poniedziałek, 17 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Martha Marcy May Marlene

Martha Marcy May Marlene
reż. Sean Durkin, USA, 2011
101 min. Imperial Cinepix
Polska premiera: 20.01.2012


To również był jeden z ciekawszych filmów jakie widziałem na festiwalowym ekranie, także nagradzany już wcześniej na innych festiwalach (konkretnie to w Sundance). Choć właściwie pisanie tu po raz enty, że był to dobry/ciekawy film, mija się trochę z celem i zaczyna chyba już niektórych nużyć. Na 17 filmów jakie ostatecznie w te dziesięć dni obejrzałem, tylko jeden okazał się poniżej wszystkiego (nie będę nawet wspominał jego tytułu, ale zasłużył na pierwszą pałę w historii tego bloga), inny wypadł tylko nieco poniżej oczekiwań (raczej też go tutaj pominę). Reszta to produkcje po prostu dobre, lub bardzo dobre, co biorąc pod uwagę wybór repertuaru z pomocą wrodzonej intuicji, wynik końcowy oscyluje blisko dziesiątki na tarczy strzelniczej.

No ma się tego nosa i tyle. Ale dość już tych przechwałek. Wróćmy do Marthy Marcy May Marlene. Tytuł dość zjawiskowy, trzeba przyznać. Jako, że staram się zapamiętać wszystkie wyróżnione tytuły na moim ulubionym zagranicznym festiwalu filmowym (Sundance ponownie), to też zapamiętałem i ten. Trudne nie było. Przyznam też, że jak na umiarkowanie kochliwego faceta, dość szybko zauroczyłem się odtwórczynią głównej roli, młodą Elizabeth Olsen. Wróżę jej świetlaną karierę aktorską, a Martha… wygląda mi na klasyczną furtkę do wielkich i cenionych ról w przyszłości.

Tym filmem objawia się całemu światu nie tylko Olsen, ale także nieznany szerszemu gronu reżyser, Sean Durkin. Dotąd miał na swoim koncie tylko jeden film, krótkometrażowy Mary Last Seen, którego pełnometrażowa Martha… jest kontynuacją i rozwinięciem. Durkin był także autorem zdjęć do kilku innych produkcji. Umiejętność ta wyraźnie zaprocentowała przy zabawie w dorosłą reżyserię, bo też zdjęcia stoją rzeczywiście na całkiem wysokim poziomie. No ale skupmy się na tym co najważniejsze. Na historii.

Film porusza trudny temat, jakim jest fascynacja młodych ludzi sektami. Ale nie tylko. Chodzi ogólnie o fascynację alternatywnymi grupami młodych ludzi, którzy stojąc w opozycji do ogólnych norm panujących we współczesnym świecie, szukają wspólnie dla nich alternatywy i lepszych doznań. Okres dojrzewania, rodzenia się wewnątrz buntu, oraz kłopoty z samookreśleniem siebie i często także problemy w domu rodzinnym, stanowią idealny grunt podatny na kiełkowanie szalonych myśli. Zauroczenie środowiskiem obcych sobie ludzi, którzy okazują się o dziwo bardziej przyjacielscy i serdeczni nawet od najbliższych, jest poważnym zadaniem stojącym przez specjalistami od ludzkiej psychologii. Temat wydaje się zupełnie obcy każdemu z nas. Osobiście nie znam nikogo ze swojego grona przyjaciół, kto miałby kiedykolwiek styczność z grupami ludzi, których można podciągnąć pod sektę. Większość z was zapewne podobnie, ale też zasadniczo niezupełnie o to tu się rozchodzi.

Durkin używa sekciarstwa w formie przenośni, symbolu i skupia się na psychologicznym aspekcie odizolowania jednostki ludzkiej od wartości i zasad jakie panują w tradycyjnym modelu społeczeństwa. Na tkwieniu we własnym świecie, czy środowisku, niekoniecznie związanym z sektą znanej nam według ogólno przyjętej definicji. Może być to chociażby bezpieczny z pozoru świat muzyki. Zbyt dosłowne wejście w świat fanów konkretnych artystów. Dla mnie np. sektą są Emo fani grupy Tokio Hotel i im podobnych (trochę żartuję rzecz jasna, ale tylko trochę). Niby to tylko pewnego rodzaju subkultura jakich wiele we współczesnym młodocianym świecie, ale czy aby na pewno? Durkin pokazuje, jak cienka granica występuje pomiędzy tymi dwoma światami oraz jak łatwo jest ją przekroczyć i zostać opętany przez szaleństwo.

Co gorsze. Martha próbuje zerwać z demonami z przeszłości, ale jej usilne starania spełzają na niczym. Jest zbyt słaba, a brutalna rzeczywistość nie potrafi jej w żaden sposób dopomóc. Są to dość pesymistyczne wnioski. Opowieść bez happy endu. Czy faktycznie ludzie z wypranym za młodu mózgiem, niedostosowani do standardowego systemu operacyjnego, są już spisani na straty? Niezupełnie. Reżyser pozostawia wolną rękę do własnych interpretacji i otwartą furtkę do możliwie różnych rozwiązań, ale też poprzez ostatnią scenę w filmie, brutalnie uświadamia nam, że od przeszłości i popełnionych w niej błędów, nie można skutecznie uciec. Trzeba się z nimi umieć zmierzyć. Z godnością i podniesioną głową. Dlatego tak ważne jest pilnowanie się każdego dnia i rozsądne balansowanie, a także utrzymywanie się na powierzchni wody. Pomimo tego, że świat podwodny wydaje nam się bajecznie piękny, który kusi swoim bogactwem i florą, to jednak bez zapasu powietrza, prędzej czy później i tak w nim zginiemy. W Polsce w styczniu.

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz