niedziela, 5 lutego 2012

Pół żartem, pół serio

50/50
reż. Jonathan Levine, USA, 2011
99 min.
Polska premiera: ?



No i czar prysł. Nastawiłem się jak głodny na hot dogi, a musiałem zapychać się słonymi paluszkami. Głód w pewnym sensie zaspokojony, ale tylko chwilowo, w dodatku mało treściwie. Nie będę czarował i krążył wokół tematu byle tylko natrzaskać trochę literek. Ot po prostu, liczyłem zdecydowanie na więcej. Taka deklaracja objawiona przeze mnie już w pierwszym akapicie trochę wytrąca mi z ręki pomysły na dalsze poprowadzenie tej recki. Co by nie napisać i tak już wiadomo, że film mnie specjalnie nie porwał. W zasadzie więc możecie darować sobie dalsze czytanie, bo po pierwsze i tak już pewnie nic mądrego nie napiszę, a po drugie, to nawet jeśli, zdania o filmie i tak nie zmienię. Nie będę więc silił się na językową ekwilibrystykę, 50/50 jest po prostu filmem średnim. Kropka.

Tydzień temu przy Hesherze pisałem, że przy okazji następnego filmu Josephem Gordonem-Levittem (miałem na myśli właśnie 50/50), trochę szerzej o nim napomnę. Problem polega na tym, że po tej roli, wiele nowego jednak napisać o nim nie umiem. Poza oczywistym stwierdzeniem faktu, że chłopak idealnie nadaje się do tego typu ról. Ról nieskomplikowanych, komediowo-dramatycznych, w których wciela się w postać młodego chłopaka z problemami egzystencjalnymi, sercowymi, czy jak w omawianym filmie, chorobowymi. Jest autentyczny, ma dobrą mimikę twarzy i umie w słodko-gorzki sposób odegrać te wszystkie postacie z sobie tylko znaną lekkością, balansując pomiędzy szczęściem i przekleństwem. Ta w którą wcielił się obecnie, jest bliźniacza do tej z 500 dni miłości. Tematyka inna i ciężar gatunkowy także, tam złamane serce, tu złośliwy nowotwór, ale schemat ten sam. W 50/50 powinno być więc poważniej, smutniej, a jest zupełnie na odwrót. Zbyt mało poważnie, mało smutno i w ogóle za mało dramatycznie.

Szkoda wielka, że reżyser postanowił zrobić z tego tak bardzo nierówny emocjonalnie film. Są bowiem momenty, w których wszystko jest zrobione jak należy. Powiedziałbym wręcz, że jest ich zdecydowana większość. Jest cierpienie młodego chłopaka, który zdaje się mieć wszystko: ciekawą pracę, kochającą go dziewczynę, własny dom, a tu nagle klops. Dotąd zdrowy jak byk, dowiaduje się o rosnącym w siłę raku na jego własnym kręgosłupie. Ile ludzi tyle reakcji. Reakcja Adama chyba w porządku. Akceptowalna i nic mi do tego. Jest mi go szkoda, robi się smutno, wszystko jest więc jak należy. Kolejne zdarzenia także potwierdzają ogólne odczucie, w którym opowieść rozwija się w rozsądny sposób. Reakcja przyjaciela, nieprzekonującej od początku jego dziewczyny (celowo dali rudą?) oraz matki. Jest przerażenie, niedowierzanie, chęć działania, ofiarowania pomocy. No jak w życiu.

Problem pojawia się wtedy, gdy reżyser w momencie, w którym robi się zbyt ckliwie, momentalnie sięga po sprawdzone w komediowej stylistyce schematy. Do tego celu służy nam przyjaciel Adama - Kyle. Jego głównym i chyba także jedynym zadaniem jest rozśmieszanie widza do łez. Oczywiście to także najlepszy przyjaciel Adama, wspiera go, pomaga jak tylko potrafi, no ale jednak przede wszystkim trzyma rękę na pulsie i nie pozwala by humor przegrał z ckliwością. Jest celowym komediowym przerywnikiem w dramacie Adama. Nie pozwala na spółę z reżyserem na zbyt duże uproszczenie i oddanie całej historii w łapska smutku i nostalgii. Kyle robi to nieźle i często z wyczuciem, ale w kilku scenach wolałbym, aby go jednak nie było, albo też żeby mówił mniej.

Ten film z założenia nie miał być smutny, więc zasadniczo to nie powinienem się go czepiać o to, że oglądając go, ani razu nie miałem ochoty sięgnąć po jednorazowe chusteczki. Tak samo jak nie można się czepiać Ojca Chrzestnego, że na weselu swojej córki nie zaprezentował tańca brzucha. Temat czyhającej na młodych ludzi śmierci można w końcu obrócić w lekki żart, jak to ma właśnie miejsce w 50/50. Lekko i zabawnie o poważnych sprawach, no niby można, pewnie że tak. Nawet trzeba, bo to i moja osobista taktyka na wszelkie życiowe niepowodzenia. Ale do licha, w tym konkretnym przykładzie mi to przeszkadzało. Ciekawi mnie jak odbiorą ten film osoby właśnie np. z nowotworem, w trakcie chemioterapii. Pomoże im, da im więcej siły, czy może jednak bardziej dobije?

Film byłby naprawdę świetny i do całkowitego uratowania, gdyby nie jego zakończenie. Jest dokładnie takie jakie nie powinno być, pomimo tego, że dosłownie wszystko od początku do niego zmierzało. Nie to, że życzyłem Adamowi śmierci, ale można było tchnąć w to wszystko więcej emocji. Zakończenie z przytupem, jest walka, jest wygrana, warto było. No niby tak właśnie się stało, ale ja przez niemal cały film nie czułem tego, że wraz z Adamem walczę. Że walka ta tyczy się najważniejszego. Jego życia. Dla niego nowotwór był tylko pewnego rodzaju impulsem, który zmusił go do dokonania kilku zmian w swoim życiu. Kopnął w tyłek rudą i zbliżył się trochę do matki, poznał inną dziewczynę, spojrzał na świat z trochę innej perspektywy, no świetnie. Ale Lewitt w roli Adama nie przekonał mnie do tak przecież silnego i tłumionego w sobie lęku przed śmiercią. Raz tylko był tego blisko. W samochodzie, gdy pozwolił go z siebie na chwilę uwolnić. Na więcej nie pozwolił reżyser. Trochę to wszystko mało jak dla mnie. Chciałem kopa w ryj, a zostałem tylko lekko poklepany po plecach.

No cóż. Nie jest to film zły. Kwestia odpowiedniego nastawienia. 50/50 trafi bardziej do niepoprawnych optymistów, ludzi młodych, dla których zło i cierpienie to tylko jedna z odległych im definicji. Ci, którzy chcieliby się zmierzyć w bardziej bezpośredni sposób z realnym cierpieniem, które przecież musi towarzyszyć człowiekowi pogrążonemu w takiej chorobie i ogólnie, w upadłej życiowej sytuacji, muszą się obejść smakiem. Pozostają im tylko słone paluszki. Na jakieś mięsko i coś na ciepło, trzeba iść już jednak do innej restauracji.

PS. Duży plus i zaskoczenie za Pearl Jam na końcowych literach. Reszta muzyki w filmie kompletnie nic sobą nie wnosi niestety.

3/6


IMDb: 8,0
Filmweb: 7,7


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz