niedziela, 26 czerwca 2011

Rodzina słowem silna

Kieł
reż. Giorgos Lanthimos, GRE, 2009
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 10.06.2011



O Grecji jest ostatnio głośno z pobudek stricte gospodarczych i politycznych. Kraj bogów, słońca i oliwek stanął na krawędzi bankructwa i w zasadzie nie ma już przed jego zadłużoną po uszy gospodarką żadnej nadziei. Lada chwila rozpocznie się wielka wyprzedaż wartościowych greckich spółek za bezcen. Unijne krwiożercze grube ryby już teraz ostrzą sobie zęby na szybki i łatwy zarobek kosztem biedniejszego „brata” będącego w potrzebie. Brutalna gra polityczna nikogo już dziś nie szokuje. Prawo rynku i pieniądza już dawno wyparło z naszej świadomości prawa moralne i etyczne. Dopóki mamy co do garnka włożyć, niech się dzieje wola euro i dolara. Także i ja skorzystałem, choć w bardzo symbolicznym wymiarze, z greckiej wyprzedaży, lecz tylko tej kulturalnej i w zupełnie innym celu. Wykupiłem bilet do kina na jeden z najgłośniejszych i zarazem bardzo kontrowersyjnych greckich filmów ostatnich lat.

Nominowany do tegorocznego Oscara Kieł Giorgosa Lanthimosa to szokujące dzieło, które świetnie komponuje się z aktualnymi trendami jakie panują we współczesnym trochę zagubionym postępowym społeczeństwie. Film w którym w dość odważny i perwersyjny sposób rzuca się rękawicę w stronę kulejącej nieco matki cywilizacji, ale przede wszystkim, brutalnie wpycha swoje grube paluchy w model rodziny, który od pokoleń jest bastionem świętości i nietykalności.

Lanthimos odsmażył nie tak znów bardzo starego kotleta i zabawił się w popularnego na całym świecie przed mniej więcej dekadą Wielkiego Brata. Jednak jego spojrzenie na zagadnienie pełnej kontroli oraz inwigilacji ludzkich czynów i umysłów różni się trochę od komercyjnej, średnio udanej adaptacji proroczej wizji Orwella znanej nam z telewizji. Grek poszedł krok dalej. Zamykając w wielkim domu z ogrodem całą pięcioosobową rodzinę, wykrzyczał wszystkie słabości znanych nam systemów wartości, oraz ostrzegł przed ich społeczno-politycznymi konsekwencjami.

Bohaterami greckiej tragikomedii jest wychowywana przez szalonego ojca i jego usłużną mu małżonkę trójka dorosłego już rodzeństwa. Dwie siostry i syn dorastają w domu i ogrodzie z basenem otoczonym wielkim płotem. Nigdy nie byli po jego drugiej stronie, nie mieli żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie są więzieni siłą, po prostu wiedzą, że po drugiej stronie czai się zło które ich pożre. Są na swój sposób szczęśliwi, bawią się we własne gry, zbierają wartościowe punkty które są im przyznawane przez rodziców. Żyją w świecie który został pieczołowicie zaplanowany i narzucony im z góry od dnia ich poczęcia. Świat ten jest pełen absurdu, niedorzeczności ale też i groteski. Dzieci nie znają milionów pojęć, a poprzekręcane słowa mają zupełnie inne znaczenie niż w świecie za płotem. Zombie to małe żółte kwiatki, a np. cipa to lampa pokojowa. Rajska beztroska miesza się z permanentną dyscypliną i praniem mózgu, ale dzieciaki wiedzą że tak po prostu trzeba, że właśnie tak wygląda świat miliona enklaw ogrodzonych wysokim płotem. Wierzą, że pewnego dnia będą mogli opuścić rodzinę i swoje chronione prze światem zewnętrznym domostwo, ale wpierw musi im wypaść prawy lub lewy kieł. To znak, który będzie oznaczał ich pełną dorosłość oraz który zabierze ich do świata o którym nic tak naprawdę nic nie wiedzą.

