poniedziałek, 27 lutego 2012

W starym kinie

Artysta
reż. Michel Hazanavicius, FRA, USA, BEL, 2011
100 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 10.02.2012



Za nami oscarowa noc. Spało mi się podczas niej wybornie. Nie oglądałem, nie wiem, nie znam się, ale i tak jestem pewny, że były to najgorsze Oscary od lat. Większość z nominowanych filmów budziła we mnie wszystko, od odrazy po niechęć. Wszystko, prócz ciekawości. Akademia w tym roku nam zdziadziała i poszła na łatwiznę nominując filmy według klucza pt. weźmy pierwszych z brzegu z ładnymi buźkami, byle było sentymentalnie i familijnie. Najbardziej ucieszył mnie brak statuetki dla Holland. Uff, serio, tego balem się najbardziej. Wbrew pompowanemu w Polsce od tygodni balonika (niesmaczność), irańskie Rozstanie zdecydowanie bardziej sobie na nią zasłużyło. I nie interesuje mnie co ma na ten temat do powiedzenia TVN które cały dzień płacze nad tym faktem. Niech płaczą. Co z tego, że to polski film? Inne pewniaki także się obłowiły, bukmacherzy pewnie już trochę mniej. Role pierwszoplanowe ozłocone zgodne z przewidywaniami, a najlepszym filmem okazał się jedyny jaki wydał mi się z tego grona interesujący (poza Allenem rzecz jasna). Dlatego już na samym początku wpisu przyznam zupełnie szczerze i bez ogródek, że Artysta zgarnął wszystko jak najbardziej zasłużenie. A teraz napiszę w kilku akapitach dlaczego.

O filmie Michela Hazanaviciusa było po pierwsze głośno. Wyróżniał się bowiem z tłumu swoją oryginalnością. Po drugie spełniał wymagania Akademii. Jest sentymentalny, ckliwy i mimo że wyprodukowany przez Europę, bardzo Amerykański. Ale nie było łatwo. W wielu kinach na całym świecie jak donosili recenzenci, oburzeni ludzie wprost wychodzili z sal już po kilku minutach projekcji. Widać nikt ich nie uprzedził, że film jest niemy, czarno-biały i wyświetlany w zmniejszonym niepanoramicznym formacie. No cóż, nie po to wydają tyle pieniędzy na bilety do nowoczesnych multipleksów i popcorn, nie po to w domu wiszą LCD 3D żeby oglądać stare, czarno-białe filmy, w dodatku z uszkodzonym dźwiękiem.

Teraz powinno być łatwiej, bo film zyskał pięć dodatkowych argumentów i ma ich już łącznie i na dzień dzisiejszy aż dwadzieścia sześć, by podczas jego seansu nie wychodzić z kina. 26 nagród na 49 nominacji. Cannes, Wenecja, Złote Globy, BAFTA i wiele innych. Nieźle, naprawdę nieźle. Cieszy mnie to niezmiernie. Ale czy ma to jakieś przełożenie na realny odbiór przez widzów? Sam nie wiem czy przeciętny zjadacz popcornu coś z tej niemej ciszy zrozumie. Nawet sama Holland tuż koło czerwonego dywanu w Los Angeles powiedziała dzisiejszej nocy, że Artysta to zwykła idiotyczna wydmuszka i nie rozumie werdyktu Akademii. Może to brak kultury, klasy, słoma z butów przemówiła za nią, może była to też realna ocena z punktu widzenia fachowego oka, a to ja się nie znam. Nie wiem. Oczywiście Pani Agnieszka ma prawo do swojej oceny, ale ja na szczęście również.

Wbrew temu co się powszechnie mówi, Artysta jest filmem bardzo współczesnym. A jednocześnie z pomocą swojej przeszłości opowiada o obawach z przyszłości. Filmy nieme miały niesamowity dar i umiejętność przekazywania widzom emocji tylko i wyłącznie za pomocą gry i mimiki ciała aktora. Ci byli wyraziści, zabawni kiedy trzeba oraz często wrażliwi na ludzką krzywdę. Opowieści były proste, bazowały na podstawowych filmowych elementach i grach na emocjach. Miały rozśmieszać i wzruszać. Sprawiać, by widz ani przez moment nie zastygł w fotelu. Projekcje filmowe przypominały teatr oraz wielkie sale balowe. Taperzy usytuowani przed ekranem podkładali muzykę pod wyświetlane obrazy, a kątem oka spoglądali na reakcje widowni którą musieli zadowolić. Ileż w tym magii, piękna i spontanicznej finezji. Hazanavicius przeniósł na współczesny ekran duży fragment tamtego kina. Jego zapach i klimat. W nostalgiczny sposób oddał mu hołd i cześć, ale też ostrzegł przed czyhającymi na niego (i nas) niebezpieczeństwami.

Każde kino ma swoje wzloty i upadki. Początek i koniec. Kino nieme zniknęło bezpowrotnie w roku 1927. Filmy Noir, niemiecki ekspresjonizm, włoski neorealizm, czy polskie kino moralnego niepokoju także usadzone są w sztywnych i nieugiętych nawiasach czasu. Takie jest odwieczne prawo natury ale nie każdy umie się z tym pogodzić. Często sentymenty biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i lansowanym przez wielkie koncerny klasycznym pędem ku nowoczesności. Ale też, ile w tym nienaturalnej sprzeczności. Sam tęsknię za starymi kinami, skrzypiącymi fotelami i zadymionymi ekranami, a jednocześnie nie przeszkadza mi to podczas budowania swojego kina domowego które koniecznie musi posiadać najlepszą jakość dźwięku wydobywającego się z pięciu głośników. No więc jak to jest z tym naszym sentymentalizmem? Przyklejamy go sobie tylko na pokaz bo tak jest modnie? Czy może rzeczywiście chcemy tęsknić za czymś starym i już zapomnianym bo tylko w nim dostrzegamy utracone piękno?

Hazanavicius próbuje znaleźć na to wszystko odpowiedź. Z pomocą dzisiejszej techniki i współczesnych aktorów wraca do lat w których Charlie Chaplin i Pola Negri byli na ustach całego świata, a kino było kinem, magicznym miejscem z klimatem o którym dzisiejsze bezduszne multipleksy mogą tylko pomarzyć. Filmy produkowane są dziś prawie jak samochody na taśmie produkcyjnej w wielkich fabrykach. Podczas stuletniej filmowej ewolucji zatracono wiele z fundamentalnych definicji kina i jest to zupełnie oczywiste. Wszystko wokół nas się zmienia. Nic nie znosi stagnacji. Dźwięk mono przegrał ze stereo, pobił je potem dolby surround, pro logic, 5.1, HD, 3D... aż strach pomyśleć co będzie następne. Kina prześcigają się w patentach które mają za zadanie przyciągnąć zmanierowanego i zepsutego przez nich samych widza na seans. Fotele są coraz wygodniejsze, a w kinie można dziś pójść do fryzjera, zjeść sushi, czy umyć samochód. Do diaska. A gdzie w tym wszystkim jest sam film? Zatrzymajmy się w tym pędzie do jasnej cholery!

Artysta może i w pewnym sensie jest tanią wydmuszką. Ckliwą, lekko romantyczną zabawną historyjką utkaną według przedwojennego pomysłu na film który przecież także miał na siebie zarobić. Ale jego pojawienie się w czasach dvd i mp3 stało się czymś w rodzaju przywiezienia przez kapitana D'Arnota Tarzana do Szkocji w celu jego uczłowieczenia. Banalne uśmieszki George'a Valentina (czapki z głów Panie Dujardin, ty też zasłużyłeś na Oscara), te wszystkie triki żywcem wyjęte z lat dwudziestych mają za zadanie skłonić widzów do refleksji. To nie jest tylko oddanie hołdu pradawnej sztuce filmowej. To coś znacznie poważniejszego. Twórcy wołają do nas: Stańcie na chwilę i obróćcie się za siebie. A teraz spójrzcie przed siebie. Co widzicie?

Nie chodzi o to, że współczesne kino jest złe, zniszczone czy zepsute. Oczywiście że nie jest. Czy cyfrowe efekty specjalne zabijają klasyczną sztukę filmową? To także nieistotne. To bardziej wołanie, trochę niestety na puszczy do widza, by ten wykazał się większą wrażliwością i zrozumieniem dla dzieła filmowego. By stał się bardziej cierpliwy i wymagający. Żeby nie łykał wszystkiego co podstawiają mu pod nos wielkie wytwórnie i koncerny. Hazanavicius swoim Artystą ponownie chce nas rozkochać w kinie. Zarazić bakcylem na nowo. Wskrzesić tęsknotę za skrzypiącymi fotelam w kinie i słabym nagłośnieniem. Pokazać nam na podstawie instruktażowego filmu elementarne piękno utkane z taśmy filmowej. Że nieme? Czarno-białe? To tylko symbole, wyraźne sugestie mające na celu wskazanie nam palcem granic absurdu jakim się często kierujemy kupując bilet do kina.

To bardzo ważne wyróżnienie przez Akademię i bardzo potrzebne światowej kinematografii. Oczywiście niczego ono nie zmieni w świadomości milionów, ale to nieistotne. Można sobie przynajmniej chwilkę pogadać przy piwie, spłodzić kilka pseudointelektualnych akapitów których i tak pewnie niewielu przeczyta. Ale za to warto iść na Artystę do kina. Poczujcie ten klimat, tą magię i przypomnijcie sobie pierwszy film na jakim byliście w kinie. Prawda, że to to samo?

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0

poniedziałek, 20 lutego 2012

Cisza przed burzą

Schronienie
reż. Jeff Nichols, USA, 2011
123 min.
Polska premiera: ?



Z dnia na dzień wzrasta oscarowa gorączka, ale ja nią kompletnie nie żyję. Przed rokiem o tej porze miałem zaliczone już prawie wszystkie nominowane filmy, w tym, może ze dwa. Na resztę jakoś nie mam ochoty. Straszna marność w tym roku w Los Angeles. No, powiedzmy że jest jeden smakowity wyjątek, ale o nim może w którymś z następnych wpisów. Zamiast tego krążę wokół produkcji nagradzanych na innych, znacznie ciekawszych festiwalach. I dziś właśnie będzie o jednym z nich. Kompletnie nie znany nad Wisłą, bez polskiego dystrybutora, bez daty premiery, za to z siedmioma nagrodami, w tym aż cztery zostały przywiezione w ubiegłym roku z Cannes. Take Shelter (Schronienie) Jeffa Nicholsa zrobił także i na mnie wielkie wrażenie, dlatego pozwólcie że to napiszę... pieprzyć te Oscary w tym roku. Wszędzie wokół są lepsze filmy.

Schronienie nie jest proste. W sensie odbioru, momentami wręcz trudne. Trudne bo długie. Ponad dwugodzinne filmy mają zwykle rozbudowaną fabułę którą trzeba jakoś wypełnić miejsce na taśmie filmowej i zająć czymś widza, co by do reszty nie ocipiał w tym twardym fotelu. Tym razem jest trochę inaczej. Z ekranu zasadniczo wieje nudą. Nie wiele się dzieje, aczkolwiek oczywiście są momenty z przyśpieszonym biciem serca i rozdziawioną gębą, ale generalnie nuda Panie, zupełnie jak na polskich filmach. Koń, krowa, kura, kaczka, drób, droga... chyba na Ostrołękę. Tyle, że ja akurat lubię takie dłużyzny. Mogą w filmie mało gadać, może się mało dziać w tych zastygniętych kadrach, ale pod warunkiem że dadzą mi coś w zamian co wypełni tą lukę. Jeff Nichols dał mi więc to coś, o czym każdy poważany na świecie reżyser w trakcie kręcenia filmu marzy. Ofiarował widzowi klimat.

Jest klimat jest zabawa. Czasami jest nudno, ale jest fajno. Reżyser z dużą pomocą kapitalnej gry aktorskiej zbudował i to za bardzo małe jak na Amerykańskie kino pieniądze emocje, które potęgują nastrój i rozrastają się z minuty na minutę. Nie chodzi mi tu o wzór budowy napięcia widziany z punktu widzenia horroru. Owszem, są pewne podobieństwa, bardziej z dobrych thrillerów, no ale jednak to niezupełnie to samo równanie. W końcu to tylko dramat. Cholera, więc jak to nazwać? Może inaczej.

Schronienie buduje emocje na zasadzie ciszy przed burzą i wszystkiego co następuje zaraz po niej. Z każdym, choćby najmniejszym szczegółem, z każdą kolejną minutą, literackim opisem krok po kroku. Cisza przed burzą, wiatr, deszcz, większy deszcz, ulewa, jeszcze większy wiatr, błyski, grzmoty, huragan, tornado, apokalipsa... i znowu cisza. Serce dudni jak oszalałe, wie że za oknem jest coś nie w porządku, że zbliża się coś niewyobrażalnie złego i potężnego, ale nic z tym nie możesz uczynić. Wzór na taki wachlarz emocji Nichols urozmaicił kapitalnymi zdjęciami, wręcz pejzażami i artystycznym majstersztykiem dla wymagającego oka ludzkiego. Piękne łączniki scen, wizualne przeszkadzajki, uwielbiam to. W dodatku podkreślił wszystko wyrazistą kreską w postaci dobrze dobranej muzyki. Absolutny wzór na doskonałość. Perfekcja w kreacji. Szacun.

