wtorek, 22 listopada 2011

Nauka kochania

Jack uczy się pływać
reż. Philip Seymour Hoffman, USA, 2010
89 min.
Polska premiera: ?



Czy można nauczyć się kochać? Chyba nie bardzo. To albo się czuje albo nie. Samo jakoś przychodzi. Przeważnie gwałtownie i znienacka. Zanim się obejrzysz, tkwisz już po uszy zakuty w kajdanki przeznaczenia, a w twoich plecach pręży się precyzyjnie wbita strzała Amora. Nikt nie musi pokazywać nam jak to się robi, bo tak naprawdę nikt tego nie umie. Próbowali to okiełznać wielcy poeci, nazwać artyści, logicznie uzasadnić uczeni. Próbował to wiele razy każdy z nas. Efekt? W najlepszym wypadku potrafimy tylko nie przeszkadzać. Mimowolnie dajemy się ponieść emocjom. Niech wszystko dzieje się samo. Myślę, że to błąd jest naszym najlepszym nauczycielem. Towarzyszy nam przez całe życie i bezlitośnie punktuje wszystkie nasze źle podjęte decyzje. Problem w tym, że jego lekcje doceniamy dopiero po fakcie. A to boli. Czasem za bardzo.

Nasze relacje międzyludzkie to także poligon na którym co i rusz wybucha jakiś niewypał. Sztuką jest żyć i pozwalać żyć innym. Ale tak umieją tylko orły szybujące samotnie. Stado baranów musi się jednak ze sobą użerać i walczyć o powietrze oraz pożywienie wyrywając je sobie nawzajem. Tkwiąc w związku ludzie często się zawłaszczają i stawiają w rolach zakładników. Niektórzy to lubią, inni nie mają wyjścia. Wspólne życie to także wspólne obowiązki, problemy i radości. Wie to niby każdy, ale umie nieliczny.

Bardzo lubiany przeze mnie aktor - Philip Seymour Hoffman, w swoim reżyserskim debiucie postanowił tak trochę z przymrużeniem oka i z bezpiecznym dla wszystkich dystansem rozprawić się z tymi wszystkimi demonami. Na przykładzie dwóch par po przejściach i w średnim wieku (sam wcielił się w główną rolę) pokazuje nam najbardziej charakterystyczne schematy i problemy jakie każdego dnia czyhają na miliony par gruchających gołąbków. I to bez względu na staż i stadium miłosnego zaawansowania.

Jack jest samotnikiem, takim trochę nieudolnym i ciapowatym bez specjalnych zalet o które na noże i widelce walczyłyby kobiety. Kto kojarzy warsztat aktorski Hoffmana, od razu wie z jakiego rodzaju ekspresją może mieć do czynienia. Jack ma przyjaciela Clyde’a, z którym razem pracuje i który dla odmiany tkwi w wieloletnim, podręcznikowym wręcz związku bez skazy. Wraz z żoną Lucy, pragną naszego biednego Jacka uszczęśliwić. Martwią się, że z powodu braku regularnego bzykania uschną mu w końcu skrzydełka. Pojawia się więc Connie, przyjaciółka Lucy, która ma wypełnić pustkę w życiu Jacka, dopiąć klamrę przeznaczenia, a przy okazji zamknąć się w idealizmie swojej kobiecej naiwności. Brzmi trochę jak tania historyjka zaczerpnięta z ckliwej komedii romantycznej w wydaniu zaoceanologicznym, czyż nie?

No tak. Ale tylko na pierwszy rzut oka. W istocie Hoffman wyzbył się nadmiaru lukru i słodkiej tandety w treści, a postawił na trochę obłą naturalność i czarny humor. Dla zmyłki wplótł w ich miłosne gierki i związkowe perypetie trochę takiej futerkowej, romantycznej muzyki. Całkiem niezłej trzeba powiedzieć, choć oklepanej. W ogóle wszystko co widzimy na ekranie ma koniec końców doprowadzić nas do odkrycia w sobie ogromnych pokładów pozytywnej wibracji. No ale do czego to nas wszystko prowadzi? Jakie płyną do nas tym Atlantykiem wnioski?

Jack wraz z Connie, mimo, że o życiu w związku, tak jak i większość ludzkości, zbyt wiele raczej nie wiedzą, to jednak w trakcie ich mozolnej nauki bycia ze sobą, przełamują wiele istotnych barier. Na podstawie błędów innych, swoich także, dochodzą do wspólnego wniosku, że idealny związek to fikcja. Przynajmniej ten znany im z życia ich wspólnych przyjaciół – wzorów do naśladowania. Odnajdują w nim mnóstwo zakłamania i obłudy. Uciekają więc od pozornej doskonałości, by zbudować własną definicję szczęścia. Daleko od oparów absurdu w których dominuje zdrada, cierpienie i kłamstwo. Ale czy da się od tego uciec na zawsze? Pewnie nie. Aż tak daleko Hoffman nie wybiega w przyszłość. Skupia się na tu i teraz, na przyczynach i skutkach, choć do celu kroczy trochę okrężną drogą. Stara się także uświadomić swoim widzom, że nauka kochania jest w każdym wieku i momencie życia tak samo trudna, by nie powiedzieć wprost, naiwna. Wymaga od nas wielkich wyrzeczeń, siły i samozaparcia. Zmusza do pokonywania własnych słabości oraz do leczenia licznych niedoskonałości. W przypadku Jacka, nauki pływania i gotowania. Po co? No właśnie. W tym rzeźbieniu własnego popiersia według wzoru na idealność, zapominamy o najprostszych odruchach oraz instynktach. To na nich powinniśmy się skupić najbardziej. Dajmy się ponieść emocjom. Nie bójmy się marzyć. Zamknijmy oczy. Niech się wszystko dzieje samo.
Pouczające.

4/6 


IMDb: 6,3
Filmweb: 6,1


środa, 16 listopada 2011

Wkurw.pl

Made in Poland
reż. Przemysław Wojcieszek, POL, 2010
90 min. Epelpol Entertainment
Polska premiera: 25.03.2011



Internet pełen jest miejsc w których przeciętny zjadacz chleba może wyrzucić z siebie klasycznego wkurwa. Czyli napisać co akuratnie go dziś wkurwiło. Tak jakby koniecznie miało to zainteresować resztę wkurwionego świata i pomóc mu znaleźć sojuszników w walce z jego osobistym wkurwem. Polski internet rzecz jasna nie jest w tym trendzie odosobniony. Bardzo łatwo i szybko można z pomocą internetowej przeglądarki znaleźć witryny tylko i wyłącznie stworzone do tego celu. Na samym facebogu istnieją setki grup ludzi, którzy lubią wkurwiać innych i być wkurwiani. Powiedziałbym wręcz, że stanowią one tam większość. Wkurw jest nieodłącznym towarzyszem naszego ziemskiego bytu. Dzięki wkurwom powstawały nowe państwa, rodziły się dzieci, patentowano nowe wielkie odkrycia. Można nawet zaryzykować tezę, że wkurw stworzył całą ludzką cywilizację. Prawdopodobnie także, ten sam wkurw będzie odpowiadał za jej unicestwienie.

Ale wkurwiać się też trzeba umieć. Boguś (Piotr Wawer) w filmie o bardzo zobowiązującym i odważnym tytule Made in Poland, wkurwiać się raczej nie potrafi. No ni w ząb. Tzn. wydaje mu się że robi to porywająco, ale emocjonalnie to jest gimnazjum niestety. Już nawet dzieciaki w przedszkolu lepiej wkurwiają się jak im ktoś zabierze klocka Lego. W przypadku wkurwa Bogusia, trudno więc mówić o rewolcie, o możliwości powstania nowego państwa, ugrupowania politycznego, czy choćby grupy na fejsie. On nawet dziecka nie umiał spłodzić z tego swojego wkurwu. Jedyne co mu wyszło, to wytatuowanie wkurwiającego Fuck Off na własnym czole. Łał. Szalenie szykowny wkurw.

Oglądając tak tego wkurwionego Bogusia rozpierdalającego przypadkowe (ta, jasne, celowo stare) samochody na parkingu oraz gadającego, że tak bardzo go wszystko wkurwia i jest mu z dziwnego powodu kurwa źle, zastanawiałem się, za co do jasnej anieli film ten dostał nagrodę na Nowych Horyzontach? No chyba, że chodziło komuś o celowe wyróżnienie ruchu Oburzonych, bowiem Boguś trochę przypomina jednego z nich. Przynajmniej mentalnie. Wojuje z kapitalizmem, wyzyskiem jednostki i ze światowymi giełdami, choć tak po prawdzie nic o nich nie wie. W swoim życiu nie przepracował choćby jednego dnia. Oburzeni (ci nasi) to w ogóle wyjątkowa nieszczera grupa wkurwionych. Z jednej strony walczą z globalizmem i nowobogackimi, z bankierami i finansistami, a sami kształcą się m.in. w liceum im. Kuronia, w którym miesięczne czesne wynosi 800zł. Kawę piją tylko w Starbucks’ach, a oburzone SMSy pisują na iPhone'ach. Za wszystko płacą rzecz jasna ich bogaci rodzice. Bankowcy, ekonomiści, managerowie… wstrętni kapitaliści. Oburzeni? Współczesny i zmutowany klon starego, poczciwego wkurwa. Zbuntujmy się przeciw komuś. Nowa gra uliczna. Dostępna już w twoim kiosku.

Ja naprawdę lubię ludzi wkurwionych. Solidny wkurw jest twórczy. Mobilizuje do bardziej wytężonej pracy i poprawia krążenie. No ale wkurw nieuzasadniony jest wybitnie… wkurwiający. Nasz Boguś chce robić rewolucję. Rozwalić wszystko w pył i porwać tłumy, by zasilić nimi swoje zbrojne ugrupowanie terrorystyczne, które w dalszej perspektywie ma ratować cały świat. No ale przed czym i po co? W filmie nie pada z jego ust ani jeden konkret. Merytorycznie dno i wodorosty. Przemysław Wojcieszek (reżyser) próbował naszego Bogusia ratować i edukować za pomocą prozy Broniewskiego. Wyszło tak samo mało autentycznie jak rewolucja narodzona w wytatuowanej głowie byłego ministranta.

Zdecydowanie bardziej autentyczny jest w tym filmie grany przez Janusza Chabora Wiktor. Chapeau bas! Kawał solidnej roli. Niby tylko drugi plan, a przykrył swoim cieniem prawie każdą niedoskonałość tej produkcji. Antyteza młodzieńczego wkurwa. Nasz, swojski, menelski romantyzm. Wkurw oswojony i oświecony. Inteligentny i zakrapiany alkoholem. Uwielbiam zestawienie klasycznego beja z ponadprzeciętną inteligencją. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo tacy ludzie mogą być interesujący. Nikogo nie udają. Wszystko już widzieli i mieli. Nie ścigają się z innymi szczurami o władzę i pieniądze. Wystarczy im 2,50zł na piwo. Autentyczność wylewa się im uszami. Znam takich kilku. Chabor dzięki tej roli stał się dla mnie mentalnym następcą samego mistrza naturszczyków - Jana Himilsbacha. Wiem. Być może to zbyt wielkie słowa, no ale jest w nim coś takiego... cholera no, autentycznego. Nie wiem. Oceńcie sami. Prawda jest taka, że uratował ten film. Bezdyskusyjnie.

Ale podoba mi się także kilka innych drobiazgów. Przede wszystkim unoszący się duch Krzysztofa Krawczyka (po prostu wyborne), także dynamiczny sposób montażu, korzystanie z czerwonych filtrów, oraz wplecenie w to wszystko nutki ostrej animacji. Kultowe telefoniczne wypowiedzi licznych wkurwionych Polaków (autentycznych) w roli przerywników między scenami także dodają szyku. Gdyby tylko ten wkurw Bogusia był bardziej konkretny i autentyczny… Nie kupuję tego. Szkoda. Trochę niewykorzystany drzemiący w nim potencjał. Tytuł jednak powinien zobowiązywać. Autor zapewne chciał opowiedzieć o polskich wkurwach i przedstawić nasze trochę zagubione społeczeństwo upaprane w gównie dnia codziennego. W pewnym sensie ta sztuka mu się udała. Made in Poland jest właśnie takim wyrwanym fragmentem z naszej polskiej teraźniejszości. Tej trochę brzydszej, czyli codziennej, znanej nam z magazynu Ekspresu Reporterów. Ciekawa produkcja. Wyróżnia się oryginalnością na tle innych polskich filmów. Ale mój wkurw spowodowany odczuciem niedosytu ciężko będzie wyleczyć. Obym przez niego nagle nie spłodził jakiegoś bachora.

Sorry za mięso i wulgaryzmy. Były jak najbardziej celowe i zamierzone.

3/6


IMDb: 6,4
Filmweb: 6,2



wtorek, 15 listopada 2011

Tu i teraz

O północy w Paryżu
reż. Woody Allen, FRA, USA, ESP 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.08.11



Wiem, że jest już trochę po ptokach i że wyskoczyłem z tym niczym zabójcze kartony przed rozpędzoną Mazdą Hanki Mostowiak. Większość z was pewnie widziała już ostatniego Allena w Paryżu. Z pewnością zdążyliście także nawet o nim zapomnieć, tak jak i o gorącym letnim piasku przyjemnie parzącym w stopy. Tak się jakoś u mnie złożyło, że dopiero teraz znalazłem może nie tyle czas, co chęć, by nadrobić tą wakacyjną zaległość. Nie paliłem się do tego specjalnie. Chciałem, ale później. Kiedyś tam, w wolnej chwili. W zasadzie to nawet nie planowałem o nim tutaj pisać, bo po pierwsze, ekscytacja tym filmem już dawno minęła, a po drugie, to z góry i z własnego wygodnictwa założyłem sobie, że kolejna niezobowiązująca zdrada Allena z Europą nie warta jest z mojej strony choćby umiarkowanie rozwiniętego elaboratu. No bo o czym tu niby pisać?

Allena uwielbiam, to niepodważalny fakt którego się nie wstydzę. Ale wielbię go tylko w wydaniu amerykańskim, wręcz nowojorskim. To właśnie jest jego kawałek podłogi na której czuje się jak ryba w wodzie, czy tam karp po żydowsku. Wszystkie (no dobra, większość) filmy kręcone w jego ojczyźnie mają w sobie 100% Allena w Allenie. Natomiast jego kinematograficzne romanse kręcone w Europie, dysponują nim w ledwie śladowych ilościach. Dlatego też na przekór milionów (zwłaszcza kobiecych) westchnień, ja wzdycham również, a i owszem, ale z powodu zawodu. Nie może dziwić więc fakt, że do jego najnowszego filmu podszedłem z typową dla jego ostatnich europejskich produkcji rezerwą.

No i masz ci los.
Jak na złość tym razem mi się spodobało. Mało tego. Zrozumiałem nawet przyczynę swojej dotychczasowej niechęci do tej jego europeistyki. Wytłumaczyłem ją sobie w umiarkowanie naukowy sposób na podstawie gry jego bohaterów i scenerii ikon Paryża w kilku odsłonach. Cóż za spryciarz z tego ekscentrycznego pinglarza – pomyślałem po napisach końcowych. Serio. Zaimponował mi. Umieścił swoje autentyczne i młodsze o kilkadziesiąt lat alter ego w roli głównej i pozwolił porwać się legendzie Paryża widzianego oczami przeciętnego Amerykanina. O dziwo, wyszedł z tego prawdziwie jankeski film. Może nie 100% Allena w Allenie, no ale i tak jest go o wiele więcej niż w jego romansie z Barceloną, czy tam z Lądkiem Zdrój.

Oszukał wszystkich. Przynajmniej wielu z tych bardziej naiwnych. Niby zrobił film o francuskiej stolicy dla wszystkich tych, którzy bardzo chcieliby być Francuzami, ale z pewnych bliżej im nieznanych powodów, przyszli na świat gdzie indziej. Film, w roli słitaśnej pocztówki romantycznego Paryża, którą to można wysłać kolegom i koleżankom z pracy zbijając na nich kapitał zazdrości. W końcu też stworzył kapitalną reklamę miasta o jakiej tylko mogą marzyć najlepsi paryscy spece od reklamy i marketingu. Ale tak po prawdzie, to się z nich wszystkich Woody Allen tak trochę zaśmiał. To nie jest żaden tam francuski Paryż, tylko amerykański. Wieża Eiffla oblana ketchupem z McDonalda, podana z frytkami na plastikowej tacy.

Tak trochę z przymrużeniem oka Allen zabiera nas wszystkich ze współczesnego snobistycznego Paryża do czasów francuskiej moderny lat 20-tych. Tam poznajemy żyjących w tamtych czasach Hemingwaya, Salvadora Dali, Gertrudę Stein, Francisa i Zeldę Fitzgerald, Pablo Picasso, czy Luisa Bunuel. Jest całkiem zabawnie, lekko, dostojnie, z polotem, a nawet pomysłowo. Bardziej do śmiechu jest tylko wtedy, kiedy przeciętny amerykański (polski też się łapie niestety) widz siedzący obok w kinie, udaje ukryć przykry dla niego fakt, że tak naprawdę to nie wie kim jest ten Bunuel, Fitzgerald, czy Stein, i że może to wcale nie jest żaden tam powrót do przeszłości, tylko teraźniejszość w wydaniu jakiegoś ekscentrycznego klubu miłośników przeszłości. Wtedy ta lekko śmieszna komedia zamienia się już w kabaret.

Tak więc latamy pomiędzy tymi dwoma epokami wraz z Gilem (Owen Wilson) w roli alter ego Woody'ego Allena. Może tak trochę na siłę i za bardzo próbuje udawać go w ruchach, grymasach twarzy i potęgi gestykulacji, ale mimo wszystko odgrywa tą rolę w akceptowalny i na swój sposób uroczy sposób. Czuć nostalgię i tęsknotę do przedwojennego szyku i elegancji. Zestawienie tych dwóch światów wypada zdecydowanie bardziej na korzyść Paryża lat 20-tych. W pewnym momencie rozmarzyłem się na tyle, by oczami wyobraźni zobaczyć ten sam film, ale utkany z tęsknoty do przedwojennej Warszawy. Można było by spotkać w niej Mietka Fogga śpiewającego w teatrze Polonia, albo Hankę Ordonównę czy Adolfa Dymszę na jednej z wytwornych prywatek gdzieś na Krakowskim Przedmieściu. Chętnie też skonsumowałbym na ekranie lornetę z meduzą z Julianem Tuwimem albo Władkiem Reymontem. Podyskutował o losach kraju z dziadkiem Piłsudskim, Romkiem Dmowskim, czy Prezydentem Warszawy Stefanem Starzyńskim. Murowane miejsce w filmie miałaby także wpadająca do nas w odwiedziny Maryśka Curie-Skłodowska, Ignaś Paderewski, czy Jarek Iwaszkiewicz. Oni także bywali w Warszawie lat 20-tych i 30-tych oraz tworzyli kulturalny jej zarys. Ależ by to była piękna retrospektywa, inspirująca podróż w czasie i kapitalna reklama dla miasta…

No ale wróćmy do Paryża.
Allen z pomocą swoich aktorów, zastanawia się nad zjawiskiem tęsknoty do epok minionych. Według niego, rzeczywistość z naszej teraźniejszej perspektywy jest zawsze nudna i nijaka. Bohaterowie lat 20-tych tęsknili za Paryżem Belle Epoque końca XIX wieku, natomiast żyjący w tamtych czasach bohaterowie wzdychali do epoki renesansu. I tak można bez końca. Nowe goni za starym i ciągle szuka lekarstwa na odtrutkę. Ta myśl uświadomiła mi w końcu, że także i moja osobista tęsknota za starymi filmami Allena jest w zasadzie pozbawiona głębszego sensu. Za lat 10-20, to właśnie jego europejskie produkcje będą być może wzorem tęsknoty za Allenem i jego wyznacznikiem wielkości. Ktoś inny dostrzeże w nich geniusz i błysk. Stary Manhattan czy Annie Hall którymi się dziś jaram, pozostaną tylko przeterminowaną nostalgią czczoną przez kinowych tetryków. Dlatego też sentymenty na bok. Owszem są ważne. Ale trzeba też nauczyć się w końcu szanować swoje czasy, oraz z dumą czcić nasze tu i teraz. I basta.

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5 


środa, 2 listopada 2011

Szepty i krzyki

Niebezpieczna metoda
reż. David Cronenberg, FRA, CAN, GER, GBR 2011
99 min. Monolith Films
Polska premiera: 04.11.11



Tu i ówdzie bardzo głośno szepcze się o tym, że David Cronenberg spłodził wreszcie film na miarę nominacji do Oscara. Zastanawiam się tylko, czy mówią o tym ludzie którzy film już widzieli, czy może też ci, którzy z wielkim utęsknieniem i nadziejami dopiero na niego czekają. Należę pewnie do nielicznych szczęśliwców nad Wisłą, którzy ów grzech ciekawości popełnili już dwa tygodnie temu. Mam więc ten komfort, że mogę o Niebezpiecznej metodzie poszeptać trochę głośniej. Czy więc rzeczywiście Cronenberg zasługuje na Oscara? Według mnie tak. Jak najbardziej. Ale nie za ten film.