Tak więc Kieł jest czymś znacznie poważniejszym od świadomego więzienia ludzi w luksusowym domu dla pieniędzy. Stanowi on przemyślaną ilustrację definicji totalitaryzmu, która została zawarta w małej pigułce. Chorobliwe ambicje dyktatora i ich wpływ na otaczające go społeczeństwo. Manipulacja faktami, zakrzywianie wszelkich norm etycznych i społecznych. Kazirodztwo, przemoc, dyscyplina i to wszystko testowane na własnych dzieciach. Ze strachu? Dla ich dobra i bezpieczeństwa? Czy może dla zabawy i własnej próżności? Liczba kontrowersji, absurdu i momentami niesmacznego brutalizmu, jest nieskończona. Niektóre sceny szokują swoją bezpośredniością i dosłownością niczym filmy Hanekego. Jest też trochę humoru i uroczej groteski, przez co ciężko sklasyfikować ten tytuł i odnieść się do niego w sposób racjonalny. Rzadko mamy nad Wisłą do czynienia z kinem greckim. Z tego powodu jego dość „egzotyczne” z filmowego punktu widzenia pochodzenie, dodaje mu smaczku i orientalnej szczypty inności. Bardzo intrygującej inności.

Niedorzeczność przedstawionej przez Lanthimosa sytuacji, wydaje się zupełnie niegroźna i naturalna. Niby wiemy, że ciągle są na tym świecie kraje i krainy w których nadal funkcjonuje totalitarny model sprawowania władzy. Wiemy także, że manipulacja, czy to medialna, czy też czysto polityczna, społeczna i biznesowa, jest na porządku dziennym także w teoretycznie bardziej demokratycznych ustrojach. Również u nas jakby ktoś o dziwo jeszcze nie zauważył. Ale Kieł przez swoją odmienność i bezpretensjonalną perwersyjność, pokazuje te wszystkie zagrożenia z zupełnie innej perspektywy. Udowadnia jak łatwo jest dziś przekroczyć demokratyczne standardy także w życiu prywatnym i osobistym. Jak wiele podobnych dramatów i prań mózgu może odbywać się blisko nas, choćby w piwnicy wspaniałego sąsiada, prywatnie zboczeńca seksualnego. Nie wiem jakim konkretnie morałem chciał nas wszystkich uraczyć Lanthimos, ale jedno jest pewne. Bądźmy czujni. Wróg nie śpi.
Grecjo, trzymajcie się.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,3



piątek, 10 czerwca 2011

Oko za oko, lincz za dług

Lincz
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2010
80 min. Kino Świat
Polska premiera: 13.05.2011



Jaki jest najlepszy sposób na spieprzenie ludziom odbioru filmu jeszcze przed jego faktycznym obejrzeniem? Wystarczy zawczasu porównać go do jakiegoś klasyka. Osiągnąć tak wysoki pułap swojego poprzednika rzadko komu się udaje. Producenci Linczu niestety podążyli tą samą drogą i głośno objawili publicznie dość ryzykowną tezę, iż jest to najbardziej wstrząsający polski film od czasów Długu. Mało tego. Zwiastun reklamowy zaczyna się od szczerego (czy na pewno?) wyznania jednego z bohaterów-inspiratorów Długu, na którego to prawdziwym przypadku oparł swój scenariusz Krzysztof Krauze i który to gorąco namawia do pójścia do kin. No i fajnie, tylko pytam się, po co tyle Długu w tym Linczu? Ten być może obroniłby się sam bez tych porównań, nawiązań i wielkich zobowiązań. A tak, wyszło mało poważnie, w dodatku na dzień dobry niepotrzebnie nabijając widza w butelkę.

Co ciekawe, bazując na ocenach i opiniach większości, Lincz jak się okazuje, zdał ten trudny egzamin i to nawet z wyróżnieniem. Jednak na jego nieszczęście ja pluskam się w tej mniej obleganej mniejszości i tak hojny w swojej ocenie dla niego nie będę. Aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że też nie aż tak znów bardzo wiele zabrakło mu do pełni sukcesu rozumianego i widzianego z punktu widzenia mojej perspektywy. No ale jednak zabrakło. Przede wszystkim film jest irytująco krótki. Brakuje najmniej dwudziestu dodatkowych minut, które można by było wykorzystać na szersze pociągnięcie fabuły, opisu szaleństwa tej małomiasteczkowej patologii i psychologicznego wytłumaczenia doprowadzonego do granic wytrzymałości tłumu. A to niestety nie jedyny mój zarzut.

Ta oparta na faktach, wstrząsająca historia gnębionej przez lokalnego psychopatę społeczności z mazurskiej wsi Włodowo, zdecydowanie zasłużyła na uwagę filmowców. Lincz, czy też samosąd we Włodowie, zdarzył się naprawdę 1 Lipca 2005 roku. Tego dnia kilku mężczyzn przy cichej aprobacie reszty zastraszonych mieszkańców wsi, wymierzyło sprawiedliwość wyrywając chwasta z ich własnej zatrutej ziemi. Ziemi, która została opuszczona przez sprawiedliwość i poczucie bezpieczeństwa w postaci bezradnej i niezdarnej lokalnej policji. Mieszkańcy wsi, w obronie własnych żon, matek i dzieci, zamachnęli się na ludzkie życie, które nie było warte nawet pięciu groszy. Swego czasu było bardzo głośno o tym wydarzeniu w mediach. Losy skazanych za zabójstwo braci W. (w filmie jako bracia Grad), odbiły się szerokim echem i sprowokowały do dyskusji ekspertów zarówno psychologii, uznanych karnistów, a także duchownych. Po kilku latach rozpraw sądowych i apelacjach, skazanych braci ułaskawił ostatecznie w roku 2009 ś.p. Prezydent Lech Kaczyński, no ale swoją wysoką cenę zapłacić za swój czyn musieli. Zwłaszcza jeden z nich.

Ze względów moralnych, a także biorąc pod uwagę podobieństwa charakteryzujące motyw zbrodni, faktycznie Lincz we Włodowie można porównać do samosądu jaki wymierzyli przed laty Sławomir Sikora i Artur Bryliński, na których to historii Krauze oparł scenariusz Długu.
Rzeczywiście, można doszukiwać się podobnych emocji, motywów, tłumaczeń i sympatii kierowanych pod adresem zabójców. Tylko niestety, Krzysztof Łukaszewicz w roli debiutanta w świecie reżyserii, w porównaniu do starego wygi, zarazem swojego starszego imiennika Krauzego, nie potrafił równie udanie zagłębić się w desperację swoich bohaterów. Momentami całkiem dobrze kombinował, ale jednak niezupełnie mu to wszystko wyszło. Może trochę dlatego, że we Włodowie było więcej postaci umoczonych w tą zbrodnię, którym należało poświęcić także więcej czasu. A tego Łukaszewicz miał na oko tyle ile mają przeciętnie dwa i pół odcinki W11 na TVNie. I to licząc z reklamami. Nie wyszło mu też pewnie także dlatego, że zabrakło po prostu umiejętności. No ale to się zdarza debiutantom. Zwłaszcza w polskim kinie.

Należy jednak mimo wszystko także wyróżnić Łukaszewicza np. za w większości dobrze dobraną obsadę aktorską. Zwłaszcza Zaranek (Wiesław Komasa), czyli nękający wieś sześćdziesięcioletni recydywista. Zrobił on na mnie największe wrażenie i z pewnością należy do najjaśniejszych stron filmu. Ale też, niestety, znowu ten sam błąd. Brak dokładniejszej charakterystyki postaci, zagłębienia się w jej umysł, wytłumaczenia widzowi po co i dlaczego. Można było pociągnąć jego wątek w nieco innym kierunku, wcale przecież nie zakrzywiając bram rzeczywistości. Przedstawiono nam go jako zepsutego zwyrodnialca bez żadnych zahamowań, ale jednak coś tam intrygującego w nim się tliło i można było spróbować prześwietlić jego osobę nieco dokładniej. To samo tyczy się niestety także jego oprawców i ofiar jednocześnie. Scharakteryzowani zostali po łebkach, za pomocą licznych retrospektyw, dokumentalno-serialowego szlifu w stylu wspomnianego wyżej W11. Dramat dzielnych braci którzy wzięli sprawy w swoje ręce w mojej ocenie nie został prawidłowo naświetlony, raczej poświecono im tylko trochę latarką po oczach.

Pomijam już wpadki techniczne, niedoskonałe ujęcia kamery, czy prawie zawsze irytujące mnie w polskich filmach z kosmosu wzięte ekipy telewizyjne zdające w filmach niby relacje. Ale to wszystko zasadniczo można spokojnie przeboleć. To nie jest film wysokiego budżetu, nawet jak na polskie warunki. Gorzej jest z merytoryczną oceną recytowanej na ekranie treści. Skoro tak odważnie nawiązuje się do psychologicznej oceny moralności głównych postaci jaka występuje w Długu, zadawanie przez jego twórców równie poważnych pytań w stylu „Co Ty byś zrobił na ich miejscu?” zakrapia trochę na groteskę. Odpowiedź nasuwa się rzecz jasna sama: „Zrobiłbym dokładnie to samo”, bo też inny wachlarz odpowiedzi w ogóle nie wchodzi w grę. Wszystko jest skonstruowane w ten sposób, aby widz tak właśnie miał myśleć. Socjologiczne rozważania autorów w zasadzie także można sobie darować. Są zbyt ogólne. Żadnego zaskoczenia, próby zmylenia tropu, głębszej analizy. Tylko suche fakty. Punkt po punkcie ukazana przyczyna i skutek. Szpadel w łeb i do piachu. Trochę za mało jak dla mnie.

Lincz wyzywając Dług na pojedynek zapędził się w ślepą uliczkę i ostatecznie poległ, bo też wygrać z nim nie mógł. Trzeba jednak przyznać, że walczył dość dzielnie. Trochę szkoda tego niewykorzystanego potencjału i pójścia na skróty, ale też obyło się bez wstydu. W miarę rzetelnie przedstawiono losy i dramat ludzi ze wsi Włodowo, oraz po raz kolejny rzucono tak trochę niezdarnie rękawicę w stronę ludzkiej moralności. Okiełznanie zjawiska zemsty jest jednak stare jak ludzkość, a ta przez wieki próbowała racjonalnie ją osądzić i usytuować jakoś w naszej kulturze. Bez skutku. Ile religii i ilu filozofów, tyle definicji zemsty. Samosąd we Włodowie to taka polska, prosta i chłopska interpretacja zemsty według Kodeksu Hammurabiego. Oko za oko, szpadel w łeb za siekierę w plecy... a Lincz za Dług.

3/6

IMDb: Brak
Filmweb: 7,5

piątek, 3 czerwca 2011

Miłości śmierć

Blue Valentine
reż. Derek Cianfrance, USA, 2010
114 min.
Polska premiera: Brak



Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. To najbardziej trafna i jednocześnie najciekawsza propozycja okiełznania definicji miłości jaką dotąd słyszałem. Autorem tych słów jest śp. Charles Bukowski, uznany poeta i pisarz, a zarazem pijak, hulaka i mówiąc kolokwialnie... jebaka nad jebaki. Kochał kobiety, nienawidził miłości. Nie mógł żyć bez kobiet, one nie mogły żyć bez jego miłości, może właśnie dlatego tyle pił. A ja może właśnie dlatego tak bardzo go lubię.

Miłość (między kobietą, a mężczyzną) to chyba najbardziej druzgoczący ze stanów emocjonalnych. Potrafi zniszczyć człowieka w taki sposób, o jakim narkomania i alkoholizm nawet działając wspólnie i w porozumieniu, nie mogą spróbować odważyć się zamarzyć. Miłość wyniszcza człowieka psychicznie, nie fizycznie. Ubezwłasnowolnia, mami i wodzi nas za nos długimi latami, brutalnie podcinając skrzydła, które wcześniej sama nas w nie ubrała. Wszyscy pchamy się w jej ramiona, bo daje nam nadzieję. Nadzieję na założenie wspaniałej rodziny, na regularny seks i posiłki, wspólny kredyt mieszkaniowy... powodów są tysiące, ale tak po prawdzie i tak nie mamy na to żadnego wpływu. Miłość zwykle decyduje za nas samych. Nie mamy nic do gadania. Po prostu pewnego dnia przybywa do nas, niczym jeździec apokalipsy, Amor, który znienacka wbija nam ostrze prosto w serce i czmycha pozostawiając bez opieki. Nawet Śmierć w chwili odbierania nam życia jest bardziej humanitarna.

Pewien Amerykański uczony, niejaki R.J. Sternberg, wymyślił i opatentował (pewnie w laboratorium) własną teorię miłości, z której to wyodrębnił sześć faz związków partnerskich. Faza zakochania, romantycznych początków, faza związku kompletnego, związku przyjacielskiego, pustego, by na rozpadzie związku swoją dogłębną analizę partnerstwa zakończyć. I w sumie trudno jej cokolwiek zarzucić. Początki zawsze są piękne i obiecujące, to chyba nie podlega dyskusji. Z biegiem czasu do głosu dochodzi rutyna i znudzenie, zwiększają się wymagania oraz skala trudności. Różowe okulary zastępują z czasem szkła przyciemniane, by skutecznie maskowały opuchliznę pod okiem. Zapewne każdy z nas mógłby na ten temat napisać mrożącą krew w żyłach sześciotomową powieść o lekkim zabarwieniu erotycznym. W historii kinematografii powstało także miliony filmów o skomplikowanych i zawiłych miłosnych ścieżkach losu, ale jak Salmę Hayek kocham, chyba tylko na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć produkcje, które swą liryką w bardzo dosłowny i szczegółowy sposób, spróbowały nieco odważniej zbesztać miłość i tak jak Bukowski, z premedytacją wepchnąć ją do strumienia cuchnących szczyn.

Derek Cianfrance, zupełnie nieznany mi dotąd reżyser, w pewnym sensie także postanowił zaryzykować i dołączyć do grona twórców, dla których miłość jest nie tylko i wyłącznie usłana różami. Blue Valentine to dość przygnębiające studium związku młodego stażem małżeństwa, które według skali Sternberga, z fazy zakochania i romantycznych początków, w kilka lat osiągnął najwyższy z możliwych leveli - rozpad związku.

Reżyser skupia się w nim na analizie związku przyczynowo-skutkowego i muszę przyznać, że całkiem nieźle mu to wszystko wyszło. Z pewnością bardzo pomógł mu w tym wspaniały duet aktorów młodego pokolenia. Fenomenalna Michelle Williams, która zresztą za tą rolę otrzymała nominację do tegorocznych Oscarów, oraz równie dobry Ryan Gosling. Oboje stworzyli wysokich lotów kreacje, które stronią od banału i romantycznego kiczu. Dla lepszego efektu i na zasadzie kontrastu, Cianfrance poszatkował całą opowieść na różne strefy czasowe, raz zabierając widza do chwili, w której to Dean i Cindy dopiero co się poznali, by w sekundę po pierwszym ich romantycznym pocałunku zabrać nas do czasów, w których dominuje między nimi tylko złość, żal i łzy.

To bardzo udany zabieg i jaskrawy przykład na to, jak niewiele dzieli miłość od nienawiści. Dowód na to, jak łatwo jest przekroczyć cienką i niewidoczną dla ludzkiego oka granicę jaka znajduje się pomiędzy szczęściem, a nieszczęściem. W końcu także przykład dowodzący tego, jak bardzo trudne jest utrzymanie zdrowej dla związku równowagi emocjonalnej. Miłość tak jak ogród, wymaga codziennej pielęgnacji, regularnego podlewania i poświęcania mu czasu. Inaczej więdnie i bezpowrotnie ginie. Niby takie to oczywiste, ale przecież nie każdy z nas jest ogrodnikiem.

Brakuje mi w tej opowieści więcej odwagi. Chciałbym doczekać wreszcie prawdziwej i mądrej fabularnej historii o skomplikowanej miłości, która porywa młodych ludzi, chwyta ich za serca, by po chwili doszczętnie ich zniszczyć, przerzuć i wypluć ich marzenia na wysypisku ludzkiej naiwności. Czekam na film, który wszystkim romantykom, życiowym optymistom i młodych duchem wskaże środkowy palec i zaśmieje się im głośno w twarz. W Blue Valentine oczywiście nie osiągnięto tak wysokiego pułapu dosłowności, ale i tak jest wystarczająco depresyjnie i smutno.