Mamy więc wzór. Czas na zaprezentowanie danych do obliczenia zadania podanego nam przez producentów. Film porusza bardzo ciekawy temat. Otóż zestawia obok siebie i porównuje bardzo niepokojące ludzkie przeczucie, wręcz obsesyjną obawę przed czymś nienazwanym, z chorobą psychiczną, czy też ze schizofrenią. Okazuje się, że pomiędzy nimi wszystkimi, przy sprzyjających wiatrach występuje bardzo nikła granica. Oczywiście to nie oznacza nagle, że jeśli nawiedzi nas w nocy wyjątkowo zły sen i gdy rano zaraz po przebudzeniu będziemy myśleli że to co nam się przed chwilą śniło wydarzyło się naprawdę, lub wydarzy się w bliskiej przyszłości, to że jesteśmy chorzy psychicznie. Jeśli wsiądziemy do samolotu i będziemy mieli wewnętrzną bardzo mocną obawę, że spadniemy w trakcie lotu i zginiemy wraz ze wszystkimi innymi pasażerami, to nie oznacza to od razu, że jesteśmy paranoidalnymi schizofrenikami. No ale, no właśnie. Jeff Nichols cały czas niebezpiecznie porusza się wzdłuż tej granicy i w całkiem sprytny sposób udowadnia, że tak po prawdzie, to wszędzie gdzieś między naszymi standardowymi poczynaniami i stawianymi na tym świecie krokami czai się coś nieokiełznanego i niewytłumaczalnego. Coś co nas przerasta oraz nad czym nie mamy absolutnie żadnej kontroli. W końcu coś, z czym musimy sobie poradzić sami.

Nasz główny bohater Curtis (kapitalny Michael Shannon) ma wszystko czym błyszczy klasa średnia. Dobrą pracę, dom, psa, samochód, kochającą piękną żonę i dziecko, acz chore niestety. Do jego życia wkracza jednak znienacka złe przeczucie, które z czasem zamienia się w złowrogą obsesję, a ta wystawia na ciężką próbę jego oraz spokojne dotąd życie całej rodziny i jego najbliższych. Balansujemy więc wokół tego co pisałem wyżej. Pomiędzy stresem, dziwnymi snami i niepokojącym przeczuciem, które staje się brutalnym narratorem tej ponurej opowieści. Przez cały film szukamy jakiegoś rozwiązania, wyjaśnienia, czy choćby jakiejś poszlaki. Zachowanie Curtisa irytuje, często męczy i wkurza, ale też za cholerę nie daje spokoju. To jest właśnie gwóźdź do definicji tego klimatu który próbowałem opisać wyżej. Niepokój, lęk, strach, ciągłe męczarnie wraz z głównym bohaterem nękanym przez nie wiadomo co. To tylko chwilowa obsesja, czy może już jednak ciężka choroba psychiczna? A może to tylko podświadomy atak lęku przed życiem i ciężarem odpowiedzialności? Jak po sznurku podążamy za jego cieniem do samego końca, przez te bite dwie godziny, przez wszystkie jego przepotwarzenia, liczne urojenia, przez niszczenie siebie samego oraz szczęścia własnej rodziny, aż do bardzo wymownej finalnej sceny, po której być może wiele się wyjaśni, a być może też jeszcze bardziej zakręci nam się od niej w głowie. Obstawiam to drugie.

Na końcowych napisach nie dopijecie wody z rozpuszczonych resztek lodu w kubku i nie sięgniecie po ostatni kawałek popcornu. Przez chwilę zupełnie nie będziecie o tym myśleć. Bardzo możliwe też, że nie spojrzycie w bok w kierunku waszej/waszego ukochanej/ukochanego. Zatrzymacie się przez chwilę na tej burzy, która dla was być może okaże się dopiero ciszą przed burzą, wstępem do katastrofy. Ta zacznie się w kolejnych minutach podczas snucia we własnych myślach szeregu licznych domysłów, doszukiwania się sensu, jakiegoś morału, być może przesłania. Wszystko to precyzyjnie zmieszane w shakerze ofiarowane jest nam w szklance podarowanej na tacy przez samego reżysera. Po bitych dwóch godzinach ciągania nas za rączkę niczym matka swe znudzone dziecko w supermarkecie, nie dał nam ostatecznie żadnej odpowiedzi. Zostawił nam tylko klucz do furtki, po której otworzeniu możemy pobaraszkować po ogromnej polanie wielu interpretacji.

Świetny film. Zaraz po jego zakończeniu wbiłem mu piątkę w dzienniczku. Dziś, po ochłonięciu, myślę nad czymś pomiędzy mocną czwórką a słabą piątką, ale jako, że połówek nie przydzielam tylko je piję, to chwycę go za te uszy i podciągnę delikatnie na wyższy level. Niech ma. Zasłużył.

5/6


IMDb: 7,7
Filmweb: 7,0


niedziela, 12 lutego 2012

Nie róbmy polityki, lepmy pierogi

Idy marcowe
reż. George Clooney, USA, 2011
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 03.02.2012



Pieprzona polityka. Jakże ciężko jest od niej uciec, ale jeszcze trudniej jest bez niej żyć. Czy tego chcemy czy nie, tkwimy w niej po uszy. Polityka jest wszędzie, nawet w naszym prywatnym łożu. Każdy kto twierdzi, że ma ją głęboko w swoim zadku, oraz że się nią w ogóle nie interesuje, tak po prawdzie kłamie, lub też nie wie co mówi. Nie da się. Po prostu. Polityka dotyka dosłownie każdego elementu naszego życia. Możemy nie czytać gazet, nie oglądać telewizji, unikać rozmów o polityce jak ognia, ale płacąc podatki, składki ZUS, robiąc byle zakupy, czy też tankując samochód na stacji paliw, w pośredni sposób stajemy się jej częścią. Małym trybikiem większej machinalnej układanki na którą nie mamy żadnego wpływu. Gdy przyjdzie za duży rachunek za prąd, gdy znów podwyższą nam czynsz, lub gdy za te same pieniądze znowu wlejemy mniej litrów benzyny do naszego baku, stajemy się bezwzględnymi politykierami. Śmiejąc się z polityków śmiejemy się także z samych siebie. Tak. To ludzie ludziom zgotowali ten los.

Oczywiście to jeszcze nic w porównaniu z tym, co dzieje się w świecie polityki będąc jej realną częścią. Tam wszelka logika, moralność i etyka schodzą na zdecydowanie odleglejszy plan. Przede wszystkim liczy się interes partyjny. Dobro nadrzędne ugrupowania, moje, nasze, broń Boże ich. Za luksusowe diety można poświęcić własne młodzieńcze ideały. Można zapomnieć o chęci zmieniania świata na lepsze. To było dobre, ale kiedyś, gdy byliśmy młodsi, jeszcze o coś nam chodziło. O ideałach i sprawiedliwości przypominają sobie tylko na potrzeby skierowanych nań obiektywów kamer telewizyjnych oraz przed wyborami. Prywatnie liczy się interes ogółu. Naszego ogółu. Liczy się zwycięstwo i kolejne 4 lata przy korycie. Wszyscy to wiemy. Od przeszło dwudziestu lat patrzymy ciągle na te same gęby. Miksują się, łączą w różne grupy, zmieniają szyldy i swoje nazwy, ale to nadal są te same twarze. Ja już straciłem wszelką wiarę i nadzieję, że komuś z nich przypadkiem może chodzić o interes Polski. Owszem, są jednostki, którym się jeszcze chce. Którzy na przekór wszystkim idą pod ostry prąd zakłamania i obłudy, ale zarówno oni jak i my doskonale wiemy, że tak po prawdzie to nikt nie jest w stanie tu niczego już zmienić. Za daleko to wszystko zaszło. To bagno bezlitośnie wciąga każdego. Ogólna myśl i trendy ideowe narzucane są z góry. Obecnie z Brukseli. Mamy związane ręce, a jak ktoś chce je rozwiązać, paradoksalnie przegrywa wybory.

Tak więc o rodzimej polityce jak widać, nie mam najlepszego zdania. Fakt. Interesuję się nią, bo muszę. Czytam gazety, internetowe portale i oglądam newsy nie dlatego że chcę, tylko po to, żeby nie zidiocieć do reszty tak jak większość tego społeczeństwa. Najgorsze co przeciętny i zniechęcony ogólną degrengoladą Kowalski może aktualnie w tym kraju uczynić, to zachować ortodoksyjną bierność. Zamienić się w klasycznego leminga który przyswaja wszystko co tylko mu się ładnie podetknie pod nos. Każdy news, każda informacja i każdy produkt. Wszystko po najmniejszej linii oporu. Najbardziej pospolita gazeta, program informacyjny na najbardziej popularnym kanale tv. Taniec z gwiazdami, Tomasz Lis na żywo, Olejnik na tvn, cała ta jąkająca się Michnikowszczyzna i Nie śpię bo trzymam kredens kształtują dziś rozumy polskiego społeczeństwa, które nie umie powiedzieć STOP.