Uczciwie trzeba jednak zaznaczyć i to już na samym początku, że jego najnowsze dzieło (dla niektórych wręcz arcydzieło) jest idealnie skrojone pod gusta Amerykańskiej Akademii Filmowej. Dysponuje ono bowiem całkiem ciekawym scenariuszem opartym na faktach i biografii nietuzinkowych postaci. Ma też umiarkowanie głośne nazwiska aktorskie na rozkładzie. Rozpieszcza swoim rozmachem, widowiskowością i magicznym klimatem kostiumów, którego co prawda przeciętny amerykański widz nie rozumie, ale za to jest trendy na salonach. Papiery na ponadprzeciętność jakieś więc ma. Tylko co z tego. Nawet 12 nominacji i tyleż samo wypowiedzianych "And the winner is..." nie zmieni ogólnego, acz bardzo subiektywnego wrażenia, iż Niebezpieczna metoda, to w istocie przeintelektualizowany i nudnawy bełkot. Choć przyznaję, ładny.

Może gdybym był absolwentem psychologii, lub w każdej wolnej chwili i czysto hobbystycznie analizował rzeczywistość według teorii psychoanalizy Freuda. Gdybym zagłębiał się w książki np. o psychoterapii psychoanalitycznej, o schizofrenii, czy histerii, być może wtedy sam szeptałbym głośno i przebąkiwał coś o geniuszu i arcydziele. Aczkolwiek chciałbym poznać opinię autentycznych wielbicieli i wyznawców teorii Freuda i Junga. Czy rzeczywiście poruszane na ekranie kwestie są czymś więcej niż tylko grą pięknych i niezrozumiałych dla przeciętnego zjadacza chleba słów, czy może jednak jest wręcz na odwrót... Tylko dla nich się one nadają. Nie mniej jednak trzeba Cronenbergowi sprezentować kilka niskich pokłonów za sam zamysł i chęć zmierzenia się z trudną z perspektywy filmowej ekspresji, parapsychologią myśli.

Naszkicował on bowiem całkiem ciekawy trójkąt emocjonalny, który jak na tacy podała mu matka historia. Sigmund Freud, Carl Gustav Jung, oraz Sabina Spielrein, to trójka wielkich uczonych i myślicieli początku XX wieku, wokół których krążą ludzkie fascynacje, obsesje, pragnienia i słabości. Filmy z Freudem w tle, to niemal powszechność. Chociażby każda produkcja Woody’ego Allena ocieka nim aż nadto. Ale filmy z Freudem w roli głównej, to w zasadzie novum we współczesnej kinematografii. Cronenberg tą rękawicę podjął i rzucił w widza na oślep czekając w zaniepokojeniu na reakcję. I w sumie nawet dobrze, że zrobił to właśnie on. Kanadyjczyk należy bowiem do grona starszego pokolenia reżyserów, który przez wiele lat swojej kariery zmagał się z opinią bardzo kontrowersyjnego twórcy. Lata młodzieńczego buntu i krwawej ekspresji (nawiązanie do jego horrorów) ma już co prawda dawno za sobą, ale i tak w jego żyłach płynie zadziwiająca umiejętność i łatwość do opowiadania popapranych ludzkich historii. Odpowiedni człowiek na odpowiednim krześle reżysera, rzec by się chciało.

