poniedziałek, 31 października 2011

Wóz albo przewóz

Zaparkowany
reż. Darragh Byrne, IRL, FIN, 2010
90 min.




Za dzieciaka, jak na typowego chłopca przystało, miałem wręcz destrukcyjnego fioła na punkcie samochodów. Począwszy od zbierania matchboxów i innych blaszanych modeli dostępnych tylko za dolary w Pewexie, przez wieszanie w pokoju na ścianie cudem zdobytych plakatów z samochodami, a na wkuwaniu na pamięć wszystkich marek i modeli kończąc. A trzeba powiedzieć, że były to trudne czasy dla młodego miłośnika motoryzacji, bowiem w naszej smutnej rzeczywistości przełomu PRL/Okrągły stół, większość z tych zagranicznych czterokołowych cudów techniki, była dla mnie dostępna tylko za pośrednictwem zdjęć w Młodym Techniku lub w zagranicznych prospektach.

Uwielbiałem też siedzieć godzinami za fajerą w samochodach ojca, prywatnie także samochodziarza, tyle, że z zawodu. Wirtualnie prowadziłem jego duże Fiaty i Polonezy po bezdrożach dziecięcej wyobraźni, a gdy tylko dorosłem do pedałów w podłodze, robiłem to już tak jak kodeks drogowy nakazał. Z tą różnicą, że nielegalnie (miałem może ze dwanaście lat). Dziś sam już jestem dużym chłopcem i… nadal mam fioła na punkcie samochodów. Może już nie tak obsesyjnego jak kiedyś, ale i tak chcąc nie chcąc, znam je wszystkie na pamięć. Gdybym miał taką głowę do nauki, dziś pewnie robiłbym coś innego.

W zasadzie to nie wiem po co to wszystko piszę. Zwyczajnie nie miałem pomysłu na wstęp. Chciałem tylko doszukać się wspólnego mianownika pomiędzy moim motoryzacyjnym odchyłem, a głównym motywem w filmie Zaparkowany. I to też tak tylko z przymrużeniem oka oraz trochę na siłę. Mnie za dzieciaka nie można było wypędzić z samochodu, bo szukałem w nim realizacji swoich szczeniackich marzeń, a głównego bohatera filmu, Freda Daly (Colm Meaney), w samochodzie trzymała siłą tylko trudna sytuacja życiowa oraz materialna.

No tak to się w życiu czasem układa, że się nic nie układa. Nasz Fred po śmierci ojca, postanowił na stare lata wrócić z Londynu do swojego rodzinnego Dublina. No ale nie miał dokąd. Rodzinny dom sprzedany, stałego meldunku nie ma, co za tym idzie zasiłku również. Gdzie więc się podziać? Pozostała mu tylko stara Mazda 626, trochę gratów i nabrzeżny parking w bliżej nieokreślonym miejscu w roli posesji. Nie jest to jednak film o samochodach. Nie ma w nim nic, bądź prawie nic, co rajcowało by fana zapachu spalin i gangu ośmiocylindrowego silnika. A jednak oglądając go, coś tam mi się w środku z raz czy dwa przelało.

Zaparkowany to debiut reżyserski kompletnie nieznanego mi człowieka, Darragha Byrne’a. Bardzo dziwna koprodukcja irlandzko... fińska. Jak już wspomniałem przed sekundą, to nie jest film dla fanów czterech kółek. To, że moja szczeniacka spalinowa fanaberia odezwała się w czasie projekcji o niczym jeszcze nie świadczy. To w istocie dramat i kino społeczne w jednym. Film o relacjach międzyludzkich, o szorstkiej przyjaźni pomiędzy starszym panem po przejściach, a buntowniczym szczeniakiem błądzącym po zakazanych rejonach ze strzykawką w żyłach. Przyjaźń, która pokonuje bariery wieku i przynależności do różnej grupy społecznej. W końcu przyjaźń, która czerpie od siebie nawzajem życiowe prawdy i zmienia na lepsze naszych głównych bohaterów.

Jest to bardzo sympatyczna opowieść o pokonywaniu trudności losu i próbie dostosowania się do smutnych realiów dnia codziennego. Typowe brytyjskie podejście do dramatu jednostki z elementami czarnego humoru. Trochę podobny do opisywanego chwilę wcześniej Tyranozaura, choć zdecydowanie od niego lżejszy. Mimo smutnych momentów zaraża optymizmem i bawi. Tak zwyczajnie czułem się dobrze w jego towarzystwie podczas półtoragodzinnej projekcji w skrzypiącym fotelu. Duża w tym zasługa odtwórcy głównej roli, Colma Meaneya. Nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Z jego Mazdą w sumie także. Stara, zupełnie bezjajeczna, typowa dla szarego Kowalskiego bez motoryzacyjnych pasji. W życiu bym jej zdjęcia nie powiesił na ścianie, nigdy też do niej nie wzdychałem, a mimo to, cholernie się z nią zaprzyjaźniłem.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0

środa, 19 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Tyranozaur

Tyranozaur
reż. Paddy Considine, GBR, 2011
91 min.



W pierwszej dziesiątce najwyżej ocenionych przez publiczność 27’WFF filmów znalazły się trzy produkcje na które także i ja się zdecydowałem. Oprócz opisywanych już tutaj polskich Róży (1 miejsce) i Wymyku (8), na najniższym podium stanął brytyjski klasyk w stylu „kina realizmu rodem ze zlewu kuchennego” – Tyranozaur. I jest to zdecydowanie zasłużone wyróżnienie. Analizując na chłodno całą pozostałą siódemkę, odnoszę przykre wrażenie, że chyba trochę się w tym roku zawiodłem na gustach Warszawiaków. Kilka tytułów wydaje być się zupełnym nieporozumieniem. No ale skoro ich ostatecznie nie widziałem, to też nie będę zagłębiał się w szczegóły i wróżył apokalipsę z fusów.

No więc Tyranozaur. Od razu przykuł mój wzrok podczas wstępnej selekcji. Jest to typowy przedstawiciel brytyjskiej szkoły dramaturgii społecznej. Szorstki, bezpośredni, dotykający jakiejś bliskiej nam problematyki z życia zgarniętej. Obdarty ze złudzeń i słodkich naiwności. Wali prosto w oczy i ma w dupie czy udławisz się własną krwią, czy może cię jednak jakimś cudem uratują. Lubię takie kino.

Paddy Considine zanim rozpoczął prace nad swoim fabularnym debiutem (to właśnie jest jego pierwszy film), przebył całkiem długą drogę aktorską. Grał m.in. u innych cenionych brytyjskich twórców kina nazwę je, bezpośredniego, takich jak Michael Winterbottom, czy Shane Meadows. Stąd pewne analogie do ich licznych produkcji jakie od razu rzuciły się w oczy podczas gapienia się na białe płótno. Jak już korzystać z doświadczeń i gotowych szablonów innych, to tylko od tych najlepszych.

Kim/czym jest tytułowy tyranozaur? Teoretycznie, to tylko humorystyczne przezwisko zmarłej żony naszego głównego bohatera Josepha (kapitalny Peter Mullan). Jak sam mówił, nazywał ją tak, ponieważ była to duża kobieta i gdy szła po schodach do sypialni, szklanka wody postawiona na nocnej szafce w charakterystyczny sposób wibrowała i dudniła od jej stawianych w oddali kroków. Zupełnie jak w Jurassic Park i scenie z owym maszerującym pradawnym zwierzęciem. Ale tak po prawdzie, to tytułowy tyranozaur kryje w sobie znacznie więcej życiowych mądrości.

Joseph jest ogarniętym przemocą, a także gotującą się w nim złością, alkoholikiem i cholerykiem. Zewsząd otacza go świat podły i zły. Nas też. Młodociana sąsiadka nie dba o swoje dziecko i puszcza się z totalnym patomongołem, właścicielem wściekłego pitbulla. Okoliczne Pakistance dają naszemu synowi Albionu łomot we własnym ogródku. Sam rozbija szyldy sklepowe oraz kurwi na prawo i lewo że aż uszy więdną. Już na przywitanie się z kinowym widzem, kopie swojego psa na śmierć. Wszystko jest szare i przygnębiające. Jakiś pierwiastek zła siedzi w każdym bohaterze filmu.

I gdy z czasem pojawia się w życiu Josepha Hannah (Oliwia Dolman), pracownica sklepu chrześcijańskiej organizacji charytatywnej o anielskim sercu, wydawać by się mogło, że trafiła wreszcie kosa na kamień, która stępi jej zbyt egoistyczne ostrze. No ale właśnie w tym tkwi prawdziwy urok Tyranozaura. Kamień okazuje się kryć w sobie taki sam pierwiastek zła jak u naszych pierwszoplanowych postaci. Zło napędza się nawzajem i zatacza coraz szersze złowrogie kręgi. Ale też okazuje się, że zło podniesione do kwadratu ostatecznie zwycięża i osiąga symptomatyczną przemianę.

Baaardzo fajne wnioski biją z ekranu. Uświadamiają nam, że w gruncie rzeczy w każdym z nas jest coś z prehistorycznego gigantycznego tyranozaura. Siedzi w nas od urodzenia jakiś element nieokrzesanego i wielkiego zła. I analogicznie, tyle samego dobra tkwi w każdym złym z natury człowieku. Nie wiele trzeba żeby jedno, bądź też drugie z nas się ekwilibrystycznie wylało. Oczywiście nie mam tu na myśli czegoś tak powierzchniowego jak np. obślizgły Alien z filmów z Sigourney Weaver. Rzecz tyczy się bardziej skrytej, trudnej do określenia sfery mentalnej. Naturalnie bardzo wiele czynników składa się na ostateczny kształt naszego wewnętrznego uwarunkowania. Odziedziczone złe/dobre geny, wyniesione z domu wychowanie, środowisko w jakim dorastamy etc. Ale też Considine bardzo trafnie ujął samą sferę wewnętrznych przemian, oraz tego, co je do tego wszystkiego ośmiela. I tak, o ile Tyranozaur Rex, był jednym z największych znanych drapieżników lądowych wszech czasów, o tyle człowiek ostatecznie wciąga go lewym nozdrzem. Bardzo mądre i trafnie skonstruowane kino. Mam nadzieję, że w przyszłym roku trafi do Polski.

5/6

wtorek, 18 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Alois Nebel

Alois Nebel
reż. Tomáš Luňák, CZE, 2011
94 min.



Technika animacji rotoskopowej zaczyna coraz śmielej być wykorzystywana w celu opowiedzenia ważnych, często dramatycznych opowieści z kart naszej historii. To już nie tylko zabawa w lekko oszukaną animację dla czystej rozrywki, mająca za zadanie przede wszystkim ukazać możliwości techniczne filmowych producentów. To także coraz ciekawszy i pewniejszy środek ekspresji, który oferuje twórcom zdecydowanie większe możliwości niż tradycyjna fabuła.

Technika ta jest stara jak historia kinematografii. Została zapoczątkowana w roku 1915 przez braci Maksa i Dave’a Fleischera. Nie mniej jednak nigdy nie była ona jakoś specjalnie popularna, a miłośnicy klasycznej animacji, nie szczędzili jej złośliwości. Era nowożytna rotoskopii w kinie, to przede wszystkim rok 2005 i film Przez ciemne zwierciadło Richarda Linklatera, będąca ekranizacją kultowej powieści Philipa.K.Dicka. Wiernie odwzorowany z pomocą komputerowej kreski Keanu Reeves, został wplątany w sidła dość zjawiskowej animacji. Kolejnym głośnym tytułem korzystającym z uroków omawianej techniki, był izraelski Walc z Bashirem (2008), który także wyznaczył nowy standard w swojej klasie. Wykorzystał bowiem rotoskopię w celach nieco bardziej ambitnych. Do wspomnienia o krwawych wydarzeniach z początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, by w iście paradokumentalnym stylu opowiedzieć o wojnie domowej w Libanie. Był to strzał w dziesiątkę. Walc... zdobył wiele nagród filmowych na całym świecie i był nawet nominowany do Oscara.

Alois Nebel to kolejna, tym razem czeska próba wykorzystania tego rodzaju technik animacji. Służy ona do opowiedzenia pewnej historii bliskiej tej części Europy. Jest rok 1989, mur berliński ma za chwilę upaść z kretesem, granicę polsko-czechosłowacką nielegalnie przekracza tajemnicza postać. Tak rozpoczyna się ekranizacja kultowego w Czechach komiksu Jaroslava Rudiša i Jaromira 99. Tytułowy Nebel jest dyspozytorem na przygranicznej stacji kolejowej w miejscowości Bily Potok. Zupełnie nijaki, w średnim wieku, z wąsem, dość bierny, wyalienowany, specjalnie nieokreślony. Być może stanowi jakąś wartość intelektualną dla znawców i fanów komiksów z jego udziałem, dla mnie jednak wydał się mało interesujący. Jego jedynym szaleństwem jest wykuty na blachę i ciągle recytowany rozkład jazdy lokalnych pociągów. W zasadzie, to także przedstawiona w filmie historia nie wydała mi się jakoś specjalnie ciekawa. Ot, lekkie grzebanie w historii czeskich wysiedleń ludności niemieckiej z Sudetów z roku 1945 i wplątanie w to wszystko pewnej intrygi bazującej na obrazkowych poszlakach.

Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu zabiegi czysto techniczne. Szczegóły animacji, jej meandry i odwzorowanie rzeczywistości z pomocą technik rotoskopii. Animowane postacie inspirowały prawdziwi aktorzy, ich wachlarz naturalnych ruchów oraz mimika twarzy. Dlatego też, jej finalny rezultat należy rozpatrywać w bardziej globalny sposób. W animacji zawsze też zwracam uwagę na szczegóły. Np. na odwzorowanie ludzkiej anatomii i stylu poruszania się, czy nawet na kształt i sposób wprawiania w ruch pojazdów mechanicznych. Samochodów w sensie. W czeskiej produkcji podziwiałem więc całkiem zgrabne odwzorowanie radzieckich łazików, NRDowskiego Wartburga, także innych czeskich cudów motoryzacji, oraz kolejowych skarbów na szynach. Podobała mi się czerń i biel, oraz liczne odcienie szarości. Ten zabieg przyciągnął na ekran przyjemny dla oka klimat, a także w dużej mierze ukrył wszelkie wpadki techniczne. Nie da się ukryć. Jest to kawał dobrej roboty, obok której nie sposób przejść obojętnie. Aloisa Nebela zapewne bardziej pokochają jego komiksowi fani, ale też wszyscy pozostali, w tym ja, powinni znaleźć w nim coś interesującego.

4/6

poniedziałek, 17 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Martha Marcy May Marlene

Martha Marcy May Marlene
reż. Sean Durkin, USA, 2011
101 min. Imperial Cinepix
Polska premiera: 20.01.2012


To również był jeden z ciekawszych filmów jakie widziałem na festiwalowym ekranie, także nagradzany już wcześniej na innych festiwalach (konkretnie to w Sundance). Choć właściwie pisanie tu po raz enty, że był to dobry/ciekawy film, mija się trochę z celem i zaczyna chyba już niektórych nużyć. Na 17 filmów jakie ostatecznie w te dziesięć dni obejrzałem, tylko jeden okazał się poniżej wszystkiego (nie będę nawet wspominał jego tytułu, ale zasłużył na pierwszą pałę w historii tego bloga), inny wypadł tylko nieco poniżej oczekiwań (raczej też go tutaj pominę). Reszta to produkcje po prostu dobre, lub bardzo dobre, co biorąc pod uwagę wybór repertuaru z pomocą wrodzonej intuicji, wynik końcowy oscyluje blisko dziesiątki na tarczy strzelniczej.

No ma się tego nosa i tyle. Ale dość już tych przechwałek. Wróćmy do Marthy Marcy May Marlene. Tytuł dość zjawiskowy, trzeba przyznać. Jako, że staram się zapamiętać wszystkie wyróżnione tytuły na moim ulubionym zagranicznym festiwalu filmowym (Sundance ponownie), to też zapamiętałem i ten. Trudne nie było. Przyznam też, że jak na umiarkowanie kochliwego faceta, dość szybko zauroczyłem się odtwórczynią głównej roli, młodą Elizabeth Olsen. Wróżę jej świetlaną karierę aktorską, a Martha… wygląda mi na klasyczną furtkę do wielkich i cenionych ról w przyszłości.

Tym filmem objawia się całemu światu nie tylko Olsen, ale także nieznany szerszemu gronu reżyser, Sean Durkin. Dotąd miał na swoim koncie tylko jeden film, krótkometrażowy Mary Last Seen, którego pełnometrażowa Martha… jest kontynuacją i rozwinięciem. Durkin był także autorem zdjęć do kilku innych produkcji. Umiejętność ta wyraźnie zaprocentowała przy zabawie w dorosłą reżyserię, bo też zdjęcia stoją rzeczywiście na całkiem wysokim poziomie. No ale skupmy się na tym co najważniejsze. Na historii.

Film porusza trudny temat, jakim jest fascynacja młodych ludzi sektami. Ale nie tylko. Chodzi ogólnie o fascynację alternatywnymi grupami młodych ludzi, którzy stojąc w opozycji do ogólnych norm panujących we współczesnym świecie, szukają wspólnie dla nich alternatywy i lepszych doznań. Okres dojrzewania, rodzenia się wewnątrz buntu, oraz kłopoty z samookreśleniem siebie i często także problemy w domu rodzinnym, stanowią idealny grunt podatny na kiełkowanie szalonych myśli. Zauroczenie środowiskiem obcych sobie ludzi, którzy okazują się o dziwo bardziej przyjacielscy i serdeczni nawet od najbliższych, jest poważnym zadaniem stojącym przez specjalistami od ludzkiej psychologii. Temat wydaje się zupełnie obcy każdemu z nas. Osobiście nie znam nikogo ze swojego grona przyjaciół, kto miałby kiedykolwiek styczność z grupami ludzi, których można podciągnąć pod sektę. Większość z was zapewne podobnie, ale też zasadniczo niezupełnie o to tu się rozchodzi.

Durkin używa sekciarstwa w formie przenośni, symbolu i skupia się na psychologicznym aspekcie odizolowania jednostki ludzkiej od wartości i zasad jakie panują w tradycyjnym modelu społeczeństwa. Na tkwieniu we własnym świecie, czy środowisku, niekoniecznie związanym z sektą znanej nam według ogólno przyjętej definicji. Może być to chociażby bezpieczny z pozoru świat muzyki. Zbyt dosłowne wejście w świat fanów konkretnych artystów. Dla mnie np. sektą są Emo fani grupy Tokio Hotel i im podobnych (trochę żartuję rzecz jasna, ale tylko trochę). Niby to tylko pewnego rodzaju subkultura jakich wiele we współczesnym młodocianym świecie, ale czy aby na pewno? Durkin pokazuje, jak cienka granica występuje pomiędzy tymi dwoma światami oraz jak łatwo jest ją przekroczyć i zostać opętany przez szaleństwo.

Co gorsze. Martha próbuje zerwać z demonami z przeszłości, ale jej usilne starania spełzają na niczym. Jest zbyt słaba, a brutalna rzeczywistość nie potrafi jej w żaden sposób dopomóc. Są to dość pesymistyczne wnioski. Opowieść bez happy endu. Czy faktycznie ludzie z wypranym za młodu mózgiem, niedostosowani do standardowego systemu operacyjnego, są już spisani na straty? Niezupełnie. Reżyser pozostawia wolną rękę do własnych interpretacji i otwartą furtkę do możliwie różnych rozwiązań, ale też poprzez ostatnią scenę w filmie, brutalnie uświadamia nam, że od przeszłości i popełnionych w niej błędów, nie można skutecznie uciec. Trzeba się z nimi umieć zmierzyć. Z godnością i podniesioną głową. Dlatego tak ważne jest pilnowanie się każdego dnia i rozsądne balansowanie, a także utrzymywanie się na powierzchni wody. Pomimo tego, że świat podwodny wydaje nam się bajecznie piękny, który kusi swoim bogactwem i florą, to jednak bez zapasu powietrza, prędzej czy później i tak w nim zginiemy. W Polsce w styczniu.

4/6

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Oddech

Oddech / Atmen
reż. Karl Markovics, AUT, 2011
93 min.




To był jeden z najbardziej obleganych filmów na festiwalu. Bilety na wszystkie trzy projekcje rozeszły się chyba jeszcze w przedsprzedaży. Jak widać, wyróżnienie nagrodą „Najlepszy film europejski” na tegorocznym festiwalu w Cannes, nie tylko zobowiązuje, ale też przyciąga. Nie inaczej było więc i ze mną. Również przyległem do niego jak mucha do żarcia i z góry uznałem, że to jeden z najważniejszych filmów na tegorocznym festiwalu. Nie zawiodłem się.

Karl Markovics jest dosyć znanym w Austrii aktorem. Tak jak wielu jego kolegów po fachu, także i on spróbował swoich sił w roli reżysera. Oddech to jego ekranowy debiut w nowej roli, tym bardziej więc należy pochylić nisko głowy, że już w pierwszym podejściu osiągnął tak wiele. I nie chodzi tu tylko o nagrody i liczne nominacje. Reżyser osiągnął sporo także dzięki walorom artystycznym jakie biją z jego produkcji. To bardzo bezpośrednie kino. Mocno dramatyczne, zagłębiające się w psychologicznym ludzkim aspekcie i jego meandrach. Wyalienowane i tak bardzo dzisiejsze. Film o samotności i poczuciu wyobcowania w środowisku, ukazujący mozolną próbę dostosowania się do brutalnych realiów w nim panujących.

Zwolniony warunkowo z aresztu dla młodocianych przestępców Roman ma małe szanse na powrót do normalnego życia. Nie ma rodziny i słabo radzi sobie w kontaktach społecznych. Po kilku nieudanych próbach podjęcia pracy, Roman zostaje w końcu zatrudniony na okres próbny w miejskiej kostnicy w Wiedniu. Pewnego dnia ma do czynienia z ciałem martwej kobiety, która nosi to samo nazwisko co on. Roman zaczyna się po raz pierwszy w życiu zastanawiać nad swoją przeszłością. Zaczyna szukać swojej matki.

Na pierwszy rzut oka klasyczna historia. Młody chłopak z poprawczaka zmaga się z tkwiącym w nim buntem, niezrozumieniem otaczających go ludzi, nieufnością i samotnością. Porzucony za dziecka przez młodą matkę próbuje to wszystko jakoś okiełznać, ale sam nie daje rady. Potrzebuje więc wyraźnego bodźca, instynktu, czegoś co na niego wpłynie i brutalnie nim wstrząśnie. Za drogowskaz prowadzący do znalezienia właściwej drogi posłużyła mu bardzo trudna praca przy nieboszczykach. Markovics w bezpośredni sposób ukazuje ludzkie zwłoki, które szokują na ekranie widza w taki sam sposób jak naszego głównego bohatera. Stąd łatwo się z nim identyfikować. Wspólnie więc próbujemy się do tego wszystkiego przyzwyczaić i odnaleźć w nowej sytuacji, a być może kto wie, możliwe, że także poruszy to kogoś w podobny sposób jak młodego Romana.

Podoba mi się realizacja filmu i klimat. Minimalistyczne podejście, ale szalenie perfekcyjne w formie przekazu i montażu. Bardzo wnikliwy wgląd w ludzką psychikę skutecznie odzwierciedlający nasze stany w chwilach, kiedy stajemy twarzą w twarz z trudnymi do pokonania problemami. Świetna gra Thomasa Schuberta. Jego mimika twarzy, sposób przekazywania widzom siedzącego w nim bólu, wręcz krzyczą do nas swoim przekazem. Faktycznie, mocne kino i wyróżniające się z tłumu jemu podobnych. Po seansie panowała długa cisza. Oklaski pojawiły się chwilę po niej. Mam nadzieję, że Oddech trafi do naszych kin.

4/6

niedziela, 16 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Róża

Róża
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2011
90 min. Monolith Films
Polska premiera: 27.01.2011



Pisząc te słowa już wiemy, że główną nagrodę Grand Prix festiwalu zdobyła Róża Wojtka Smarzowskiego. Ogłoszony wczoraj późnym wieczorem werdykt jury nie był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Powiem więcej, bardzo się ucieszyłem. Dlatego myślę, że muszę trochę zmienić swoją optykę i napisać kilka zdań o Róży, nie jak o dobrej polskiej produkcji, lecz jak o niekwestionowanym zwycięzcy.

Smarzowski ma u mnie wysoką średnią. Nakręcił dotąd tylko cztery filmy fabularne i aż trzy z nich okazały się wspaniałe. Napisałbym cztery, ale tego pierwszego (Małżowina) po prostu jeszcze nie widziałem.
Dwa lata temu na 25'WFF jego Dom Zły w cuglach zdobył nagrodę publiczności. Sam zahipnotyzowany szaleństwem tej produkcji, udzieliłem mu wtedy na karcie do głosowania najcenniejszego błogosławieństwa. Swoim najnowszym filmem miał więc potwierdzić, czy jego dotychczasowe osiągnięcia na polu reżyserskim były tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności, czy też rzeczywiście jest on w chwili obecnej jednym z najcenniejszych polskich twórców filmowych młodego pokolenia.
Otóż już wiem. Jest. To nie przypadek.

Na pokaz galowy do Multikina Smarzowski przywiózł ze sobą prawie całą ekipę filmową. Na scenie przed projekcją ładnie nam się ukłonili odtwórcy głównych ról i życzyli miłego seansu. No ale ten w rzeczywistości nie był tak miły jak wielu mogło się spodziewać. To w gruncie rzeczy wyjątkowo przygnębiający, brutalny, co i rusz uderzający zaciśniętą pięścią w podbrzusze obraz. Cofamy się do jednego z najsmutniejszych okresów naszej współczesnej państwowości, do roku 1945, gdzie nie widać i nie czuć radości po zwycięskiej wojnie. Obraz nędzy i rozpaczy, powojennej degrengolady, urazów psychicznych, ogólnego zniechęcenia i nowej, radzieckiej miotle, która cały ten syf po wyniszczającej sześcioletniej wojnie, zaczęła sprzątać w swoim znanym nam wszystkim stylu. Kulka w łeb i do widzenia.

Wszystko co znajduje się w zasięgu kamery przygnębia. Bieda, głód, śmierć, nieufność do bliźniego. W tych smutnych okolicznościach Smarzowski przedstawia nam głównego bohatera, Tadeusza (Marcin Dorociński), byłego żołnierza AK, powstańca warszawskiego, który rozświetla swoją aurą i stopniowo przepędza te wszystkie ciemne chmury gęsto kłębiące się w każdym momencie i kadrze filmu.
Dosłowność reżysera może niektórych zniechęcić. Niby każdy z nas wie, jak bardzo były to okrutne czasy, jak sowieci i ich "polscy" sprzymierzeńcy traktowali Polaków, jak Niemcy gwałcili nasze polskie kobiety, ale ukazywanie tego w tak bezpośredni sposób, może tych bardziej wrażliwych dotknąć w sposób szczególny.

Zwłaszcza tych poprawnych politycznie, licznego pokolenia młodych, wychowanych bezstresowo w nowej już demokratycznej Polsce. Dla większości z nich może być to obraz zupełnie obcy. Kolejna nikomu niepotrzebna martyrologia. Młodzi ludzie nie lubią patrzeć wstecz. W przeszłości widzą tylko śmierć, cierpienie, tragedię narodową, przykre wspomnienia z kart historii, oraz kolejne czczenie bezsensownych rocznic przegranych walk. A oni chcą przecież tylko piękna, pokoju, stabilizacji materialnej, wolności, chcą spełniać swoje marzenia, które w żaden sposób nie są powiązane z wydarzeniami z przed ponad pół wieku.

Ze mną jest jednak trochę inaczej. W budowaniu swojej wizji przyszłości, sięgam właśnie z nostalgią do przeszłości. Do czasów w których panował moralny ład i porządek. Mentalne oddanie dla dobra własnego państwa, które było miłością nadrzędną. Patriotyzm i romantyzm zakodowany w genach licznego pokolenia Kolumbów, ostatniego wielkiego w dziejach naszego kraju. Te wyobcowane już dziś wartości bohaterów starej krwawej Warszawy niezwykle mnie inspirują. Smarzowskiego chyba także, bo utkał Tadeusza właśnie z tych najpiękniejszych cnót. Duma i honor ponad wszystko.

Dlatego Róża jest mi tak niezwykle bliska. Jest nasza, polska, prawdziwa. Brutalna i odpychająca, ale w tym ogromie ludzkiego cierpienia gnieździ się tyle samo piękna. Właśnie to podziwiam u tych wspaniałych ludzi z pokolenia naszych dziadków i ojców. Że w chwilach zwątpienia i w otaczającej ich beznadziei, potrafili śmiać się i kochać. Ktoś zarzuci, że film jest tendencyjny i stronniczy. Nie. Film jest prawdziwy aż do bólu. Pokazuje także złych Polaków, dobrych Niemców i Rosjan (choć tego widziałem tylko jednego). To były złe czasy. Nieludzkie. Na wskroś niegodne. Ale tu wielki plus dla reżysera, że potrafił w tym całym syfie wydobyć budujące piękno i skoncentrować wokół niego tyle miłości i poświęcenia dla niemodnych już dziś idei, żeby naładować nim dzisiejsze pokolenia pozytywną energią na lata. Smarzowski użył swojego dzieła w roli moralnego drogowskazu. Jak to powiedział mój przyjaciel (widział film na pierwszym pokazie dwa dni wcześniej): "Tadeusz w tym filmie uosabia wszystko w co wierzymy Artur. WSZYSTKO. Możesz mu to powiedzieć".

Niestety nie miałem okazji. Musiałem biec na kolejny seans. Ale z całego serca dzisiaj te słowa potwierdzam. Piękny film. Bardzo trudny, ale nasz. Typowy. Polski. Nostalgiczny. Może i jest to kolejna nasza martyrologia, ale co z tego. Jest w niej tyle ukrytego piękna, że warto do niej ciągle powracać. Słowa uznania dla międzynarodowego jury. Potrafili to wszystko zrozumieć, choć nie musieli. Budujące. Róża trafi do naszych kin dopiero w styczniu. Wcześniej będzie jeszcze miała objazd po zagranicznych festiwalach. No cóż... Po prostu idźcie na to do kina.

Edit (17.10.11): Róża została także wyróżniona główną nagrodą publiczności. Czyli dublet. Podwójny zwycięzca. Imponujące.

5/6



środa, 12 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Druga Ziemia

Druga Ziemia / Another Earth
reż. Mike Cahill, USA, 2011
92 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 18.11.2011


Jeden z trzech filmów, na który liczyłem najbardziej na tegorocznym WFF. Od razu przejdę do rzeczy. Nie zawiodłem się. Sensacja tegorocznego festiwalu w Sundance, a także w Locarno. Nostalgiczna opowieść w klimacie sci-fi o szukaniu szczęścia i własnego ja na Ziemi. Tylko właśnie. Na której Ziemi?

W Układzie Słonecznym zostaje odkryta druga, będąca kopią naszej Ziemia… Rhoda, błyskotliwa młoda kobieta niedawno przyjęta do programu astrofizycznego, marzy o badaniu kosmosu. John Burroughs, utalentowany kompozytor, wspiął się na szczyt kariery i właśnie z kochającą żoną spodziewają się drugiego dziecka. W przeddzień odkrycia bliźniaczej Ziemi ma miejsce tragedia i losy tych obcych sobie osób nieodwracalnie się ze sobą splatają. Wyobcowani ze świata i obcy dla samych siebie outsiderzy zaczynają romans, który budzi ich do życia. Jedno z nich ma szansę podróży na alternatywną Ziemię i odkrycia innej rzeczywistości. Nagrodzony na festiwalu Sundance romans science-fiction. Doskonale skonstruowana opowieść kusi widza nieznanymi ścieżkami, którymi nikt jeszcze nie chadzał.

Z tym ostatnim zdaniem w festiwalowym opisie nie mogę się w pełni zgodzić. Podobną ścieżką podążył nie tak dawno sam Lars von Trier w Melancholii. Ciężko uniknąć porównań i próbować nie wejść w dywagacje na temat, kto bardziej popłynął w swojej interpretacji otaczającego nas kosmosu. Obaj Panowie szukają zależności jakie zachodzą między gwiazdami, a naszymi ziemskimi egzystencjami. Od zarania dziejów wszech otaczająca nas przestrzeń kosmiczna, działała na ludzkość w sposób szalenie inspirujący. Ciągle zadawane przez nas pytania "Czy jesteśmy sami we wszechświecie?", zostały z biegiem lat sprowadzone do rangi taniego banału i możemy o nim przeczytać dziś głównie w branżowych czasopismach, na których okładkach widnieją zielone ludziki. 

Tyle, że w obu przypadkach, zarówno Von Trier jak i Cahill (ciekawe który wpadł na to pierwszy), podeszli do zagadnienia w bardziej interesujący sposób. Ten pierwszy skupił się na wizualności, na estetyce i pięknie obrazu. Drugi zaś, na psychologicznym aspekcie wpływu planet na nasze życie. I chyba bardziej przemówiła do mnie opcja nr dwa. W Melancholii, obca planeta jest obsesją, w Drugiej Ziemi - inspiracją. Pierwsza nas unicestwia, druga zmienia i napawa nadzieją.

Ludzie lubią takie historie. Szukają miliony powodów, żeby tylko zrzucić odpowiedzialność za swoje życiowe niepowodzenia na gwiazdy, na opary niedefiniowalnej przez nikogo metafizyki. Cahill z pomocą drugiej bliźniaczej planety odzwierciedla ludzkie obawy i lęki, a jednocześnie przekonuje, że tak na prawdę sami decydujemy o naszych marnych żywotach. A jeśli nawet faktycznie z góry wszystko jest zaplanowane za nas, to i tak ciągle mamy prawo wyboru. Nikt nie zabrania nam bowiem marzyć. W gruncie rzeczy, wszystko sprowadza się do tego, że zamiast szukać przyczyn naszej samotności we wszechświecie, powinniśmy skupić się lepiej na poszukiwaniu przyczyn tkwienia w liczbie pojedynczej tu, na Ziemi.

Wzruszająca i bardzo ckliwa Brit Marling w roli Rhody. Muszę zapamiętać jej nazwisko, choć jej twarz i oczy na pewno nie ulecą mi tylnymi drzwiami. Mimo zapewne skromnego budżetu i swojego niezależnego charakteru, film jest zdecydowanie mądrzejszy od naszpikowanej grubymi milionami Melancholii. Nie ma przesytu artystycznym pastiszem i pseudointelektualnym bełkotem. Jest bardziej naturalny, swobodny i swojski. Jest bardzo dobry. Po prostu. Warto. Za miesiąc w naszych kinach.

5/6

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Wymyk

Wymyk
reż. Greg Zglinski, POL, 2011
85 min. Best Film
Polska premiera: 18.11.2011


Od lat mam tak, że na WFF staram się przede wszystkim zaliczyć filmy rodzimej produkcji. W tym roku jest ich kilka, ale tylko dwa przykuły moją uwagę. Pierwszy ro Róża Wojciecha Smarzowskiego (o niej później), a także tegoroczny laureat dwóch Złotych Lwów w Gdyni, Wymyk Grega Zglinskiego. Przed filmami polskimi zawsze zawieszam poprzeczkę stosunkowo wyżej niż zwykle. Nie wiem, czy jest to uczciwe postawienie sprawy, ale zwyczajnie wymagam od polskiej kinematografii więcej. W końcu wiele z tych filmów powstaje także za nasze pieniądze. Kształtują one wrażliwość polskiego widza. Niech więc robią to z klasą.

Greg Zglinski zdecydowanie nie należy do grona moich ulubionych polskich reżyserów. Właściwie to nie wiele dotąd nakręcił. Cała zima bez ognia była produkcją raczej przeciętną, choć na swój sposób nawet interesującą. Do nakręcenia kolejnego filmu zbierał się jednak przez przeszło sześć lat. W między czasie kombinował trochę przy serialach Pitbull i Londyńczycy. Typowy przebieg kariery polskiego reżysera klasy średniej.

Wymyk aspiruje jednak już do klasy wyższej, o czym świadczą chociażby dwie błyszczące statuetki wręczone nie tak dawno w Gdyni (Najlepszy scenariusz i kobieca rola drugoplanowa). Faktycznie, scenariusz to silna strona produkcji. Aktorstwo też mocne, zwłaszcza Więckiewicz spełnia moje restrykcyjne wymagania, choć w jego przypadku to już recydywa. Historia inspirowana opowiadaniem Cezarego Harasimowicza jest chwytliwa, bo też widz swobodnie może utożsamiać się z bohaterami.

Współczesna opowieść o dwóch braciach, którzy kłócą się o rodzinną firmę. Po tym, jak w pociągu są świadkami zajścia z użyciem przemocy, ich życie całkowicie się zmienia. Sytuacja zmusza ich do ujawnienia swojej prawdziwej natury. Mówi reżyser: "Przypadki wyrzucania ludzi z pociągu zdarzały się nie tylko w Polsce, lecz także w wielu innych krajach na całym świecie. Co zainteresowało nas w tej historii to dotykanie zasadniczych tematów tchórzostwa, powiązanego z nim poczucia winy i przebaczenia. Każdy z nas może spotkać się z taką sytuacją. Ale jak my byśmy zareagowali?"

Film o walce z własnymi słabościami. Kompleksem niższości. O odkupieniu win, a także o tym, jak łatwo można przez jedną chwilę zawahania dosłownie spieprzyć sobie poukładane dotąd życie. Przy okazji Zglinski ruga polskie społeczeństwo za brak odwagi w kluczowych momentach i wzięcia odpowiedzialności za siebie i innych. Niby wszystko jest na swoim miejscu. Opowieść rozwija się schematycznie, ale bardzo naturalnie. Nie mniej jednak cały czas coś mnie uwierało. I nie chodzi mi wcale o fatalne rozmieszczenie foteli kinowych w Multikinie (Złote Tarasy). Otóż, według mnie nie udało się producentom uniknąć typowych grzechów polskiego kina. Bardzo przeciętny montaż, szare i bez wyrazu zdjęcia, dźwięk także bardzo typowy, czyli nijaki. Ile to już razy ciekawe i barwne polskie historie zostały opakowane w szary, wymięty papier. Nie mniej jednak ogląda się miło. Z pewnością jeden z lepszych polskich filmów w tym roku.

4/6

Edit (16.10.11): Jury festiwalu przyznała Więckiewiczowi za ten film główną nagrodę za najlepszą rolę męską.

poniedziałek, 10 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Znieważona ziemia

Znieważona ziemia / Land of Oblivion
reż. Michale Boganim, UKR, POL, FRA, GER 2011
105 min.



Koprodukcja czterech narodów. Ukraińsko-Polsko-Francusko-Niemiecka. W dodatku za sterami reżyserskimi stanęła kobieta - Żydówka. Istna mieszanka wybuchowa, ale w tym przypadku zaskakująco dobrze dobrana. Nas, poza rodzimymi producentami i dofinansowaniem przez PISF, reprezentują Andrzej Chyra w roli, nazwijmy ją drugoplanową, a także Leszek Możdżer w roli kompozytora muzyki, zdecydowanie pierwszoplanowego. Można więc śmiało powiedzieć, że Znieważona ziemia jest w dużym ułamku także filmem polskim.