Żyjemy w niebezpiecznych czasach, w których wbrew pozorom, wcale nie rządzą nami jednostki wybrane w wolnych wyborach, lecz najjaśniejszy i przenajwyższy PR. Oddając realną władzę w ręce specjalistów od marketingu i wizerunku politycznego, politycy podpisali pakt z diabłem i sprzedali swoich wyborców. A ten diabeł mami nas wszystkich pięknym opakowaniem. Ludzie zabiegani za chlebem nie mają czasu zajrzeć do jego wnętrza. A tam pustka. Hula wiatr jak w czaszce Joli Rutowicz. Ważne, że opakowanie jest śliczne. Że nam się podoba. Na penetrację jego zawartości i tak nie mamy czasu. Nie ważne, że rząd wyciąga z naszych kieszeni z wielkim trudem zarobione złotówki na kolejne bolesne podwyżki absolutnie wszystkiego. Ludzie zapłacą, bo nie mają czasu o tym pomyśleć. Zaklną pod nosem, ale zapłacą. A potem i tak zagłosują na tych samych złodziei. Byłem naiwny, bo jeszcze do niedawna myślałem, że jak rząd dla maskowania swojej nieudolności w końcu sięgnie głębiej do kieszeni swojego narodu, to ten go w końcu obali, powie dość i wyjdzie na ulice. Niestety. W Polsce panują inne standardy.

Warto więc być ponad tym wszystkim. Mieć własny pogląd na otaczającą nas rzeczywistość. Nie ufać pięknym twarzom. Samemu szukać informacji, zwłaszcza tam, gdzie należy ją wygrzebać z otchłani niepopularności, a nawet i obciachu. Spojrzeć trochę innymi oczami na politykę, na kraj, na ludzi nim rządzących. Pogłówkować, trochę się przy tym zmęczyć, poświęcić temu więcej czasu. Im częściej nie zgadzasz się z władzą, tym lepiej dla ciebie. To znak że myślisz. Już pal licho czy słusznie. Grunt, że niepopularnie. Nie boisz się wyciągać niepospolitych wniosków. Jeśli wszyscy u ciebie w pracy uważają, że Pan Premier dobrze piastuje swój urząd, ty przyznaj, że jest zupełnie na odwrót. Nie dla przekory, tylko dlatego, że właśnie to ty najpewniej masz rację.

Idy marcowe to właśnie taki mały, drobny wycinek ze świata polityki skrytej za kulisami powszechnej niedostępności. Co prawda tej zza wielkiej wody, trochę jakby innej, ale jednak podobnej. Pewne schematy są takie same i ciągle powtarzalne w niemal każdej demokracji na całym świecie. George Clooney chciał nakręcić ten film już w 2008 roku, ale wtedy trwała kampania prezydencka, w której brał udział jego faworyt Barack Obama. A film, no cóż, mógłby mu wtedy zaszkodzić. Jak zresztą każdemu. Poczekał więc kilka lat i odpalił temat u schyłku jego kadencji, która dla Amerykanów okazała się delikatnie rzecz biorąc, trochę rozczarowująca. Można więc było legalnie wbić szpile kolejnej bandzie polityków ku chwale ojczyzny rzecz jasna.

Ale też, czy Clooney kogoś w tym filmie jakoś specjalnie rani? Czy ukazał na ekranie jakieś tajniki politycznej manipulacji i nieszczerości o których byśmy dotąd nie mieli pojęcia? Powiem szczerze, że kompletnie nic mnie w tym filmie ani nie zaskoczyło, ani zaciekawiło, ani też oburzyło. Choć nie. Oburzony lekko może i jestem, ale właśnie tym, że Idy marcowe okazały się tak zwyczajnie mdłe i zupełnie nijakie. To jeden z tych filmów, który lepiej przysłużyłby się ogółowi, gdyby nigdy nie powstał. Wydano na niego sporo pieniędzy, kilku niezłych aktorów zgarnęło kupę kasy za angaż, a miliony ludzi na świecie zostało zmanipulowanych przez chwytliwą kampanię reklamową oraz sprawnie zmontowane zwiastuny i dali się dzięki temu ogołocić z paru dolarów. Jednak jakby się tak głębiej zastanowić, to można wysnuć zaskakującą teorię, w której brzydal Clooney za pośrednictwem swojej najnowszej produkcji przeniósł schemat politycznej manipulacji na poziom produkcji i dystrybucji kinowej. Tak samo omamił miliony widzów i wmówił im, że to jest naprawdę bardzo dobry film. Clooney powinien zatem pomyśleć o karierze polityka.