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że mimo, iż doskonale zdajemy sobie sprawę z tego w jak trudne obszary potrafi nas wpędzić przypadkowy błysk w oku pięknej kobiety, to jednak ciągle pchamy się w jej ramiona w poszukiwaniu tej jednej jedynej miłości, doszukując się jej spełnienia tuż za rogiem swojej ulicy. Miłość jest chyba jedyną dziedziną życia, której człowiek nie potrafi uczyć się na błędach. Bujamy w obłokach, bo tu na ziemi z czasem już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć i zadowolić. Kształtujemy sobie w naszych wyobraźniach odrealnione od rzeczywistości ideały, które fizycznie nie istnieją, a w chwili brutalnego zetknięcia się ich z codziennością, stajemy przed trudną do zdzierżenia koniecznością rezygnacji z własnych marzeń i urojeń. W bardzo podobnym tonie kończy swoją opowieść Derek Cianfrance. Osiąga szóstą fazę według skali Sternberga, pozwala zniszczyć na naszych oczach związek kochających się niegdyś młodych ludzi, pokazując przy tym dramat pozostawionego w roli zakładnika ich małego dziecka, ale jednocześnie wskazuje błędy jakie zostały po drodze przez nich popełnione. Film instruktażowy? Być może. Ale i tak nikt niczego się z niego nie nauczy. Miłość jest niereformowalna. My także.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,5


środa, 1 czerwca 2011

Wielki błękit

Melancholia
reż. Lars von Trier, DEN, GER, FRA, SWE, ITA, 2011
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 27.05.2011



Lars von Trier zrobił bardzo wiele, aby w Cannes podczas światowej premiery jego najnowszego dziecka było odpowiednio głośno. Sięgnął po niezwykle ryzykowną zagrywkę w postaci skandalizującego stwierdzenia, w którym to niby pół żartem, pół serio oznajmił, iż jest nazistą i zasadniczo to Hitler był bardzo sympatycznym i mądrym człowiekiem. Oczywiście szybko zrzucił tą wypowiedź na barki swojego specyficznego poczucia humoru i poprosił wszystkich urażonych o dystans do wypowiedzianych przez niego słów, ale biedak chyba zapomniał, że postępowa kultura zachodu aż do przesady brzydzi się wszelkimi przejawami homofobii, rasizmu, antysemityzmu, czy też właśnie faszyzmu. Von Trier pod naciskiem opinii publicznej szybko stracił więc stołek przewodniczącego jury na rzeczonym festiwalu oraz został skazany na banicję i utratę splendoru jakim zapewne cieszyłaby się Melancholia. Co prawda film łaskawie pozostawiono w konkursie głównym, ale obdarowano go tylko jednym wyróżnieniem na odczepne (główna rola żeńska dla Dunst). Ale nie szkodzi. I tak nie mówiło się tak wiele o żadnym innym festiwalowym filmie.

Gdybym jednak to ja był Von Trierem, wstrzymałbym się z tą premierą jeszcze 3 dni. Film o końcu świata mający swój światowy debiut w dniu domniemanej zagłady ziemi (no wiecie, chodzi o tą przepowiednię amerykańskiego kaznodziei) brzmi całkiem nieźle. Marketingowy strzał w dychę. No ale w Cannes mają palmy, słońce i piękne kobiety. Kto by nie chciał.

Tak wię Melancholia. Czekałem na ten film z dużymi nadziejami. Larsa von Triera można nie lubić za styl bycia i sposób uczestniczenia w życiu publicznym, ale filmy robi interesujące i bardzo odważne. Co prawda Duńczyk lekko podpadł mi swoim Antychrystem, ale to bardziej w warstwie merytorycznej. Pod kątem wizualnym i artystycznym wszystko odbyło się bez zgrzytu, pomijając może tego gadającego wilka. Liczyłem więc na utrzymanie tej dość wysokiej formy oraz na znaczne podniesienie intelektualnej poprzeczki.

Zacznijmy od samego początku i absolutnych drobiazgów. Plakat. Jest piękny. Niezwykle prosty, lecz na swój minimalistyczny sposób, bardzo intrygujący i przykuwający uwagę. Tytuł. Wielce wymowny, choć niejednoznaczny. Czym jest melancholia w Melancholii? Otóż jest przepiękną błękitną planetą skrytą za słońcem, która rozpoczyna bardzo widowiskowy taniec śmierci z Ziemią. Zbliżające się do siebie z prędkością ponad 100 tyś. km/h dwie orbity planet, dokonują emocjonalnego spustoszenia w ludzkich ziemskich umysłach. To zupełnie nowe spojrzenie na zagadnienie totalnego zniszczenia i unicestwienia ludzkości, jakże inne od katastroficznych wizji z filmów sci-fi rodem z hollywoodzkich wytwórni. Europa z resztą nie po raz pierwszy, pokazała tu swoją wyższość, mądrość i większą wrażliwość. Skupiła się na ludzkim umyśle, a nie na efektach specjalnych.

