niedziela, 29 stycznia 2012

Reset bani

Hesher
reż. Spencer Susser, USA, 2010
100 min.
Polska premiera: ?



Każdy czasem potrzebuje resetu bani. Jakiegoś wstrząsu, który wybudzi go z chwilowego letargu, lub z jakiejś absurdalnej życiowej sytuacji. Bywa, że nawet lekarz nie pomoże, tak jak serdeczny gong na odmułę sprezentowany przez najlepszego przyjaciela. Nie każdy umie to docenić, ale jeszcze mniej potrafi taką przysługę zaoferować swojemu pogrążonemu w emocjonalnym nieładzie kompanowi. Tak to już jest z naszym gatunkiem. Nasz mózg pobiera przez lata miliony nikomu nie potrzebnych definicji i zjawisk, które potrafią niekiedy przeciążyć nasz system wartości i zawiesić się w najmniej pożądanym momencie. Wystarczy np. nagle kogoś stracić. Kogoś nam bardzo bliskiego. Nagła niepowetowana strata potrafi wywrócić nasz poukładany dotąd sens życia na lewą stronę i odtąd, raptem nie będziemy już umieli założyć na siebie tej samej koszulki. Marazm, beznadzieja, depresja. Jak z niej wyjść? Tu wracamy więc do punktu wyjścia. Wstrząs. Reset bani. W filmie Spencera Sussera, przyciskiem „reset” na konsolecie głównej naszego systemu operacyjnego, jest niejaki Hesher.

Nie wiele o nim wiadomo, poza tym, że jest klasycznym sierściuchem. Długie, przetłuszczone włosy charakteryzują tego anty systemowego anarchistę mieszkającego w furgonetce typu „jestem typowym wozem seryjnego mordercy”. Dziary okropne, ale muzyka jakiej słucha już lepsza. Hesher jest typem aspołecznym, który ma wiecznie wypięty zad na wszelką normalność funkcjonującą w znanej nam dobrze cywilizacji zachodu. Wali prosto w oczy siarczystymi inwektywami, klnie lepiej od Zbynia Hołdysa, lansuje się wiecznie roznegliżowaną klatą, ma jedno jądro i w ogóle jest na całej linii spieprzony przez matkę naturę. Generalnie ciężko jest się z nim zaprzyjaźnić, zwłaszcza w początkowej fazie filmu. Acz mi przyszło to ze stosunkową dużą łatwością, gdyż w postać aspołecznego sierściucha wcielił się lubiany przeze mnie Joseph Gordon-Levitt. Gnój z serialu Trzecia planeta od słońca. Zakochany młodzieniec z 500 dni miłości. W roli Heshera prędzej widziałbym już Danny‘ego DeVito, lub naszego „celebrytę” Karolaka (nie, jednak nie, lepiej nie jego). No ale Levitt? Duże zaskoczenie.

W trakcie oglądania filmu przecierałem oczy ze zdziwienia i z uznaniem kiwałem głową obserwując jego spektakularny awans rozgrywający się we własnych myślach, najpierw do pierwszej trzydziestki najbardziej perspektywicznych młodych aktorów, by skończyć gdzieś tak w okolicach mocnej dziesiątki. Ale o nim może szerzej w następnym, lub w jednym z najbliższych wpisów, bowiem mam na tapecie jeszcze jedną zaległość, także z Levittem w roli głównej - 50/50.

Wróćmy jednak do Heshera. Szkoda, że nie połasiłem się na niego wcześniej. Tak jeszcze przed skonfigurowaniem własnego rankingu najlepszych filmów roku 2010. Myślę, że Hesher uplasowałby się na tej liście gdzieś pod koniec drugiej dziesiątki. Tak. To zdecydowanie film, który warto wyróżnić w rocznym zestawieniu. To taki typowy przedstawiciel filmów wyróżnionych na festiwalu w Sundance. Bez statuetki, ale mocny kandydat np. na nagrodę publiczności. Akurat w ten weekend kończy się kolejna edycja festiwalu, tak więc Hesher był tam nominowany do nagrody głównej dokładnie dwa lata temu. Oczywiście nadal nie można zobaczyć go w naszych kinach i tak już pewnie pozostanie.