Trochę więc szkoda, tym bardziej dlatego, że Clooney zrobił już dwa całkiem niezłe filmy stricte polityczne. Syriana i Good Night and Good Luck były/są naprawdę dobrymi produkcjami. Tym bardziej boli spadek formy. Jednak nie będę wobec niego aż tak bardzo krytyczny. Na siłę można doszukać się w filmie kilku mądrych rzeczy. Idy marcowe poruszają nie tylko temat ludzkiej manipulacji, moralności i etyki politycznej, ale także można dostrzec w nim kilka pewnych zupełnie niepolitycznych przesłanek i całkiem niegłupich morałów. W filmie tym można tak trochę między wierszami przeczytać o chorobliwej ludzkiej ambicji, która musi działać wbrew samej sobie. O wielkich poświęceniach dla własnej kariery, która jest celem nadrzędnym i która nie bierze po drodze absolutnie żadnych zakładników. Generalnie film krytykuje pewne ludzkie wcale nieobce nam postawy, także klasyczny pęd ku karierze po przysłowiowych trupach. Dlatego właśnie daję Idom marcowym pewne szanse i ostatecznie oszczędzę jej bolesnej kompromitacji. Jeśli jeszcze dorzucimy do tego niezłe role Goslinga i Seymoura-Hoffmana, oraz bezsprzeczny fakt, iż plakat filmowy widoczny na górnej miniaturze w mojej prywatnej opinii jest jednym z najlepszych jaki widziałem ostatnimi czasy, to nagle okazuje się, że Idy marcowe zasługują w moich oczach na ocenę zupełnie bezpieczną, czyli dostateczną. Nie mniej jednak nie polecam tego filmu jako kinowy wybór. Nie warto za to płacić. Serio. A zamiast robić i oglądać tą wstrętną politykę, lepiej jest już lepić pierogi.

3/6


IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



niedziela, 5 lutego 2012

Pół żartem, pół serio

50/50
reż. Jonathan Levine, USA, 2011
99 min.
Polska premiera: ?



No i czar prysł. Nastawiłem się jak głodny na hot dogi, a musiałem zapychać się słonymi paluszkami. Głód w pewnym sensie zaspokojony, ale tylko chwilowo, w dodatku mało treściwie. Nie będę czarował i krążył wokół tematu byle tylko natrzaskać trochę literek. Ot po prostu, liczyłem zdecydowanie na więcej. Taka deklaracja objawiona przeze mnie już w pierwszym akapicie trochę wytrąca mi z ręki pomysły na dalsze poprowadzenie tej recki. Co by nie napisać i tak już wiadomo, że film mnie specjalnie nie porwał. W zasadzie więc możecie darować sobie dalsze czytanie, bo po pierwsze i tak już pewnie nic mądrego nie napiszę, a po drugie, to nawet jeśli, zdania o filmie i tak nie zmienię. Nie będę więc silił się na językową ekwilibrystykę, 50/50 jest po prostu filmem średnim. Kropka.

Tydzień temu przy Hesherze pisałem, że przy okazji następnego filmu Josephem Gordonem-Levittem (miałem na myśli właśnie 50/50), trochę szerzej o nim napomnę. Problem polega na tym, że po tej roli, wiele nowego jednak napisać o nim nie umiem. Poza oczywistym stwierdzeniem faktu, że chłopak idealnie nadaje się do tego typu ról. Ról nieskomplikowanych, komediowo-dramatycznych, w których wciela się w postać młodego chłopaka z problemami egzystencjalnymi, sercowymi, czy jak w omawianym filmie, chorobowymi. Jest autentyczny, ma dobrą mimikę twarzy i umie w słodko-gorzki sposób odegrać te wszystkie postacie z sobie tylko znaną lekkością, balansując pomiędzy szczęściem i przekleństwem. Ta w którą wcielił się obecnie, jest bliźniacza do tej z 500 dni miłości. Tematyka inna i ciężar gatunkowy także, tam złamane serce, tu złośliwy nowotwór, ale schemat ten sam. W 50/50 powinno być więc poważniej, smutniej, a jest zupełnie na odwrót. Zbyt mało poważnie, mało smutno i w ogóle za mało dramatycznie.

Szkoda wielka, że reżyser postanowił zrobić z tego tak bardzo nierówny emocjonalnie film. Są bowiem momenty, w których wszystko jest zrobione jak należy. Powiedziałbym wręcz, że jest ich zdecydowana większość. Jest cierpienie młodego chłopaka, który zdaje się mieć wszystko: ciekawą pracę, kochającą go dziewczynę, własny dom, a tu nagle klops. Dotąd zdrowy jak byk, dowiaduje się o rosnącym w siłę raku na jego własnym kręgosłupie. Ile ludzi tyle reakcji. Reakcja Adama chyba w porządku. Akceptowalna i nic mi do tego. Jest mi go szkoda, robi się smutno, wszystko jest więc jak należy. Kolejne zdarzenia także potwierdzają ogólne odczucie, w którym opowieść rozwija się w rozsądny sposób. Reakcja przyjaciela, nieprzekonującej od początku jego dziewczyny (celowo dali rudą?) oraz matki. Jest przerażenie, niedowierzanie, chęć działania, ofiarowania pomocy. No jak w życiu.

Problem pojawia się wtedy, gdy reżyser w momencie, w którym robi się zbyt ckliwie, momentalnie sięga po sprawdzone w komediowej stylistyce schematy. Do tego celu służy nam przyjaciel Adama - Kyle. Jego głównym i chyba także jedynym zadaniem jest rozśmieszanie widza do łez. Oczywiście to także najlepszy przyjaciel Adama, wspiera go, pomaga jak tylko potrafi, no ale jednak przede wszystkim trzyma rękę na pulsie i nie pozwala by humor przegrał z ckliwością. Jest celowym komediowym przerywnikiem w dramacie Adama. Nie pozwala na spółę z reżyserem na zbyt duże uproszczenie i oddanie całej historii w łapska smutku i nostalgii. Kyle robi to nieźle i często z wyczuciem, ale w kilku scenach wolałbym, aby go jednak nie było, albo też żeby mówił mniej.

Ten film z założenia nie miał być smutny, więc zasadniczo to nie powinienem się go czepiać o to, że oglądając go, ani razu nie miałem ochoty sięgnąć po jednorazowe chusteczki. Tak samo jak nie można się czepiać Ojca Chrzestnego, że na weselu swojej córki nie zaprezentował tańca brzucha. Temat czyhającej na młodych ludzi śmierci można w końcu obrócić w lekki żart, jak to ma właśnie miejsce w 50/50. Lekko i zabawnie o poważnych sprawach, no niby można, pewnie że tak. Nawet trzeba, bo to i moja osobista taktyka na wszelkie życiowe niepowodzenia. Ale do licha, w tym konkretnym przykładzie mi to przeszkadzało. Ciekawi mnie jak odbiorą ten film osoby właśnie np. z nowotworem, w trakcie chemioterapii. Pomoże im, da im więcej siły, czy może jednak bardziej dobije?

Film byłby naprawdę świetny i do całkowitego uratowania, gdyby nie jego zakończenie. Jest dokładnie takie jakie nie powinno być, pomimo tego, że dosłownie wszystko od początku do niego zmierzało. Nie to, że życzyłem Adamowi śmierci, ale można było tchnąć w to wszystko więcej emocji. Zakończenie z przytupem, jest walka, jest wygrana, warto było. No niby tak właśnie się stało, ale ja przez niemal cały film nie czułem tego, że wraz z Adamem walczę. Że walka ta tyczy się najważniejszego. Jego życia. Dla niego nowotwór był tylko pewnego rodzaju impulsem, który zmusił go do dokonania kilku zmian w swoim życiu. Kopnął w tyłek rudą i zbliżył się trochę do matki, poznał inną dziewczynę, spojrzał na świat z trochę innej perspektywy, no świetnie. Ale Lewitt w roli Adama nie przekonał mnie do tak przecież silnego i tłumionego w sobie lęku przed śmiercią. Raz tylko był tego blisko. W samochodzie, gdy pozwolił go z siebie na chwilę uwolnić. Na więcej nie pozwolił reżyser. Trochę to wszystko mało jak dla mnie. Chciałem kopa w ryj, a zostałem tylko lekko poklepany po plecach.

No cóż. Nie jest to film zły. Kwestia odpowiedniego nastawienia. 50/50 trafi bardziej do niepoprawnych optymistów, ludzi młodych, dla których zło i cierpienie to tylko jedna z odległych im definicji. Ci, którzy chcieliby się zmierzyć w bardziej bezpośredni sposób z realnym cierpieniem, które przecież musi towarzyszyć człowiekowi pogrążonemu w takiej chorobie i ogólnie, w upadłej życiowej sytuacji, muszą się obejść smakiem. Pozostają im tylko słone paluszki. Na jakieś mięsko i coś na ciepło, trzeba iść już jednak do innej restauracji.

PS. Duży plus i zaskoczenie za Pearl Jam na końcowych literach. Reszta muzyki w filmie kompletnie nic sobą nie wnosi niestety.

3/6


IMDb: 8,0
Filmweb: 7,7