachu. Reżyser fenomenalnego Głodu podążył w nieco innym kierunku. Uff.

Mam wrażenie, że o Wstydzie zostało powiedziane i napisane już niemal wszystko. Film miał dobre wejście, niezłą reklamę utkaną z wielu nagród światowych festiwali i towarzyszącą mu aurę skandalisty. To mnie akurat trochę dziwi. W czasach kiedy seks i pornografia jest na odległość trzech kliknięć myszy, gdy w telewizji publicznej roi się od nagich ciał i to w godzinach telewizji śniadaniowej, a z bilboardów ulicznych nagość i seks bezceremonialnie wołają do nas „przeleć mnie”, nazwanie filmu w którym pokazanych jest trochę cycków i prawie w ogóle podniecającej erotyki skandalistą, zakrapia na niedorzeczność i hipokryzję. Seks z jednej strony nadal jest tematem tabu, niedostępny i zakazany nawet dla dorosłych. Z drugiej zaś, kreowanie się współczesnych ludzi młodych, hipsterów i kobiety wyzwolone na seksualnych rewolucjonistów, którzy za pomocą seksu wyrażają swoją wolność, nowoczesność i niezależność, przypomina trochę rewolucję seksualną z lat 60 (USA), czy 70 (Europa) ubiegłego stulecia. Kolejne pokolenia chcą manifestować swoją fizyczną atrakcyjność poprzez udział w modnej sobotniej orgietce. Nihil novi.

Tak więc rozmowa o naszej cielesności i jej słabościach w gruncie rzeczy nadal jest niedorzeczna, nadal nas zawstydza i to bez względu na przyjętą szerokość geograficzną, mimo, że każdy z nas „to” robi i wie o „tym” wszystko, lub prawie wszystko. Osobiście uważam że to w sumie dobrze iż świat ciągle opiera się przed złamaniem chyba ostatniej bariery ludzkiej prywatności i naszej ogólnej tajemnicy ziemskiej bytności. Człowiek musi mieć swój własny intymny świat który nie jest i nigdy nie powinien być na sprzedaż. Każdego dnia obdzierani jesteśmy z naszych emocji i prywatności w imię nowoczesności i otwartości. Spece od stylu i wizerunku wołają do nas, bądźcie atrakcyjni, bądźcie seksualni! Gwiazdki wielkiego i małego ekranu wypinają tyłki i sprzedają swoje wdzięki dzięki którym robią oszałamiające kariery w show-biznesie, sekretarki robią dobrze ustami własnym szefom, wszyscy się pieprzą na okrągło, nagminnie zdradzają swoje partnerki i partnerów, jak więc w tych wybitnie seksualnych czasach zachować względną normalność, czystość i hermetyczną stabilność emocjonalną? Że o wstrzemięźliwości seksualnej nie pomnę.

Steve McQueen zafascynowany fizycznym uzależnieniem, ale nie tylko tym stricte seksualnym, uzależnieniem w ogóle, czy to od narkotyków czy alkoholu, zabierając nas do świata który dobrze znamy i to często z autopsji, chce nami tak po prostu normalnie i porządnie wstrząsnąć. To właśnie to czego w pewnym sensie bałem się najbardziej i opisałem już wyżej. Mam wrażenie, że przy pomocy typowego, lekko zagubionego przedstawiciela naszych dzisiejszych czasów, McQueen chciał postawić przed widzem lustro, żeby ten zobaczył w nim swoje odbicie i nad nim zapłakał. Pewnie uda mu się to w co setnym przypadku, ale i tak będzie to dużym sukcesem. Wbrew temu co się powszechnie pisze i mówi, Wstyd według mnie nie jest filmem o uzależnieniu i związanym z nim niebezpieczeństwach. Wszyscy gadają tylko o seksie. Owszem, wszystko krąży wokół niego. Problemy Brandona (na cześć Marlona Brando) sprowadzają się do podświadomej i ogromnej potrzeby osiągnięcia orgazmu który gwarantuje mu ukojenie oraz ucieczkę od problemów dnia codziennego. Ale ważniejsze dla mnie jest poszukiwanie przyczyn tego stanu rzeczy. Dlaczego i co go do tego doprowadziło? Co sprawia, że człowiek gotów jest zniszczyć swoje godne i uporządkowane dotąd życie dla tylko chwilowej cielesnej uciechy?

Omawiany seksoholizm jest tu tylko efektem finalnym, wypadkową pewnych zdarzeń, skutkiem ubocznym naszych ziemskich poczynań. Tak jak alkoholizm czy narkomania, bierze się z naszych słabości i życiowych problemów, lub tez po prostu z głupoty. W przypadku Brandona, widzę przede wszystkim jedną przyczynę. Samotność. Nieumiejętność nawiązywania bliskich relacji z ludźmi, czy nawet swoimi bliskimi (z siostrą Sissy). Świadoma alienacja i odcinanie się od innych istot człekokształtnych. Życie Brandona jest sterylne aż do bólu, typowe dla wielkich miast. Praca biurowa w korporacji. Własne uporządkowane mieszkanie ze stałym i rozgrzanym do czerwoności łączem internetowym. Niezdrowe odżywianie, stres, nieludzka wielkomiejskość, która dzieli, a nie łączy. Permanentna pogoń za pieniędzmi, za iluzorycznym szczęściem, za wolną sobotą za miastem i kredytem hipotecznym (skąd my to znamy, he?). Idealne i książkowe wręcz składowe współczesnej społecznej choroby cywilizacyjnej. To jest właśnie faktyczna przyczyna większości naszych uzależnień i moralnych skoków w bok w dzisiejszych czasach. Samotność jako klucz do drzwi prowadzących do naszej autodestrukcji. Zawsze pasuje do dziurki.

Co ciekawe, przez ponad połowę filmu nie widziałem niczego co pozwoliło mi sądzić, iż Brandon jest ciężko chory. No dobra. Masturbował się często, także w pracy. Przyznaję, to nie jest normalne. Bzykał prostytutki, wyrywał panienki na jeden strzał i nałogowo oglądał pornole. Wszystko zależy od punktu odniesienia. Ciekawi mnie punkt widzenia kobiet i ich chłodna ocena poczynań Brandona, która zapewne jest zgoła odmienna od naszego, męskiego. Ale moim typowo seksistowskim i szowinistycznym zdaniem, jego poczynania mieściły się jeszcze w górnej granicy samczej przyzwoitości. Rzecz jasna z pominięciem ostatnich scen które McQueen celowo uwypuklił i skaził niesmaczną niedorzecznością oraz chorobliwym stygmatem który miał sprawić, aby widz wypluł swoje bebechy. Miało być niesmacznie, tak, żeby nawet jeśli widz uważał dotąd, iż Brandon w gruncie rzeczy jest całkiem normalny, najwyżej lekko zboczony i wiecznie napalony (jak każdy samiec), to jednak koniec końców rzeczywiście, finalnie wychodzi z niego poważna choroba nad którą nie panuje. Może to trochę naiwne i zbyt karykaturalne przepotwarzenie, ale nie chcę o tym dyskutować. Nie wiele wiem o uzależnieniach i o tym co robią one z ludźmi w swoim górnym zakresie. Przyjmijmy, że takie rzeczy się ciągle zdarzają.