Tytułowy Hesher wchodzi w dość brutalny i bezpośredni sposób w życie rodziny, której kilka miesięcy wcześniej świat zawalił się na głowę. Młody T.J. mieszka wraz z ojcem w domu babci. Wcześniej w wypadku samochodowym tracą swoją - odpowiednio, matkę i żonę. Obserwujemy więc ich świeżo po tym zdarzeniu i widzimy jak bardzo zmieniła ich wewnętrznie rodzinna tragedia. Ojciec popadł w depresję i siedzi całymi dniami w domu bez słowa. Młody T.J. jak na dzieciaka przystało, trawi wszystko na swój własny sposób. Walczy z prywatnymi demonami i sprawia ogólne wrażenie, jakby to wszystko do niego jeszcze nie dotarło. Babcia z kolei nie ma już głowy do niczego poza gotowaniem swoim mężczyznom. I nagle w ich życiu pojawia się sierściuch.

Wywraca życie najpierw młodego, potem całej reszty. Wprowadza się do ich domu (mocno naciągana historia, ale da radę ją kupić tak z przymrużeniem oka). Hesher z biegiem czasu staje się spoiwem łączącym ich świat utracony z teraźniejszością. Jego postępowanie anty zwraca na siebie uwagę, irytuje i przeszkadza, ale w pewnym momencie można dostrzec w jego zachowaniu odrobinę ciężkostrawnego uroku. Klasyczny wpływ na siebie dwóch skrajnych charakterów. Dochodzi do licznych tarć i spięć, także z akcentami humorystycznymi. Jakby tego było mało, autorzy urozmaicają fabułę kolejną ciekawą postacią, kasjerką Nicole (Natalie Portman), która poróżni nasze dwa niepokorne charaktery, a potem oczywiście połączy. Typowy i oklepany scenariusz na prosty amerykański dramat społeczny zagrany przez młodych aktorów. Chyba także bardziej dla młodego widza, ale broń Boże nie dla dziecka.

Amerykańscy producenci mają nosa do wynajdywania u siebie młodocianych aktorów. Przeważnie zawsze udaje im się ta sztuka. Nie inaczej jest i tym razem. Młody Devin Brochu w roli T.J-a jest wyróżniającą się postacią. Szczerość i autentyczność. Tylko tego oczekuję na ekranie od małolatów. Tutaj dostałem wszystko jak należy. Warto też poświęcić kilka zdań na temat pozostałych aktorów. O Levitt-cie już było. Natalie Portman stylizowana na nastolatkę jak zwykle na wysokim poziomie. Po tej roli jeszcze bardziej ją lubię. Niby pierwsza liga aktorstwa, a świetnie odnajduje się także w niszowych produkcjach z dala od fleszy jupiterów, wielkich budżetów i nazwisk. Urocza babcia grana przez Piper Laurie daje od siebie wiele przyjemnego ciepła, a także humoru. Natomiast zdesperowany i pogrążony w rozpaczy ojciec (Rainn Wilson), walcząc ze swoją tęsknotą i z szokiem powypadkowym, wprowadza do opowieści dramatyczne elementy. Wszystko jest odpowiednio zrównoważone. Niby lekko, ale na szczęście także nie głupio.

Dzięki nieokrzesanemu chaosowi Heshera, cała nasza gromadka wreszcie odnajduje sens w swoim życiu, oraz drogę do samych siebie. Niby długowłosy prymityw, a jednak naprawia świat z pozoru normalnych, lecz odrobinę zagubionych ludzi. Właśnie tego czasem wszyscy potrzebujemy. Żeby ktoś podszedł do nas i bezinteresownie palnął w ryj, abyśmy się w końcu obudzili, podnieśli z ziemi i otrzepali. W filmie tą postacią jest sierściuch, a w naszym środowisku? Rozejrzyjmy się wokół. Być może też ktoś podobnej pomocy oczekuje od nas samych.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,1


niedziela, 22 stycznia 2012

Teatr TV w kinie

Rzeź
reż. Roman Polański, FRA, GER, ESP, POL, 2011
79 min. Kino Świat
Polska premiera: 20.01.2012



Polscy dystrybutorzy rozpoczęli nowy rok z godnym podziwu przytupem. Zakasali rękawy i poza kilkoma ciekawymi premierami, weszli także nieco szerzej do telewizji, by reklamą zachęcić ludzi do wydania swojej poświątecznej krwawicy na bilet do kina. Ledwie skończyła zbyt nachalną w mojej ocenie kampanię Pani „być może nominowana do Oscara” Holland (nie skorzystałem z zaproszenia), teraz od kilku dni grasuje między newsami i sportem z pogodą Rzeź Polańskiego. Są jeszcze zdegradowane przez Orange niemal do poziomu podłogi Muppety, czy Sztos vel Szajs drugi, który pławi się w kilkusekundowych spotach w asyście wyrobów z Biedronki, ale lepiej dla niego aby tam jednak pozostał. Tak więc niby dużo, a jednocześnie tak bardzo niewiele niestety. Z tego telewizyjnego pojedynku jednak zwycięsko wychodzi Rzeź. Nie bójmy się klaskać.

Najnowszy film Polańskiego to ciekawy mariaż teatru, telewizji i kina. Do kompletu brakuje tylko świata literatury, ale i tak produkcja może budzić autentyczny podziw. Rzeź powstała na podstawie teatralnej sztuki Bóg Mordu Francuzki Yasminy Rezy, która od swojej premiery w roku 2006 została wystawiona kilkaset razy na prestiżowych scenach od Berliner Ensemble, na West Endzie i Broadwayu kończąc. Sztuka ta wystawiana jest także na rodzimych deskach teatralnych, m.in. w Krakowie, Katowicach, czy w Warszawie. Nic więc dziwnego, że fenomenem Rezy zainteresował się w końcu świat filmu, konkretnie, to nasz uznany na całym świecie reżyser, z zamiłowania miłośnik nieletnich uciech cielesnych. A gdzie tu związek z telewizją? Nieformalny i lekko naciągany, ale co, wolno mi. Rzeź bowiem została nakręcona w stylu Teatru Telewizji znanego u nas od roku 1953. I zaprawdę powiadam wam, eksperyment ten udał się bardzo, ale to bardzo.

Yasmina Reza wykształcona na socjolożkę, ma ponoć zdumiewające umiejętności brutalnego włażenia w ludzkie kompleksy i wszelkie zahamowania. Zdejmuje maski naszej obłudzie i przekłada je na ostry język potocznych uogólnień. W sztuce Bóg Mordu, która jest bazą wyjściową dla naszego filmu, obnaża fałsz współczesnych dwóch małżeństw, reprezentantów klasy średniej (w Polsce prawie nie występuje), silących się na zakłamane ą i ę, które nakazuje dobre wychowanie i poprawność polityczną, kreujących się przy tym na wszystkie możliwe, poza prawdą, sposoby. I super. Lubię w tak nieokrzesany sposób, prosto z mostu, z pięści i celnie w ten zbyt naiwny tępy łeb.

Sztuki nie widziałem i bardzo tego żałuję. W ogóle to bardzo boli mnie fakt, że na teatr brakuje mi czasu, ale także trochę szczerych chęci niestety. Ale nie będę was tym zanudzał. Romek Polański, tak mi się przynajmniej wydaje, bardzo fajnie wyłuskał z teatralnego pierwowzoru najciekawsze smaczki i w umiejętny sposób przekonwertował na język kina i telewizji główny zamysł przedstawienia. Efekt finalny bardzo sympatyczny, a nawet i mądry, w sam raz na poniedziałkowy Teatr Telewizji po Wiadomościach z chipsami i piwem do poduszki. I to bez reklam.

Duet Reza&Polański zrobili rzecz piękną. Zmieszali z błotem nasze ego i wyuzdane wyobrażenia o świecie sprawiedliwym, nieskazitelnym oraz uczciwym. Niewiele potrzeba, by ich kolorowy i uporządkowany świat zbudowany na kłamstwie i obłudzie runął z kretesem. W tym konkretnym przypadku wystarczyła zwyczajna bójka jedenastolatków w piaskownicy. Ich rodzice spotykając się w celu omówienia problemu w sposób jak najbardziej cywilizowany oraz według najlepszego socjologicznego wzorca, w przeciągu godziny zamieniają się w pierwowzory ich nieokrzesanej prymitywnej bytności. Bez pudru i lukru, bez poprawności politycznej i sztucznych definicji świata ą i ę. Kapitalne przepotwarzenie się w ludzi pierwotnych, uprzedzonych rasowo, walczących ze swoimi słabościami i nałogami. Iście wybornie to się ogląda. To trochę jak obserwowanie zbiorowej alkoholizacji szanowanego środowiska adwokackiego, lub elity literackiej. Ludzi światłych i wykształconych, którzy pod wpływem alkoholu i swojego nieskrępowanego towarzystwa, zamieniają się w prymitywne zwierzęta. Każdy z nas zna takie przypadki i często w nich uczestniczy. Ludzka rzecz się schlać i zrobić z siebie świnię, czyż nie?