Już za same intro wprowadzające do filmu Von Trier zasłużył na wielkie brawa. Czysty artyzm, choć nie każdy to kupi. Żonglowanie pięknem, własną interpretacją apokalipsy, nostalgią i licznymi symbolami które zostaną rozwinięte w części zasadniczej filmu. Wszystko to skąpane jest w spowolnionych kadrach pięknych ujęć kamery, intrygującej muzyce i liryce ukazanej w formie wysokobudżetowego teledysku. Całość zasługuje bardziej na cykliczne wyświetlanie w postaci instalacji audiowizualnych w wielkich galeriach i muzeach świata, niż na ekranach kin. Zwłaszcza tych w centrach handlowych. Takie artystyczne podejście do obrazu jest generalnie najmocniejszą stroną Melancholii. Siła sugestii, perfekcja zdjęć, do tego umiejętne wkomponowana wyrazista emocjonalnie muzyka, wszystko to podkręca wrażenie iluzji w tym idealnym i sterylnym aż do bólu świecie. Warstwie wizualnej nie mam więc absolutnie nic do zarzucenia. Czysta poezja w formie, która przez ponad dwie godziny (może jednak ciut za długo) cieszy moje wymagające oko i ucho. Niestety, tak jak miało to miejsce we wspomnianym Antychryście, także i tym razem zabrakło Von Trierowi trochę pomysłu na mądre poprowadzenie widzów po skomplikowanych meandrach ludzkiego umysłu. Owszem, jest znacznie lepiej niż ostatnio, ale pewne braki są nadal widoczne.

Autor w bardzo sprytny sposób, z pomocą zbliżającej się do Ziemi Melancholii, postanowił rozprawić się z całą naszą ludzkością. Z naszym światem, z jego okropnościami, słabościami, ale też z jego pięknem i marzeniami. Podzielił opowieść na dwie kobiece części, a każdą z nich skoncentrował na jednej z dwóch sióstr, Justine (Kirsten Dunst) oraz Claire (Charlotte Gainsbourg). Każda z nich symbolizuje inną filozofię ludzkiej egzystencji, posiada inną wrażliwość, inne pragnienia i oczekiwania względem swoich najbliższych i życia w ogóle.

Najpierw bierzemy udział w uroczystym ślubie Justine, który staje się pewnego rodzaju manifestem ludzkiego istnienia i zagubienia w świecie pełnym sprzeczności i brutalności. Niby wszystko jest w porządku i zgodne z harmonogramem organizatorów wesela, ale pod tymi wszystkimi uśmiechniętymi maskami cały czas coś nie gra i kłuje w oczy. Zupełnie jak w życiu. Z rodziną jak się okazuje, najlepiej wychodzi się na zdjęciach, na rodziców nie zawsze można liczyć, nowy partner życiowy Justine wydaje się zbyt dosłowny i nierealny, jej szef, z typową dla siebie korporacyjną manierą, reprezentuje materialne podejście do pracy, gdzie nie ma miejsca na litość i sentymenty. Wszyscy marzą tylko o sławie, pieniądzach i szczęściu, oraz o tym, by jak najszybciej skończyło się to okropne wesele. Buntownicza Justine cierpiąca na kiełkującą w niej depresję, balansuje pomiędzy nimi wszystkimi i z każdą minutą coraz bardziej oddala się od definicji „doskonałego” świata w którym przyszło jej żyć. Szukając wyjścia awaryjnego, jakiegoś sensu i zrozumienia, spogląda w gwiazdy, gdzie w oddali tli się już na nieboskłonie Melancholia.