Nie mniej jednak podoba mi się tak przedstawienie postaci. Myślę, że Wstyd dlatego jest tak mocny i kontrowersyjny w odbiorze, ponieważ z poczynaniami Brandona może się utożsamiać wielu współczesnych facetów, typowych reprezentantów cywilizacji zachodniej. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie oglądał nigdy pornoli, kto zwykle nie ocenia kobiet po wyglądzie i ich potencjalnej atrakcyjności seksualnej, oraz kto nie zabawia się czasem ręką pod kołdrą. McQueen swoim obrazem niby pokazał jak cienka granica dzieli nasze typowe męskie żądze od przedawkowania nimi, ale nie mówi nam gdzie formalnie ona przebiega. Pozostają tylko domysły i pole do własnej interpretacji. Wydaje mi się, że jest to bardzo męski film, przeznaczony przede wszystkim dla mężczyzn. Jednak żeby dać Wstydowi szansę także u kobiet, McQueen stworzył Sissy (Carey Mulligan), która także symbolizuje typowe dla kobiet postawy. Jest niestabilna emocjonalnie, szalenie wrażliwa, zagubiona w świecie i ciągle poszukująca miłości. Stanowi idealne dopełnienie dla ogólnych słabości Brandona. Ale czy jest lepsza od niego? Nie wydaje mi się. Swoje uzależnienie Brandon trzyma na smyczy. W pewnym sensie je kontroluje, mimo że specjaliści i psychologowie uważają zapewne inaczej. Ale to słabości Sissy doprowadzają ją do próby samobójczej. Brandon mimo finalnego totalnego upadku i osiągnięcia dna, w ostatniej scenie zdaje się dalej funkcjonować i kisić się z własną chorobą w ramach pokracznej i pozornej normalności. Nie ma dzieci, żony, rodziny, nikt przez jego seksualne fanaberie nie cierpi. A Sissy? Chce, żeby cierpiał z nią cały świat.

Mimo że to brat i siostra, to na ich tle można dostrzec wiele typowo damsko-męskich relacji, które zawsze i ciągle są trudne, jeśli tylko nie ma w nich autentyczności, miłości, szczerości i chęci zrozumienia. Oboje są samotni, ale „nie są źli, tylko pochodzą ze złych miejsc”. Z miejsc, w których niepodzielnie panuje samotność.

Wstyd jest więc czymś więcej niż tylko filmem o uzależnieniu od seksu. Ten jest tylko tłem dla najbardziej aktualnych problemów którymi upaprane po pas jest nasze człowieczeństwo. Obraz McQueena przedstawia apokaliptyczną wizję uwięzionych ludzkich słabości oraz ambicji we własnej skórze próżności i fizycznej naiwności. Jest próbą wydobycia z nas samych zakorzenionych głęboko ludzkich odruchów, a także próbą przeciwstawienia się konsumpcyjnemu pomysłowi na życie. Inaczej możemy skończyć tak jak nasi bohaterowie. Samotni w wielkim mieście, pozbawieni miłości i wyzbyci wszelkich uczuć. Obojętni na krzywdę i potrzeby innych ludzi. A stąd już tylko krok od alkoholu, narkotyków, czy też seksu.

Jestem pod wrażeniem Wstydu. Po kapitalnym Głodzie, McQueen stworzył równie udany i mocny film. Imponuje mi zwłaszcza jego artystyczna wrażliwość. Myślę, że kilka scen może przejść do klasyki kina. Np. scena w restauracji w której Brandon udowadnia swojej koleżance z pracy wyższość bycia singlem nad związkiem z kobietą, albo fenomenalne odśpiewanie przez Sissy New York, New York Franka Sinatry, czy też nocny jogging Brandona po ulicach Manhattanu w akompaniamencie fortepianu. Kamera i kadry są praktycznie wszędzie perfekcyjne, nie potrafię się do niczego przyczepić. Kapitalna muzyka niczym solidne basy stanowi idealne dopełnienie dla niskich tonów. Jest podniosła i pręży swe muskuły na pierwszym planie kiedy potrzeba i wręcz niezauważalna w tle jeśli zachodzi taka ascetyczna konieczność. Wszystko odpowiednio wyważone, głęboko przemyślane, zadbane w każdym szczególe i detalu. Po seansie poczułem się wprawdzie źle. Jakby doszczętnie przerzuty i bezwładnie wypluty, ale to w istocie prawidłowa reakcja. Właśnie tak miało być. Myślę że dokładnie o to chodziło McQueen'owi. Chyba więc mu się udało. Chyba zawstydził cały świat.

5/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,3