Dlatego tak bardzo kupuję zamysł autorów. Dwa typy małżeństw, cztery niekompatybilne ze sobą i jakże różne charaktery i cztery wspaniałe aktorskie kreacje. Jodie Foster (najbardziej irytująca), John C. Reilly (najbardziej swojski), Kate Winslet (najbardziej glamour) i Christoph Waltz (najbardziej zajebisty), wszyscy zamknięci w jednym mieszkaniu muszą omówić problem ich pierworodnych. Ale temat ich dzieci szybko schodzi na drugi plan. Napięcie niebezpiecznie rośnie. Podkręca je wyborna szkocka oraz kilka telefonów. Gigantyczna lawina nieoczekiwanych pretensji zasypuje stok po którym jakby nigdy nic szusowało sobie stado ludzi szarych i normalnych. Krzyżują się ze sobą zarzuty i wyrzuty, bezlitosne opinie i oceny. Żony krytykują mężów, mężowie kąśliwie odbijają piłeczkę, a gwoździem programu staje się ekwilibrystyczny bełt który bezlitośnie rozprawia się ze światem sztuki i kultury. Wyjątkowo udanych lotów zagrywka-symbol. Najbardziej z prymitywnych oznak naszej archaicznej zwierzęcej moralności, czyli klasyczny cuchnący rzyg wydobywający się z naszego zepsutego wnętrza, w roli bezlitosnego sędziego wydającego wyrok na współczesne naciągane człowieczeństwo. Mniam!

Cała nasza sympatyczna czwórka w przeciągu godziny doświadcza najgorszego dnia swoim życiu. Padają ostre teksty, kapitalne dialogi, jak np. męski atak na kobiece bohaterstwo ruchów społecznych i feministycznych. Mój absolutny filmowy ulubieniec, czyli Alan Cowan (Waltz), np. po obejrzeniu Jane Fondy w telewizji ma ochotę wyjść i kupić plakat Ku Klux Klanu. Ja też! A moim szowinistycznym cytatem filmu jest ten: „Jesteś tym samym typem zaangażowanej, walczącej kobiety. My nie lubimy takich kobiet. Lubimy zmysłowe, namiętne kobiety, tryskające hormonami. Strażniczki świata, te które chcą pokazać jakie są mądre, szybko przełączam.” A to tylko fragment całej dyskusji. Wycinek z całości, z klasycznej wojenki dwóch płci z całym tym przerzucaniem się błotem i garścią stereotypów. Kobiety nie pozostają dłużne swoim facetom, mężczyźni z kolei uwypuklają swoje dziecinne naleciałości i czczą kult swojej ogólnej zajebistości. Hermetyczny świat ich udanych z pozoru małżeństw pierze swoje brudy na zewnątrz i wyciąga z przeszłości każdą wpadkę, każde rozczarowanie. Cztery światy, cztery odmienne punkty widzenia na życie, wszystko płynnie, inteligentnie, czasem bardzo zabawnie, choć jak dla mnie, trochę za krótko niestety.

Naprawdę udany mariaż teatru z kinem w oparach telewizji. Strzał w dziesiątkę Polańskiego. Jak go nie lubię prywatnie, tak po raz kolejny zaimponował mi na szczeblu zawodowym. Nie przypominam sobie teraz podobnej kinowej produkcji z udziałem uznanych aktorów, zamkniętych przez cały czas trwania filmu tylko w jednym pomieszczeniu. Polański zaoszczędził więc na scenografii, ale zyskał na polu intelektualnym i czysto merytorycznie. Film/sztukę dedykuję wszystkim obsesyjnym obrońcom praw człowieka, orędownikom pokoju i stabilizacji na świecie. Emocjonalnym zwolennikom zachodniej globalnej cywilizacji, poprawności wszelakiej, ekologom i zatraconym w nieludzkim świecie korporacji szczurom uzależnionym od telefonu komórkowego. Zaprawdę powiadam wam, nie warto. To tylko ulotna moda która przeminie. W głębi serca i tak jesteśmy prości i w gruncie rzeczy źli. Zawsze nimi byliśmy, zawsze będziemy, takie jest odwieczne prawo natury. Jesteśmy wyznawcami Boga Mordu. Boga, którego rządy są niepokonane od niepamiętnych czasów. Ale co najlepsze, można się z tego wszystkiego bez krępacji pośmiać.

4/6


IMDb: 7,6
Filmweb: 7,4



niedziela, 15 stycznia 2012

Narodziny zła

Musimy porozmawiać o Kevinie
reż. Lynne Ramsay, GBR, USA 2011
110 min. Best Film
Polska premiera: 13.01.2012



Jaki był Breivik w dzieciństwie? Czy Fritzl niewinnie podszczypywał koleżanki w szkole, a mały Adolfik z uśmiechem na twarzy podkradał mamusine wypieki? Co zdecydowało o tym, że wyrośli później na zbrodniarzy, zabójców, czy perwersyjnych zboczeńców? Błędy wychowawcze, odziedziczone złe geny, wpływ otoczenia? Z pewnością nie jeden psychiatra napisał już o tym książkę, nie raz uzyskiwano na tym polu imponujące stopnie naukowe, powstało także wiele filmów w których twórcy pochylili się nad genezą narodzenia się w małym człowieku zła. Do tematu nawiązała także mało znana szkocka reżyserka Lynne Ramsay, jednak jej sposób podejścia do zagadnienia wyprzedza o kilka długości jej wielu poprzedników.

Geny, trudne dzieciństwo, wypadek w młodości. Czy każdy człowiek może przeistoczyć się w mordercę? Zasadniczo nie, ale prawie każdy z nas potrafiłby zabić. Np. w obronie własnej lub swoich najbliższych, ale to oczywiście nie to samo co zabijanie z premedytacją, rozkoszą czy z wyższych pobudek. Kto dorasta w harmonijnej rodzinie pełnej matczynej miłości i ciepła, ma zdecydowanie mniejsze szanse na wyrośnięcie na potwora. Agresywne zachowania nabywane przez ludzi w okresie dzieciństwa, kiedy to na własnej skórze doświadczają patologii w ognisku domowym, mają największy wpływ na kształt jego dorosłego już życia. Rozwody rodziców, permanentne kłótnie, znęcanie się, bicie, oraz inne, bardziej drastyczne sceny pozostają z dorosłymi już dziećmi gdzieś głęboko zakorzenione w ich podświadomości. Często wychodzi to z nich w najmniej pożądanych sytuacjach, analogicznie do ich doświadczeń z dzieciństwa. Niestety, także często jest już za późno na jakąkolwiek pomoc.

Filmowy Kevin, to właśnie taki mały potworek, który narodził się tylko po to, by ranić. Jednak w tym konkretnym przypadku, więcej czasu należy poświęcić jego matce Ewie, kapitalnie zagranej przez Tildę Swinton (czapki z głów). To właśnie ona jest pierwszoplanową postacią tej opowieści, to jej Ramsay poświęciła największą uwagę wytykając przy okazji wszystkie błędy i poddając ją psychicznemu terrorowi. Musimy porozmawiać o Kevinie to dość przygnębiający obraz, który powinni obejrzeć przyszli rodzice. To jest może niezupełnie film stricte instruktażowy, nie mniej jednak zwraca uwagę na ważne relacje jakie zachodzą i muszą zajść w każdym przypadku pomiędzy rodzicami i ich dorastającymi dziećmi. Zwłaszcza w obecnych czasach, w których panuje moda na bezstresowe wychowanie swoich pociech, skuteczne wypośrodkowanie swojej pedagogicznej metodyki wydaje się być szalenie istotne także dla przyszłości, że się tak patetycznie wyrażę, całego naszego gatunku.

W domu Ewy i Franklina teoretycznie wszystko jest w porządku, ale dzięki dobremu zabiegowi płynnego żonglowania jednostką czasu, szkocka reżyserka już na dzień dobry przedstawia nam postać matki w świetle psychicznego zagubienia i alienacji, przez co siłą rzeczy nasuwa widzowi pewne emocjonalne skojarzenia oraz kieruje naszą uwagę właśnie na nią i jej problemy. Od początku filmu czułem się trochę niekomfortowo, nerwowo oczekiwałem kolejnych kadrów. Świetne podkręcanie emocji spowodowane dobrymi zdjęciami i udanymi przejściami między scenami od czasu teraźniejszego do przeszłego spowodowały, że w pierwszej fazie filmu rządzi pozorny chaos i dezinformacja. W dodatku wspaniałe wejście do świata matki skąpanej w błocie pomidorów zrobiło na mnie spore wrażenie. To zrodziło klimat i powiem szczerze, że byłem tym mile zaskoczony. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego.

