wtorek, 15 listopada 2011

Tu i teraz

O północy w Paryżu
reż. Woody Allen, FRA, USA, ESP 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.08.11



Wiem, że jest już trochę po ptokach i że wyskoczyłem z tym niczym zabójcze kartony przed rozpędzoną Mazdą Hanki Mostowiak. Większość z was pewnie widziała już ostatniego Allena w Paryżu. Z pewnością zdążyliście także nawet o nim zapomnieć, tak jak i o gorącym letnim piasku przyjemnie parzącym w stopy. Tak się jakoś u mnie złożyło, że dopiero teraz znalazłem może nie tyle czas, co chęć, by nadrobić tą wakacyjną zaległość. Nie paliłem się do tego specjalnie. Chciałem, ale później. Kiedyś tam, w wolnej chwili. W zasadzie to nawet nie planowałem o nim tutaj pisać, bo po pierwsze, ekscytacja tym filmem już dawno minęła, a po drugie, to z góry i z własnego wygodnictwa założyłem sobie, że kolejna niezobowiązująca zdrada Allena z Europą nie warta jest z mojej strony choćby umiarkowanie rozwiniętego elaboratu. No bo o czym tu niby pisać?

Allena uwielbiam, to niepodważalny fakt którego się nie wstydzę. Ale wielbię go tylko w wydaniu amerykańskim, wręcz nowojorskim. To właśnie jest jego kawałek podłogi na której czuje się jak ryba w wodzie, czy tam karp po żydowsku. Wszystkie (no dobra, większość) filmy kręcone w jego ojczyźnie mają w sobie 100% Allena w Allenie. Natomiast jego kinematograficzne romanse kręcone w Europie, dysponują nim w ledwie śladowych ilościach. Dlatego też na przekór milionów (zwłaszcza kobiecych) westchnień, ja wzdycham również, a i owszem, ale z powodu zawodu. Nie może dziwić więc fakt, że do jego najnowszego filmu podszedłem z typową dla jego ostatnich europejskich produkcji rezerwą.

No i masz ci los.
Jak na złość tym razem mi się spodobało. Mało tego. Zrozumiałem nawet przyczynę swojej dotychczasowej niechęci do tej jego europeistyki. Wytłumaczyłem ją sobie w umiarkowanie naukowy sposób na podstawie gry jego bohaterów i scenerii ikon Paryża w kilku odsłonach. Cóż za spryciarz z tego ekscentrycznego pinglarza – pomyślałem po napisach końcowych. Serio. Zaimponował mi. Umieścił swoje autentyczne i młodsze o kilkadziesiąt lat alter ego w roli głównej i pozwolił porwać się legendzie Paryża widzianego oczami przeciętnego Amerykanina. O dziwo, wyszedł z tego prawdziwie jankeski film. Może nie 100% Allena w Allenie, no ale i tak jest go o wiele więcej niż w jego romansie z Barceloną, czy tam z Lądkiem Zdrój.

Oszukał wszystkich. Przynajmniej wielu z tych bardziej naiwnych. Niby zrobił film o francuskiej stolicy dla wszystkich tych, którzy bardzo chcieliby być Francuzami, ale z pewnych bliżej im nieznanych powodów, przyszli na świat gdzie indziej. Film, w roli słitaśnej pocztówki romantycznego Paryża, którą to można wysłać kolegom i koleżankom z pracy zbijając na nich kapitał zazdrości. W końcu też stworzył kapitalną reklamę miasta o jakiej tylko mogą marzyć najlepsi paryscy spece od reklamy i marketingu. Ale tak po prawdzie, to się z nich wszystkich Woody Allen tak trochę zaśmiał. To nie jest żaden tam francuski Paryż, tylko amerykański. Wieża Eiffla oblana ketchupem z McDonalda, podana z frytkami na plastikowej tacy.

Tak trochę z przymrużeniem oka Allen zabiera nas wszystkich ze współczesnego snobistycznego Paryża do czasów francuskiej moderny lat 20-tych. Tam poznajemy żyjących w tamtych czasach Hemingwaya, Salvadora Dali, Gertrudę Stein, Francisa i Zeldę Fitzgerald, Pablo Picasso, czy Luisa Bunuel. Jest całkiem zabawnie, lekko, dostojnie, z polotem, a nawet pomysłowo. Bardziej do śmiechu jest tylko wtedy, kiedy przeciętny amerykański (polski też się łapie niestety) widz siedzący obok w kinie, udaje ukryć przykry dla niego fakt, że tak naprawdę to nie wie kim jest ten Bunuel, Fitzgerald, czy Stein, i że może to wcale nie jest żaden tam powrót do przeszłości, tylko teraźniejszość w wydaniu jakiegoś ekscentrycznego klubu miłośników przeszłości. Wtedy ta lekko śmieszna komedia zamienia się już w kabaret.

Tak więc latamy pomiędzy tymi dwoma epokami wraz z Gilem (Owen Wilson) w roli alter ego Woody'ego Allena. Może tak trochę na siłę i za bardzo próbuje udawać go w ruchach, grymasach twarzy i potęgi gestykulacji, ale mimo wszystko odgrywa tą rolę w akceptowalny i na swój sposób uroczy sposób. Czuć nostalgię i tęsknotę do przedwojennego szyku i elegancji. Zestawienie tych dwóch światów wypada zdecydowanie bardziej na korzyść Paryża lat 20-tych. W pewnym momencie rozmarzyłem się na tyle, by oczami wyobraźni zobaczyć ten sam film, ale utkany z tęsknoty do przedwojennej Warszawy. Można było by spotkać w niej Mietka Fogga śpiewającego w teatrze Polonia, albo Hankę Ordonównę czy Adolfa Dymszę na jednej z wytwornych prywatek gdzieś na Krakowskim Przedmieściu. Chętnie też skonsumowałbym na ekranie lornetę z meduzą z Julianem Tuwimem albo Władkiem Reymontem. Podyskutował o losach kraju z dziadkiem Piłsudskim, Romkiem Dmowskim, czy Prezydentem Warszawy Stefanem Starzyńskim. Murowane miejsce w filmie miałaby także wpadająca do nas w odwiedziny Maryśka Curie-Skłodowska, Ignaś Paderewski, czy Jarek Iwaszkiewicz. Oni także bywali w Warszawie lat 20-tych i 30-tych oraz tworzyli kulturalny jej zarys. Ależ by to była piękna retrospektywa, inspirująca podróż w czasie i kapitalna reklama dla miasta…

No ale wróćmy do Paryża.
Allen z pomocą swoich aktorów, zastanawia się nad zjawiskiem tęsknoty do epok minionych. Według niego, rzeczywistość z naszej teraźniejszej perspektywy jest zawsze nudna i nijaka. Bohaterowie lat 20-tych tęsknili za Paryżem Belle Epoque końca XIX wieku, natomiast żyjący w tamtych czasach bohaterowie wzdychali do epoki renesansu. I tak można bez końca. Nowe goni za starym i ciągle szuka lekarstwa na odtrutkę. Ta myśl uświadomiła mi w końcu, że także i moja osobista tęsknota za starymi filmami Allena jest w zasadzie pozbawiona głębszego sensu. Za lat 10-20, to właśnie jego europejskie produkcje będą być może wzorem tęsknoty za Allenem i jego wyznacznikiem wielkości. Ktoś inny dostrzeże w nich geniusz i błysk. Stary Manhattan czy Annie Hall którymi się dziś jaram, pozostaną tylko przeterminowaną nostalgią czczoną przez kinowych tetryków. Dlatego też sentymenty na bok. Owszem są ważne. Ale trzeba też nauczyć się w końcu szanować swoje czasy, oraz z dumą czcić nasze tu i teraz. I basta.

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5 


4 komentarze:

  1. Cześć, Jestem pod wrażeniem artykułu! Nie spieszyło mi się na ten film "może kiedyś w wolnej chwili", niech ustawi się w kolejce do repertuaru lazy sunday afternoon. Wchodzę sobie mglistego dnia do ekranu pod okiem, czytam sobie z ciekawości i 10 min później doznaję objawienia: MUSZĘ TO OBEJRZEĆ TERAZ!
    Może zanadto się entuzjazmuję, ale jestem tylko szarym konsumentem popkultury, który jest pod piorunującym wrażeniem refleksji autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. :) ja ponieważ już widziałem powiem tylko że chętnie zobaczyłbym jeszcze raz ...niestety nie znajduję czasu nawet na Twoje last dziesięć które chcę mocno nadgonić . Swoją drogą bardziej mnie urzekł "Poznasz przystojnego bruneta " ponieważ dotyka mojej ulubionej kwestii "podpierniczania cudzych pomysłów" a jak już o tym ...zastanawiałeś się już czy ktoś sobie "użycza" twoich tekstów ? Zakładam się że tak . Pozdr. arti

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm... Nie wiem. Nie sądzę. Nie są na tyle dobre by je kopiować. Bo i po co. Internet jest pełen zwykłych zdań.

    OdpowiedzUsuń
  4. Skromność chłopaku to może i zaleta ;-) Ale nie wszystkie zwykłe zdania jak piszesz nadają się do czytania.Twoje czyta się jednym tchem! Pozdr.;-)

    OdpowiedzUsuń