Druga część filmu koncentruje się bardziej na drugiej z sióstr, Claire. Ta na zasadzie kontrastu, wydaje się być bardziej odpowiedzialna, ułożona i pogodzona z życiem. Kochająca żona i troskliwa matka, jako wzór ogólnoprzyjętych zasad moralnych i życiowych. Cel istnienia i dorastania każdego z nas. Łączenie się w pary, budowanie domu i robienie dzieci. Ale Melancholia jest już bardzo blisko Ziemi i mimo, iż naukowcy uspokajają, że błękitna planeta ominie w bezpiecznej odległości matkę ziemię, to jednak w tej dotąd bardzo rozsądnej Claire, szybko rośnie poczucie zagrożenia. Na jej coraz bardziej rozhisteryzowanym tle, ciężko dotknięta zaawansowaną już depresją Justine, wydaje się być niezwykle spokojna i opanowana. Von Trier zestawia więc ze sobą lęki dwóch życiowych filozofii i wystawia je na ostateczną próbę pogodzenia się z tym co nieuniknione. Zadaje pytanie, czy warto z tym walczyć, czy może lepiej pogodzić się z katastrofą, w której należy doszukiwać się oczyszczenia oraz nadziei na lepsze jutro i życie wieczne. Jednocześnie brutalnie uświadamia nam, że w chwili sądu ostatecznego, nie ma równych i równiejszych. Śmierć dotyka nas wszystkich w ten sam sposób i nie ma przed nią ucieczki. I to mi się zasadniczo nawet podoba, jednak brakuje mi w tym wszystkim nieco głębszej myśli i bardziej dosłownej treści. Czegoś na wzór filozoficznych rozważań Tarkowskiego, a nawet Lema. No ale wtedy zapewne film byłby mało zrozumiany dla przeciętnego widza.

Nie ma więc tu zbyt wiele głębokich stwierdzeń i przemyśleń dotyczących sfery życia i śmierci. Lęki bohaterów są stosunkowo zwyczajne, z ich punktu widzenia zupełnie oczywiste, lecz nie do końca mnie przekonują. Reżyser raczej bawi się w wyolbrzymianie gęsto obsadzonych symboli oraz odnosi się z ich pomocą do biblijnych proroctw i ich licznych interpretacji. Widać, że zależało mu przede wszystkim na pokazaniu w możliwie najpiękniejszy sposób chwili ludzkiej zagłady, ale nie tej fizycznej, tylko w jej duchowym wymiarze. Tak naprawdę nikt z nas nie wie jak możemy się zachować w podobnej sytuacji. To tylko takie wróżenie z fusów. Przecież o końcu świata nie może być mowy. Nie mamy na to czasu. Tyle jeszcze musimy w życiu osiągnąć, zrobić, zobaczyć, wychować dzieci, zbudować dom, posadzić drzewo, wyrzucić śmieci... Jakie to wszystko banalne.

Cieszę się niezmiernie, że w Melancholii zamiast paniki wielomilionowych metropolii, zamiast bohaterskiego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki i przypadkowego emerytowanego byłego wojskowego pilota ratujących świat przed zagładą, Von Trier ukazał piękną i wykolejoną z torów człowieczeństwa Kirsten Dunst, nago opalającą się w środku nocy w blasku błękitnej planety. Cieszę się, że zamiast trzęsienia ziemi i wielkich fal tsunami pod którymi ginie komputerowo wygenerowana makieta miast, zbliżająca się do Ziemi porażająca swym pięknem Melancholia wygląda niezwykle przyjaźnie. Temu niesfornemu Duńczykowi chyba rzeczywiście wyszedł wyjątkowo piękny koniec świata. Jest on na swój sposób bardzo ciężkostrawny, przytłaczający swoim ciężarem, ogromem depresji, smutku i poczucia beznadziei, ale zaiste, piękny. I tylko sprawiedliwie ocenić tego dzieła nie potrafię. Zwykle zaraz po zakończeniu seansu, niczym w maszynie losującej w studio Lotto, pojawia mi się w głowie konkretna szczęśliwa cyferka. Tym razem mam z tym pewien kłopot. Rozpaczliwie balansuję pomiędzy piątką, a czwórką, nerwowo szukając gdzieś rozproszonym wzrokiem podpowiedzi. Może zrobię tak. Wyciągnę średnią. Sześć za audiowizual i cztery za merytorykę. Czyli pięć jak w mordę strzelił. Brawo Lars ty faszysto, tym razem ci się udało.

5/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,7