Kevin pojawia się na ekranie dopiero po pewnym czasie, przez co w naturalny sposób zostaje zepchnięty na drugi plan, za plecy matki. Ta od urodzenia dziecka wyraźnie sobie z nim nie radzi. Nie umie go w żaden sposób uspokoić, trafić do niego, a przy tym sama czuje się przy nim źle. Mały Kevin ciągle przy niej płacze, nie reaguje na matczyne prośby. Przy każdym ich wspólnym kontakcie uwypukla się cierpienie matki, którą wyraźnie przerasta macierzyństwo. Kobiety-matki przeważnie rzadko się do tego przyznają. Zazwyczaj zachwalają swoje małe pociechy, jak i cały proces wychowawczy, co najwyżej do poziomu groteski sprowadzając pewne naturalne uciążliwości. Nie wiele z nich jest w stanie przyznać się otwarcie do tego, że macierzyństwo jest w gruncie rzeczy okropne, męczące i zabija w nich pasje oraz chęci do życia. Ewa, mimo wyraźnych matczynych braków stara się jakoś być dobrą w sensie definicji matką, jednak Ramsay nie pozwala nam się z nią zaprzyjaźnić, a już tym bardziej nie pozwala na to Kevinowi. Cały czas coś mi w niej uwiera i odpycha, mimo, że podświadomie dobrze ją rozumiem i współczuję jednocześnie. Tak więc plus za ukazanie ciemnych stron macierzyństwa i poniekąd także ojcostwa, które stanowią punkt zaczepny do dalszych losów tej smutnej historii.

Zachowanie Kevina od lat najmłodszych wydaje się być trochę niedorzeczne i mocno przejaskrawione. No bo niby czemu to dziecko tak nienawidzi matki? Owszem, dochodzi między nimi do pewnych spięć i zatargów, oraz mniejszych bądź większych wojenek, ale jakoś wielkiej patologii w tym nie ma. Filmowy Kevin już od urodzenia po prostu wiedział że matki ma nienawidzić, choć jak się później okazało, nienawidził wszystkich. Przyjmijmy więc dla wygody, że takie sytuacje faktycznie mają w przyrodzie miejsce. Jednak owa nienawiść z biegiem czasu przyjmuje pozę pewnego rodzaju fascynacji. To też jest więź. Mocno spatologizowana, ale jest. Od najmłodszych lat bawiła go gra jaką toczył w gronie rodzinnym. Faworyzowanie ojca i psychiczne znęcanie się nad matką. Wysokich lotów manipulacja emocjami dorosłych, którzy nie potrafili połapać się w jego zabójczej grze. Jako widz, też miałem z tym problemy. Tu więc drugi plus.

W każdym bądź razie Ewa musi jakoś żyć ze złem pod jednym dachem i kochać swojego potwora. Trochę koślawa miłość matczyna kontra emocjonalna pustynia. Żadnych oznak wrażliwości, współczucia i radości wszystkich trzech Kevinów, począwszy od małego brzdąca, przez 8-latka, na nastoletnim granym przez Ezrę Millera kończąc. Wszyscy trzej mieli zło w oczach i cechowali się tajemniczą obojętnością. Szukanie przyczyn takiego stanu rzeczy kończy się chyba jednak fiaskiem. Ramsay co prawda spróbowała przedstawić kilka potencjalnych powodów na mentalne wykolejenie Kevina, ale on po prostu taki już się urodził i nie ma nad czym się szerzej rozwodzić. Bardziej interesująca jest rola matki, która przez swoja matczyną niedoskonałość potęgowała w nim złe zachowania, sama brnąc przy tym w otchłań potępienia.

Zakończenie filmu zaraża jednak kroplą optymizmu. Tylko w jednej scenie upośledzone ego Kevina mięknie, a niedoskonałość matczyna dojrzewa. Ogrom tragedii i doznanego bólu stają się spoiwem na drodze ich wspólnego pojednania. Ale to tylko ulotny błysk, który może być interpretowany na wiele sposobów. Po filmie przeczytałem gdzieś w necie ciekawą reckę, w której autor zaryzykował iście Freudowską tezę, doszukując się w relacji matki z synem seksualnego aspektu ich emocjonalnej więzi. Co prawda specjalnego pożądania do matki w oczach Kevina nie widziałem, ale jestem w stanie przyjąć ją za zasadną. Jest kilka scen które są w stanie ją obronić. Ja jednak skłaniam się ku teorii, w której emocjonalny bunt Kevina w jego własnej opinii przyodziewa maskę rodzonej matki, którą zawsze uważał za złą. Wyssał wraz z jej mlekiem złe geny i całą odpowiedzialność za to zrzuca właśnie na barki matki. Matczyne zło zmutowało się w nim i nabrało bardziej zdecydowanego charakteru, ale on wie, że jest udoskonaloną kopią własnej rodzicielki. Dlatego się na niej mści. To zemsta napędza jego motywy. Wszystko to, co kiedyś mu uczyniła potęguje jego wewnętrzny bunt. Ale z drugiej strony, nie pozwala jej zniszczyć. Chce żeby patrzyła na to co zrobi i cierpiała najbardziej jak to tylko możliwe. Nie chce jej jednak wystawić najwyższego rachunku za wszystkie jego upokorzenia, jako jedyna zostanie przez niego ocalona. Kto wie. Może to jednak miłość. Jakiś ułomny jej pierwiastek.

Bardzo mądry film prowokujący do wielu dyskusji. Ciekawie sklecony. Niby głęboko psychologiczny, ale też utrzymany w konwencji klimatów rodem z wytrawnych horrorów. Przywodzi mi trochę na myśl kultowe Dziecko Rosemary Polańskiego. To całkiem nobilitujące skojarzenie. Musimy porozmawiać o Kevinie jest filmem który powstał w odpowiednim czasie. To z jednej strony krytyka bezstresowego wychowania i ograniczonego kontaktu dziecka z rodzicem, który pozwala mu na zbyt wiele. Z drugiej zaś, krytykuje także wizję dzisiejszego macierzyństwa, którego rola trochę zagubiła się w dzisiejszych chyba zbyt feministycznych czasach. Pęd do kariery, własnych próżnych przyjemności kosztem dziecka-dobra nadrzędnego, no jest tu kilka smaczków które nie pozostawiają na zbyt „nowoczesnych” matkach suchej nitki. W końcu też film dotyka problemu komunikacji międzyludzkiej. Ludzie dużo mówią, ale mało rozmawiają. Fajnie to wszystko wrzuciła do jednego worka Pani Ramsay. 10 lat temu uznano ją za wielki talent reżyserski na wyspach, potem nagle przepadła. Tym powrotem znów atakuje sam szczyt. I fajnie. To z pewnością będzie jeden z najlepszych filmów roku. Wciągający i zarazem brutalnie przerażający. Warto się w niego zagłębić. A jeśli w dodatku jeszcze się z kimś o nim porozmawia, to jeszcze lepiej.

5/6

Filmweb: 7,8
IMDb: 7,8






niedziela, 8 stycznia 2012

Forever young

Restless
reż. Gus Van Sant, USA, 2011
91 min. United International Pictures
Polska premiera: 25.11.2011



Gus Van Sant jest uznanym na całym świecie reżyserem, ale jak dla mnie, bardzo nierównym. Lubi sobie czasem nakręcić coś szczeniackiego. I to dosłownie. Ma np. słabość do zagłębiania się w nastoletnie umysły w celu przeanalizowania ich zupełnie przyziemnych problemów. A to w Słoniu pochylił głowę nad przemocą w amerykańskich szkołach, w Paranoid Park zaś zamartwiał się nad młodym skejtem z problemami egzystencjalnymi. Ja wolę jednak Van Santa z dzieł bardziej dorosłych. Weźmy takiego Buntownika z wyboru, albo Szukając siebie. To były bardzo dobre i dojrzałe filmy, które wywindowały go na piedestał kinowego szacunku. No ale pomiędzy nimi i później, zawsze ciągnęło wilka do młodych owieczek. Van Sant często wraca na nieco eksperymentalny szlak, by przespacerować się z kamerą po świecie ludzi młodych. Właśnie zrobił to po raz kolejny.

Pierwsza reakcja – machnięcie ręką. Założyłem sobie z góry i dla własnej wygody, że cudów się spodziewać po Restless nie należy. No bo czym jeszcze może dorosłego widza zaskoczyć szczeniacka epopeja? Ćpanie, chlanie, zabijanie, niechciane ciąże, to wszystko już było. Coraz trudniej jest dziś nakręcić dobry film o trudnych i bujających w obłokach dzieciakach i to pomimo, że dzisiejsze czasy wychowują ich na pęczki. To co prawda, z założenia bardzo wdzięczny temat dla reżysera, bowiem małolaty są zupełnie nieprzewidywalne w swoich postanowieniach. Dorastając przechodzą taki miks emocjonalnych wynaturzeń, że z pomocą ich zachwianej i dojrzewającej psychiki można opowiedzieć właściwie każdą historię. I w porządku. Ale trzeba też umieć wykorzystać drzemiący w nich potencjał oraz znaleźć przekonujących widza dzieciaków, a i tak to tylko połowa drogi do sukcesu. Van Sant moim zdaniem raczej kiepsko radzi sobie na tej płaszczyźnie.

Nie mniej jednak pierwsze zderzenie z filmem i o dziwo jest nieźle. Całkiem oryginalna, acz zdecydowanie zbyt ckliwa historyjka zamkniętego w sobie młodzieńca, który po stracie rodziców w wypadku samochodowym znalazł sobie nowe hobby i w ramach jego pielęgnacji uczęszcza na pogrzeby zupełnie obcych mu ludzi. Na jednym z nich poznaje równie ekscentryczną dziewczynę i tak zaczyna się wakacyjna przygoda, gdzie on był młody i ona była młoda. Z której by strony na nich nie spojrzeć, banał. Ale jednak z nutką nadziei. Van Sant tego lekko zniewieściałego i bardzo wrażliwego chłopaka, oraz trochę chłopięcą Alicję z krainy czarów, umorusał w brutalnej dorosłości, na której czele stanął wyimaginowany Japończyk-Kamikadze z okresu II WŚ. Iście szalone, ale za to oryginalne. Dopisuję mały plusik.

Nasza trójka mierzy się więc nie tylko z uczuciem jakie między nimi kiełkuje, ale także z przewrotnością życia. Dziewczyna ma raka i za chwilę umrze, chłopak niewyleczoną traumę po stracie najbliższych, a Japończyk-Kamikadze cierpi z powodu tęsknoty. Van Sant lawiruje wokół ich problemów próbując wcisnąć odrobinę wariacji i radosnego szaleństwa w ich wspólny świat, który już z góry wiadomo, że skończy się źle. Fajny więc to motyw wyjściowy, taką formę zdecydowanie kupuję. No ale problem w tym, że to film Van Santa. Trzeba więc było coś spieprzyć.

Problem pierwszy. Brak iskry. Bohaterowie są nudni i mało przekonujący. Ornitologiczne dialogi są miałkie, a ich uczucie mało autentyczne. Przypomina mi to wszystko bardziej tani film dla młodzieży puszczony w popołudniowym bloku w publicznej telewizji. Problem drugi. Odbiorcy tego filmu w moim odczuciu, to współczesna forma wychuchanych emo dzieciaków słuchających przygnębiającej muzyki spłodzonej przez artystów z zasłoniętymi przez grzywkę oczami. Być może przyjemnie połechcze też ego nastoletnich fanów sagi Zmierzch. Restless może spodobać się także współczesnym hipsterom, choć nadal jeszcze do nie do końca rozgryzłem ich fenomenu, zwłaszcza pod kątem intelektualnym. Co tu dłużej pisać, to nie jest film dla mnie. Zbyt ckliwa i odrealniona bajka dla naiwnych zakochanych wierzących w miłość w każdej sytuacji, pojmując ją według nieco pokracznych definicji. Nawet jak dla mnie, romantyka z zasadami, jest zbyt kiczowato.

Ale nie zbesztam tego filmu w całości. Zostawię na nim kilka suchych nitek. Z całej dwójki naszych głównych bohaterów stawiam na tego trzeciego. Hiroshi Takahashi, czyli wspomniany duch Japónczyka-Kamikadze. Robi w tym filmie kawał dobrej roboty. Mistrz drugiego planu, który w całym tym różu wytwarza trochę bardziej naturalnych i nadających się do życia barw. Film ma parę niezłych momentów, kilka udanych dialogów, odrobinę piękna i chwytającej za serce ckliwości, ale jako całość nie robi na mnie większego wrażenia. Raczej odczuwam niedosyt. Nie wiem, może to jakieś podprogowe uprzedzenie, zbyt duże wymagania, może też jestem zwyczajnie już za stary i zbyt zgorzkniały na takie naiwne szczeniacko-miłosne harce na ekranie. Mam jednak nadzieję, że nie.

Myślę też, że już pora wydorośleć Panie reżyserze i powrócić do innego repertuaru. Chcę rzeczy poważniejszych. Chcę Van Santa, który będąc już przecież facetem po sześćdziesiątce, przestaje chodzić w młodzieżowych ciuchach myśląc, że na jego trampki polecą rozpalone osiemnastki. Pewne rzeczy w tym wieku już się nie zdarzają. Mówię to z autentycznym bólem w klatce piersiowej. Młodość jest piękna, ale ulotna. Nie marnujmy życia bezustannie tkwiąc w tym co kiedyś było w nas jeszcze piękne i młode, zostawmy coś z tego na starość.

3/6


IMDb: 6,6
Filmweb: 7,3