Każda z trzech wspomnianych wyżej głównych postaci, dysponuje bogatą biografią, która z powodzeniem wystarczyłaby do nakręcenia trzech oddzielnych filmów. Są to naprawdę wyjątkowo barwne życiorysy. Freud to wiadomo, wielki twórca psychoanalizy, teorii popędów, wróg religii we wszelkiej postaci, ojciec sześciorga dzieci. Szalenie kontrowersyjna postać w dziejach psychologii, która już na zawsze taką pozostanie. Z kolei Jung, to twórca psychologii głębi, autor badań fenomenologicznych, naukowo analizujący marzenia senne, fantazje, wizje oraz baśnie i mity. Wieloletni przyjaciel i pupil Freuda, ale tylko do czasu poważnego poróżnienia zawodowego, o czym m.in. mowa w filmie. Intrygująca Sabina Spielrein była z kolei rosyjską lekarką i psychoanalityczką, która swoją naukową karierę zaczęła w dość widowiskowy sposób… od własnych psychicznych zaburzeń, które spowodowały zamknięcie jej w klinice psychiatrycznej, gdzie została poddana psychoterapii właśnie przez Carla Junga. Z czasem relacje lekarz-pacjent wykroczyły poza wszelkie ramy tzw. etyki zawodowej i jak to często bywa (zwłaszcza w naszych [męskich] fantazjach "szpitalnych"), leczenie pacjentki skończyło się nomen omen w łóżku.

Wrzucając tak barwne postacie do jednej tylko produkcji, naturalnie musiało zacząć kipieć od bogactwa treści, mnogości zdarzeń oraz ich interpretacji. I tu właśnie jest pies pogrzebany. Film jest przepełniony i wręcz zajechany psychoanalizą i teoriami naszych bohaterów na dorobku. Mimo, że należę do osób, które lubią i cenią, a nawet wymagają od twórców mądrej treści w filmie, to jednak scenariusz zaproponowany przez Christophera Hamptona z czasem zaczął zwyczajnie nudzić, a komfortowe dotąd wióry i puch w kinowym fotelu (czy co tam jest w środku) z każdą minutą przepoczwarzały się w zabójczo ostre gwoździe.

Innym moim zmartwieniem z którym chciałem się tutaj z wami podzielić, jest osobisty zawód Keirą Knightley. Autentycznie bardzo ją dotąd lubiłem. Powiem nawet więcej. Mimo pewnych anatomicznych braków, wydawała mi się ona wyjątkowo piękna, ciepła i czarująca. Można powiedzieć, że się w niej lekko podkochiwałem. Choć tak po prawdzie to zdarza mi się wzdychać średnio do co trzeciej aktorki, więc nie jest to jakiś specjalny wyczyn godny uwagi. O jej kunszcie aktorskim miałem dotąd także podobne zdanie. No ale to prysło. Serio. Odeszło nagle i boję się, że mojej szczerej sympatii do niej mogę już cholera nigdy nie odnaleźć. Wcielając się w bardzo wymagającą postać Sabiny Spielrein, musiała stać się jednocześnie niezrównoważoną psychicznie kobietą, oraz wyrachowaną dziwką. Brzmi nieźle, ale jakoś mi to do niej nie pasowało. Zagrała w sumie chyba nawet całkiem nieźle. Znajdą się pewnie głosy mówiące, że zagrała perfekcyjnie, na miarę Oscara. No niech będzie. Bardzo możliwe. Ale jej ekspresja na ekranie, mimika twarzy, liczne grymasy i wygibasy, drażniący głos, no w zasadzie wszystko, tak mnie to bez przerwy irytowało, że przyłapałem siebie na tym, że zwyczajnie nie mogłem już w pewnych scenach na nią patrzeć. Szkoda wielka, bowiem wątki z jej osobistym udziałem są w całej tej historii zdecydowanie najciekawsze. Relacje między Freudem i Jungiem są miałkie i nudne, ale gdy do głosu dochodziła melodramatyczna Spielrein wraz z jej fetyszem oraz erotyczną obsesją, to autentycznie można powiedzieć, że kilka razy uratowała ona Cronenbergowi tyłek.

Film aż ocieka seksem w treści, choć tak bardziej między słowami. Dogłębna analiza popędu seksualnego u ludzi, soczyste teorie, perwersja i śmiałość unosząca się gdzieś nad głowami dystyngowanych bohaterów w Austrii z początku XX wieku. Należy też wyróżnić świetny epizod z udziałem Vincenta Cassel. No jest w tym filmie kilka apetycznych smaczków, ale jako całość, przywodzi mi on na myśl raczej rozczarowanie niestety. No ale oceńcie sami. Już za dwa dni w naszych kinach. Radzę tylko nie nastawiać się jak na arcydzieło. Lepiej się mile zaskoczyć niż niemile rozczarować.

3/6


IMDb: 7,5
Filmweb: 6,7