poniedziałek, 3 października 2011

Znikający punkt

Drive
reż. Nicolas Winding Refn, USA, 2011
100 min. ITI Cinema
Polska premiera: 16.09.2011



Nigdy nie zakochujcie się w mężatkach. Murowane kłopoty. To do samczych instynktów. A co do was samice... Nawet o tym nie myślcie. Co prawda wujek dobra rada ze mnie marny, bo też i sam dobrych rad zwyczajowo nie słucham, a nawet specjalnie nie staram się ich szukać, ale już dajmy na to taki Duńczyk, Nicolas Winding Refn, może i jeszcze mało popularny nad Wisłą (ale już nie długo), pokazuje w trochę przewrotny sposób, jak takie harce zwyczajowo się kończą. Przy okazji lansuje na piedestał nową gwiazdę filmów o „małomównych szorstkich facetach w skórzanych kurtkach i samochodowych rękawiczkach z wykałaczką w buzi”. I to tak wiecie, z przytupem.

Ostatnią tak wyrazistą postacią był chyba Sylwek Stallone w roli Mariona Cobretti’ego w filmie Cobra. No ale to był rok 1986 i jeszcze jadałem na śniadanie zupy mleczne na letnich koloniach zakładowych, a Reprezentacja Polski zacięcie walczyła o realną możliwość wyjścia z grupy na mundialu. Możliwe, że kogoś pominąłem (tylko błagam, nie piszcie, że Vina Diesela) ale też, jeżeli nikt inny nie przychodzi mi do głowy, tzn. że zwyczajnie nikt na to miano sobie nie zasłużył. A to w sumie dość dziwne, bo jakby się nad tym teraz głębiej zastanowić, to my – faceci, już od czasów VHS lubiliśmy filmy o macho menach w ciemnych okularach, którzy na ekranie i za kierownicą fajnych sportowych bryczek, realizowali nasze chłopięce, nigdy niespełnione marzenia. Ganiali w pojedynkę złe charaktery, rozkochiwali w sobie piękne niewiasty, robili wielkie bum, a tumany kurzu i zapach spalonych gum waliły w nas tak, że aż trzeba było się przed telewizorami zasłaniać rękoma. Kobiety też to kochały. Tzn. ich, tych macho menów w skórach i szerokich barach, przez których omyłkowo wykrzykiwały ich imiona podczas własnego szczytowania (współczuję każdemu bez wyjątku). Dlaczego więc do jasnej cholery, tak niewielu się ich przez te wszystkie lata przewinęło na kinowych ekranach?

Klasyczne pytanie zadane w głuszę. W sumie nie oczekuję nań odpowiedzi, gdyż wygląda mi na to, że się wreszcie Panowie i Panie doczekaliśmy. Tak. Nowy idol, mistrz kierownicy i ciętej błyskotliwej riposty. Znikający punkt na białym ekranie, Ryan Gosling, jak mało kto na to miano sobie akuratnie zasłużył. I już piszę dlaczego.

No, przede wszystkim dlatego, że nie ma w zasadzie żadnej konkurencji. Jest ładniutki. Nie to że mi się podoba, ale wiem, że na bank podoba się kobietom. Na jego widok wydają pewnie z siebie takie dziwne i lekko ochrypłe „grrrrr”. Mogę się o to założyć. Świeżo namaszczony macho men jest zasadniczo miły, z natury sympatyczny i tajemniczy, nie wiele gada, ale to akurat plus, nie będzie zanudzał przy kolacji o piłce. Chyba nie pije i nie pali (choć w latach 80-tych nie można było zostać macho menem bez tych nawyków), jest pracowity i uczynny, miękki za dnia i twardy kiedy potrzeba (no wiecie), potrafi dać w mordę i zająć się dzieckiem. To tyle jeśli chodzi o kobiece wymagania. A co do naszych, tych prymitywnych i męskich. Umie jeździć, walić w ryj, na widok jego spojrzenia inni głupieją, ma fajne auto, dłubie w silnikach, nie kładzie mleczka na twarz i nie uczęszcza do solarium, ma kurtkę ze skorpionem na plecach (to akurat mi się nie podoba, ale nie wiedzieć czemu, zwraca na siebie uwagę), no i… podoba się naszym kobietom. No dokładnie. Te miotły widzą w nim nasze własne alter ego, które zostało przed laty szczelnie zamknięte w naszych wyobrażeniach o samych sobie. Co na swój sposób może być miłe. Choć też nie musi.

Ale tak po prawdzie, cała zasługa w wykreowaniu nowego asa kierownicy leży po stronie reżysera. Refn stworzył tą postać na podobieństwo naszych marzeń. Gosling ją tylko perfekcyjnie zagrał. Mroczny klimat ciemnych ulic Miasta Aniołów, oddech ośmiocylindrowych widlastych silników, stopniowo zagęszczająca się intryga i zagadkowe stany emocjonalne niewzruszonego drivera, zdecydowanie wyróżniają się z tłumu filmów o podobnej formie i budowie. Właściwie to trudno nazwać Drive pełnoprawnym filmem akcji. To nawet niezupełnie jest sensacja. Ma niby wszystkie niezbędne składniki, by nazwać go w taki lub inny sposób, no ale do licha, to jednak jest chyba przede wszystkim dramat. Dramat akcji. Nie. Dramat sensacyjny. Albo inaczej. Może jest to melodramat z lekkim psychologicznym zarysem i z elementami sensacyjnego kina akcji? Chyba jednak za daleko zajechałem.

Drive wyróżnia się właśnie tą swoją nieliniowością. Można powiedzieć, że Refn jak przystało na rodowitego europejczyka, zrobił film oparty na amerykańskiej legendzie (no wiecie, Los Angeles jako miejsce akcji, typowy amerykański macho i tylko amerykańskie samochody) w europejskim stylu. Nie ma wybuchów, ani wielkich strzelanin. Rządzi tu raczej długa wymowna cisza, trochę jak w polskich filmach, czyli nuda. Także skąpa ilość dialogów, charakterystyczna pauza między scenami, oraz przeciąganie poszczególnych kadrów aż do niemoralnego maksimum. Rodzi to jednak klimat i przyjemną inność. Całość świetnie komponuje się z obsadą aktorską (kapitalna po raz kolejny młodziutka Carey Mulligan) i dość nieszablonową muzyką. Żaden tam patos i dostojność, żadna orkiestra, wzniosłe pianino, czy energetyczny jazgot gitar. Na ciemnych ulicach LA gra stylizowany na lata 80-te electro-pop. Trochę kiczowaty w pierwszym zetknięciu, ale też mimo wszystko, skutecznie dokładający cegiełkę do budowy tej naprawdę świetnej i solidnej konstrukcji.

A teraz to co mi się w tym filmie nie podobało. Błędy. Nie wiele, ze dwa, może trzy, ale ich obecność trochę mnie dziwi. Jak na faceta przystało i ja mam trochę tej benzyny we krwi (już od szczeniaka lubiłem jej zapach na stacjach benzynowych). Irytowały mnie czasem w warstwie dźwiękowej odgłosy pracującego silnika poszczególnych samochodów. W co najmniej dwóch przypadkach były one fałszywe. Jak np. dźwięk zmiany biegów podczas jazdy do tyłu (w ogóle ta scena jest trochę taka, miałka), lub dźwięk wciśniętego gazu do dechy wchodząc w 90-stopniowy zakręt, wyraźnie widząc, że samochód przecież lekko hamuje. No ale kwintesencją wszystkich błędów była jedna z ostatnich scen, kiedy to samochód A wali z całej swojej mocy centralnie i pod kątem prostym w bok samochodu B, po czym samochód A ma wszystkie przednie światła (dwa mijania i dwa halogeny) świecące w komplecie. Nawet cienia zadrapania. No litości…

Szczegół, czy nie, ale piątki mu nie dam. Mocne cztery. Za wskrzeszenie legendy, za ckliwą Mulligan (ja pierdziu jak ja ją lubię), za przyjemny zapach benzyny, za całokształt. Nieźle Panie Refn. Nieźle. I dziękuję. Sylwek może iść na zasłużoną emeryturę, a Gosling może już usadowić się wygodnie w fotelu należącym do panteonu najlepszych filmowych samotnych i mściwych kierowców, gdzieś pomiędzy Stevem McQueenem (Bullit), a Melem Gibsonen (Mad Max). To jedna z tych ról, o których za dziesięć lat będzie się pisało/mówiło: „Wyglądał prawie tak dobrze jak Gosling w Drive”.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 7,4




1 komentarz:

  1. A miało być tak pięknie , przeczytawszy uprzednio ten opis przygotowałem się na komentarz dłuższy od Twojej recki ale niestety po filmie okazało się że nie warto . Na szczęście HAEVNEN po którym właśnie jestem przywrócił mi wiarę w dobre kino .

    OdpowiedzUsuń