Dotyczy ona jednak problemu trochę nam mimo wszystko obcemu. Aczkolwiek 25 lat temu, z pewnością wielu nam, lub naszym rodzicom i dziadkom do śmiechu wcale nie było. Otóż 26 kwietnia 1986 roku doszło do największego w skali świata wypadku jądrowego, do którego doszło wyniku wybuchu wodoru z reaktora jądrowego bloku nr 4 elektrowni atomowej w Czarnobylu.

26 kwietnia 1986 roku, Prypeć. Tego dnia odbywa się wesele Ani i Piotra. Mały Walery i jego ojciec Aleksy, fizyk zatrudniony w elektrowni atomowej w Czarnobylu sadzą jabłoń. Mikołaj, leśniczy, robi obchód w lesie otaczającym elektrownię. Dochodzi do katastrofy. Piotr jako strażak jedzie do piekła. Aleksy zmuszony do milczenia przez władze, woli zniknąć. Dziesięć lat później opuszczone miasto stało się ziemią niczyją i dziwaczną atrakcją turystyczną. Ania jeździ do Zony jako przewodniczka, a Walery po to, aby szukać śladów ojca. Mikołaj pielęgnuje w skażonej strefie zatruty ogród.

Osobiście z tamtego okresu pamiętam tylko tą przeklętą lugolę. W polskich sklepach błyskawicznie zaczęła znikać jodyna. Zabrakło też mleka w proszku i masła. Z powodu braku tabletek jodowych, ministerstwo zdrowia podało płyn lugola 18,5 milionom Polaków w różnych kategoriach wiekowych, co było ponoć największą tego typu akcją na świecie. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co działo się w ZSRR i na terenach najbardziej skażonych radioaktywnym promieniowaniem.

Film Znieważona ziemia zmierzył się w końcu z dramatem ludzi tamtych dni. Ale nie jest to film utkany wedle definicji kina katastroficznego. Katastrofa, a i owszem, jest, ale odbywa się ona tylko w ludzkich głowach. Na tle mieszkańców modelowego radzieckiego miasta powstałego przy czarnobylskiej elektrowni, Prypeci, autorka pokazuje poziom manipulacji, dezinformacji i politycznego utajnienia katastrofy przez radzieckich decydentów. Ale przede wszystkim, przedstawia to, w jaki sposób odebrali tą tragedię zwykli mieszkańcy ulokowanych ledwie kilka kilometrów od elektrowni wiosek i miasteczek.

Dziś Prypeć, mimo upływowi lat jest miastem widmo. W środku opuszczonych zabudowań znajduje się strefa Zona do której nadal nie ma wstępu przeciętny obywatel. Miłośnicy wymarłych miast i starych opuszczonych fabryk zjeżdżają się tam z całego świata w celach turystycznych. Ale na kręcenie filmu fabularnego na zgliszczach historii, zgodę musiały wydać najwyższe władze Ukrainy. Reżyserka po filmie mówiła, że nie było to łatwe. Na terenie Zony można przebywać maksymalnie pięć dni, a cała ekipa filmowa wraz z aktorami, nie mogła przekraczać 40 osób. Do tego wszechobecna biurokracja i utrudnianie na każdym kroku.

Ten film był bardzo potrzebny mieszkańcom dzisiejszej Ukrainy. Katastrofa w Czarnobylu nadal tkwi głęboko w ich głowach. Opuszczone miasta i domy skrywają wielką tajemnicę i cierpienie milionów zwykłych obywateli. Po prostu zasłużyli sobie na to, aby świat zobaczył ich dramat widziany okiem współczesnej, pozbawionej wszelkich politycznych naleciałości, zdystansowanej kamery.

Co do naszych. Chyra zagrał bardzo poprawnie. O dziwo, nie znając języka rosyjskiego, prezentował swoje lingwistyczne umiejętności w sposób wzorowy i godny pozazdroszczenia. Muzyka Możdżera mimo że naprawdę świetna, chyba nie bardzo pasowała do tematu. Lekki zawód zakończeniem filmu. Cała historia ukazana w stylu "10 lat później" mnie trochę znudziła. No ale, co kto lubi.

4/6

Zwiastuna na razie nie ma. Jest tylko fragment jednej ze scen.



27 Warszawski Festiwal Filmowy - Na gigancie

Na gigancie / Giants
reż. Bouli Lanners, BEL, FRA 2011
84 min.



Sobotni wieczór poświęciłem nagrodzonemu w tym roku na festiwalu w Cannes filmowi Giants (Międzynarodowe Stowarzyszenie Kin Artystycznych - Najlepszy Film). Miło było zobaczyć na ekranie zaraz po czołówce 27'WFF właśnie francuską "pieczęć" gwarantującą hmm... wysoką jakość i walory estetyczne?

W formie wizualnej i stricte artystycznej faktycznie, sporo tej jakości dało się zaobserwować. Zwłaszcza naturalna gra młodych aktorów zrobiła na mnie duże wrażenie. To bez wątpienia największy pozytyw bijący z ekranu w każdej minucie trwania filmu i obawiam się że poza pięknymi zdjęciami - chyba też jedyny.
Wystarczy to jednak na poczucie błogiej satysfakcji podczas zwijania się końcowych napisów.

Jest lato. Dwaj nastoletni bracia Zak i Seth, całkowicie spłukani i porzuceni przez matkę, lądują w domku na wsi. Jak co roku w czasie wakacji z rezygnacją przygotowują się na beznadziejne lato. Ale w tym roku wszystko się zmienia, kiedy poznają miejscowego rówieśnika Danny'ego. Są razem, życie stoi przed nimi otworem. Przepełnieni poczuciem wolności i buntu rozpoczynają ryzykowną podróż swojego życia. Tragikomedia o zbuntowanych nastolatkach, którzy zaczynają doświadczać życia.

Ano właśnie. Belgijski reżyser, znany chyba bardziej z własnych dokonań aktorskich - Bouli Lanners, cofa się do lat dziecinnej niewinności. A my wraz z nim. Na tle naprawdę wyjątkowych okoliczności otaczającej nas przyrody, palimy z trójką naszych młodych bohaterów blanty, pijemy alkohol, gadamy o masturbacji, klniemy jak szewc, ale też i bawimy się w odpowiedzialną dorosłość widzianą oczami dziecka. Ich głupota i naiwność wcale nie są balastem. Są raczej przedstawione jako naturalna kolej rzeczy. W końcu każdy z nas był kiedyś dzieckiem i wyczyniał różne głupstwa. Okres wakacyjny i bezpieczna odległość od dorosłych opiekunów tylko temu sprzyja. Każdy wiek ma swoje prawa i Lanners właśnie o tym nam mówi.

Jest to więc taka nostalgiczna opowiastka, jakiś wycinek z życia współczesnych dzieciaków żyjących gdzieś w środku Europy. Urzekające, bo po pierwsze, odegrane w bardzo naturalny i przyswajalny sposób, a po drugie, bo myślę, iż wielu z nas - dorosłych już dzieci, ciągle ma w sobie jakąś tęsknotę za latami błogiej, dziecinnej niewinności. Podróż do lat minionych i już na zawsze utraconych. Sympatyczne, ale w sumie o niczym.

3/6



niedziela, 9 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Combat Girls

Combat Girls / Krew i Honor
reż. David F. Wnendt, GER, 2011
103 min.



Film o trzech tytułach, oryginalnym niemieckim Wojownik, angielskim Combat Girls, a u nas na potrzeby festiwalu, wymyślono póki co złowieszcze Krew i Honor. Jak go zwał tak zwał. Pewnie i tak nie trafi do nas do kin. Film ten popełnił młody niemiecki reżyser na zaliczenie swojej pracy dyplomowej w poczdamskiej szkole filmowej. W dodatku autor zdjęć także bronił dzięki niemu swój dyplom, tak więc ich trud i pracę myślę, że można uznać w sumie za zaliczony.

David F. Wnendt postawił przed sobą bardzo ambitne, a przy okazji szalenie trudne zadanie jakim jest wgłębienie się oraz próbę zrozumienia działania i rozumowania w świecie ekstremistycznych grup nazistowskich w Niemczech. Skupił się zwłaszcza na fascynacji młodych Niemek, które chętnie i często wkraczają w ten świat w poszukiwaniu alternatywy dla beznadziejności świata codziennego.

Marisa, dwudziestoletnia niemiecka dziewczyna, nienawidzi obcokrajowców, Żydów, gliniarzy i każdego, kogo obarcza winą za pogorszenie sytuacji w jej kraju. Zachowuje się prowokująco, pije i wdaje się w bójki, a jej kolejny tatuaż będzie portretem Hitlera. Jedynym miejscem, gdzie czuje się jak u siebie jest gang neonazistów, gdzie nienawiść, przemoc i ostre imprezy są na porządku dziennym. Przekonania Marisy będą przechodzić ewolucję, kiedy przypadkowo spotka na swojej drodze młodego afgańskiego uchodźcę. Po konfrontacji z nim, dowie się, że czarno-białe zasady obowiązujące w jej gangu, to nie jedyny sposób interpretowania rzeczywistości. Realistyczny, bezkompromisowy film pokazujący motywy, które skłaniają młode dziewczyny do bezrefleksyjnego wstępowania do grup ekstremistycznych.


Wnendt zanim rozpoczął zdjęcia do filmu, zrobił poważne rozeznanie i wywiad środowiskowy. Nakłonił także paru hailujących naturszczyków żeby zagrali w jego filmie samych siebie. Fakt ten niewątpliwie podkręca realizm. Sama historyjka momentami wydaje się trochę naiwna i taka zwyczajna, ale jedno muszę jego twórcom przyznać. Spróbowali podejść do zagadnienia w sposób nieco szerszy niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Po filmie reżyser opowiadał trochę jak to wygląda obecnie w Niemczech i faktycznie, przyznał to, co jest widoczne gołym okiem nawet z naszej, polskiej perspektywy. Młodzi ludzie zaczynają mieć dość grzecznej i tolerancyjnej demokratycznej poprawności politycznej. Współistnienia obok siebie wielu kultur. Angażują się w bunt (w sumie nie nowość, zawsze to robili), szukają ładu i porządku według własnych definicji. W Niemczech dodatkowym smaczkiem jest ciągle istniejący w ludzkich umysłach podział na wschodnie i zachodnie Niemcy. Pokolenia post NRDowskie nadal odczuwają niechęć i nieufność do zachodnich polityków. Nawet młodzi Niemcy, urodzeni we wschodnich landach zjednoczonych Niemiec już po upadku muru, identyfikują się chętnie ze starym, mentalnym podziałem.

Jest więc to film nie tylko o fascynacji młodych ludzi skrajnie prawicowymi ideami, lecz także opowieścią o kryzysie zmysłu demokratycznego na starym kontynencie i kto wie, być może gdzieś między wierszami chodzi także o jego krytykę. Dziś młodzi ludzie stają przed wyborem skrętu na prawo lub lewo. Nie istnieje żadne centrum. Wybór pomiędzy szacunkiem do własnej historii, nacjonalizmem i prawicową wizją patriotyzmu kontra tolerancja dla odmiennego koloru skóry, miłość bliźniego, świat bez granic i lewacka równość. Zachodnia Europa pomału przestaje już wytrzymywać konfrontację tych dwóch skrajnych idei. Coraz częściej dochodzi do zamieszek na tle etnicznym. Poszczególne kraje UE zaczynają dusić się w nieco naiwnym systemie wartości, który sam kiedyś wykreowały. W końcu ta fala zawodu oraz pierwsze zachłyśnięcie się demokracją dojdzie i do nas, choć patrząc na wyniki dzisiejszych wyborów, chyba raczej nie prędko. Dlatego warto rzucić okiem na Krew i Honor oraz spróbować trochę samodzielnie nad tym wszystkim pomyśleć.

4/6




27 Warszawski Festiwal Filmowy - The Swell Season

The Swell Season
reż. Nick August-Perna, Chris Dapkins, Carlo Mirabella-Davis, USA, 2011
90 min.



Festiwalową sobotę rozpocząłem dla odmiany od dokumentu. Rzadko o nich tu piszę. Brakuje mi czasu na fabułę, a co dopiero na zwiedzanie zakamarków niezwykłego świata filmów dokumentalnych. No ale tym razem zrobiłem wyjątek, bo po pierwsze, uwielbiam film Once. A po drugie, fascynuje mnie także muzyka bardzo barwnych członków zespołu The Swell Season.

Irlandczyk Glen Hansard i Czeszka Marketa Irglova, to jeden z najgłośniejszych duetów muzycznych i z pewnością jedyny, który dostał Oscara za film (2008, Najlepsza piosenka) dla którego nie tylko skomponowali muzykę, ale także odegrali w nim główne role. Once to prawdziwy fenomen. Nagrany na dwóch małych kamerach cyfrowych film kosztował jedyne 100 tyś. funtów. Został niezwykle gorąco przyjęty na festiwalu kina niezależnego w Sundance i dalej już poleciało. Sława, kariera, wywiady, nowa płyta, Oscar i owacje na stojąco dla niezwykłego przemówienia na gali wygłoszonego przez młodą Czeszkę. Fani tatuowali sobie później jego fragmenty na swoich ciałach.

Ale dwójka naszych artystów pozostała sobą. Skromni, zakochani w sobie i muzyce, wiodący szczęśliwe życie podczas wielkiego tournee. Kręcony przez kilka lat dokument muzyczny pokazuje jak ekranowy związek splatał się z prawdziwym życiem. Duet łączy świetne porozumienie na poziomie muzyki, ale kiedy związek poza sceną nie układa się równie dobrze, powstają poważne pytania o przyszłość. Inteligentna i wzruszająca opowieść o miłości i oczekiwaniach, ilustrowana magiczną i szczerą muzyką Hansarda i Irglowej.


To coś więcej niż tylko dokument. To pewnego rodzaju kontynuacja Once. Wzruszający film o muzyce, pasji i miłości. O spełnianiu się marzeń. Bardzo intymny obraz poruszający trudne tematy prawdziwych, a nie fikcyjnych postaci. Przyznam szczerze, że podczas oglądania towarzyszyły mi wszystkie możliwe stany skupienia wyrażane przez cały wachlarz emocji. Uśmiech, radość, smutek, wzruszenie. Piękna rzecz, cała w czerni i bieli. Odrzuca wszelkie koloryty otaczającego nas świata. Nic nam nie przeszkadza i nie rozprasza podczas oglądania. Sami musimy go pomalować od nowa i po swojemu.

4/6

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Bestia

Bestia
Reż. Christoffer Boe, DEN, 2011
83 min.
Światowa premiera: Polska - 07.10.2011



Długo wyczekiwany przeze mnie 27 WFF można wreszcie uznać za rozpoczęty. W tym roku zdecydowałem się na obejrzenie 18 filmów, które doszczętnie prześwietlę swoimi ślipiami i wszystkimi innymi zmysłami w ciągu dziesięciu dni trwania festiwalu. Nie wiem czy o wszystkich tutaj opowiem, lecz na pewno szepnę słówko, dwa, o tych najciekawszych. Na pierwszy rzut idzie oczywiście film otwarcia (mojego), Bestia Christoffera Boe, która tak zupełnie przy okazji, miała u nas swoją światową premierę. Łał.

O najnowszym dziele Duńczyka internet na razie zawzięcie milczy. Wzmianki rzecz jasna jakieś się pojawiają, ale nadal jeszcze nie ma dostępnego żadnego plakatu filmowego (już jest - dopisek po tygodniu), ani nawet zwiastuna. Jak tylko się w końcu pojawią, rzecz jasna uzupełnię swój wpis. Boe należy do jednego z ciekawszych reżyserów młodego pokolenia. Jego Rekonstrukcja z roku 2003 wygrała nawet w Cannes. Była też wyświetlana u nas w Warszawie na WFF. Wtedy reżyser do stolicy nie przyjechał. Dziś, ten do złudzenia przypominający Moby'ego łysy pinglarz, wielce zrewanżował się organizatorom festiwalu oraz jego fanom i nie dość, że wybrał nasz festiwal na światową premierę swojego filmu, to także przywiózł ze sobą całą ekipą filmową, łącznie z dwójką grających główne role aktorów - Nicolasem Bro, oraz Marijaną Janković, obok której miałem przyjemność siedzieć w sali kinowej podczas projekcji. Nie to, że się zakochałem, ale podczas scen erotycznych i rozbieranych na ekranie, czułem się obok niej... ekhm, jakoś dziwnie nieswojo ;)

Opis festiwalowy mówi o Bestii tak:
Bruno jest pisarzem i kocha swoją żonę. Miłość to wielka, ale destrukcyjna. Bruno zaczyna odczuwać zamęt i nie może zrobić nic, aby go powstrzymać. Bo jeśli się raz przejdzie na ciemną stronę miłości, znajdzie się tam moc, to nie ma już powrotu. Mówi reżyser: "Serce - i miłość - są często przedstawiane jako eleganckie, delikatne, czerwone formy w pastelowych odcieniach. Podczas gdy w rzeczywistości serce jest dużym, pulsującym kawałem mięsa z ogromną energią i siłą życiową. Dlatego wbrew pozorom, mój film jest pozytywną historią miłosną. Pokazuje ekstremalną namiętność spoza granic przeciętnego mieszczańskiego małżeństwa." Dramat psychologiczny o transformacji z potulnego męża w żądną krwi bestię.

Ci co widzieli wspomnianą Rekonstrukcję, nie będą wielce zdziwieni. Bestia jest zrobiona na podobną modłę pod kątem stricte technicznym jak i biorąc pod uwagę romantyczną formę i styl. Boe korzysta z uroków surrealizmu. Ze swobodą bawi się jawą i snem, w którą wmieszał psychologiczny trójkąt naszych głównych bohaterów. Jest to w istocie studium opętania obsesją miłości. Film o potrzebie bycia kochanym, który ukazuje jak bardzo to uczucie potrafi zmienić człowieka. Jest to także obraz katalizujący wszelkie zmiany jakie zachodzą w związkach między kobietą a mężczyzną, o ich przyczynach i powielanych błędach. Boe po zakończeniu filmu mówił też o tym, że ludzie będący ze sobą w wieloletnim związku, próbują ciągle od siebie uciekać szukając nowych doznań i realizować się według wykutych na blachę nowych definicji szczęścia. Jest to jednak niezwykle trudna sztuka. Uciec i zapomnieć o bliskich dotąd osobach jest według niego niemożliwe. Za dobrze się znamy, za bardzo się przyciągamy i za bardzo jesteśmy od siebie uzależnieni. Bestia tkwi w każdym z nas i uaktywnia się w chwilach zagrożenia porzuceniem i wiszącą nad nami samotnością.

Dobre kino. Nie wiem, czy lepsze od Rekonstrukcji, ale z pewnością równie ważne. Bardzo istotne i warte przeanalizowania.

4/6



poniedziałek, 3 października 2011

Znikający punkt

Drive
reż. Nicolas Winding Refn, USA, 2011
100 min. ITI Cinema
Polska premiera: 16.09.2011



Nigdy nie zakochujcie się w mężatkach. Murowane kłopoty. To do samczych instynktów. A co do was samice... Nawet o tym nie myślcie. Co prawda wujek dobra rada ze mnie marny, bo też i sam dobrych rad zwyczajowo nie słucham, a nawet specjalnie nie staram się ich szukać, ale już dajmy na to taki Duńczyk, Nicolas Winding Refn, może i jeszcze mało popularny nad Wisłą (ale już nie długo), pokazuje w trochę przewrotny sposób, jak takie harce zwyczajowo się kończą. Przy okazji lansuje na piedestał nową gwiazdę filmów o „małomównych szorstkich facetach w skórzanych kurtkach i samochodowych rękawiczkach z wykałaczką w buzi”. I to tak wiecie, z przytupem.

Ostatnią tak wyrazistą postacią był chyba Sylwek Stallone w roli Mariona Cobretti’ego w filmie Cobra. No ale to był rok 1986 i jeszcze jadałem na śniadanie zupy mleczne na letnich koloniach zakładowych, a Reprezentacja Polski zacięcie walczyła o realną możliwość wyjścia z grupy na mundialu. Możliwe, że kogoś pominąłem (tylko błagam, nie piszcie, że Vina Diesela) ale też, jeżeli nikt inny nie przychodzi mi do głowy, tzn. że zwyczajnie nikt na to miano sobie nie zasłużył. A to w sumie dość dziwne, bo jakby się nad tym teraz głębiej zastanowić, to my – faceci, już od czasów VHS lubiliśmy filmy o macho menach w ciemnych okularach, którzy na ekranie i za kierownicą fajnych sportowych bryczek, realizowali nasze chłopięce, nigdy niespełnione marzenia. Ganiali w pojedynkę złe charaktery, rozkochiwali w sobie piękne niewiasty, robili wielkie bum, a tumany kurzu i zapach spalonych gum waliły w nas tak, że aż trzeba było się przed telewizorami zasłaniać rękoma. Kobiety też to kochały. Tzn. ich, tych macho menów w skórach i szerokich barach, przez których omyłkowo wykrzykiwały ich imiona podczas własnego szczytowania (współczuję każdemu bez wyjątku). Dlaczego więc do jasnej cholery, tak niewielu się ich przez te wszystkie lata przewinęło na kinowych ekranach?

Klasyczne pytanie zadane w głuszę. W sumie nie oczekuję nań odpowiedzi, gdyż wygląda mi na to, że się wreszcie Panowie i Panie doczekaliśmy. Tak. Nowy idol, mistrz kierownicy i ciętej błyskotliwej riposty. Znikający punkt na białym ekranie, Ryan Gosling, jak mało kto na to miano sobie akuratnie zasłużył. I już piszę dlaczego.

No, przede wszystkim dlatego, że nie ma w zasadzie żadnej konkurencji. Jest ładniutki. Nie to że mi się podoba, ale wiem, że na bank podoba się kobietom. Na jego widok wydają pewnie z siebie takie dziwne i lekko ochrypłe „grrrrr”. Mogę się o to założyć. Świeżo namaszczony macho men jest zasadniczo miły, z natury sympatyczny i tajemniczy, nie wiele gada, ale to akurat plus, nie będzie zanudzał przy kolacji o piłce. Chyba nie pije i nie pali (choć w latach 80-tych nie można było zostać macho menem bez tych nawyków), jest pracowity i uczynny, miękki za dnia i twardy kiedy potrzeba (no wiecie), potrafi dać w mordę i zająć się dzieckiem. To tyle jeśli chodzi o kobiece wymagania. A co do naszych, tych prymitywnych i męskich. Umie jeździć, walić w ryj, na widok jego spojrzenia inni głupieją, ma fajne auto, dłubie w silnikach, nie kładzie mleczka na twarz i nie uczęszcza do solarium, ma kurtkę ze skorpionem na plecach (to akurat mi się nie podoba, ale nie wiedzieć czemu, zwraca na siebie uwagę), no i… podoba się naszym kobietom. No dokładnie. Te miotły widzą w nim nasze własne alter ego, które zostało przed laty szczelnie zamknięte w naszych wyobrażeniach o samych sobie. Co na swój sposób może być miłe. Choć też nie musi.

Ale tak po prawdzie, cała zasługa w wykreowaniu nowego asa kierownicy leży po stronie reżysera. Refn stworzył tą postać na podobieństwo naszych marzeń. Gosling ją tylko perfekcyjnie zagrał. Mroczny klimat ciemnych ulic Miasta Aniołów, oddech ośmiocylindrowych widlastych silników, stopniowo zagęszczająca się intryga i zagadkowe stany emocjonalne niewzruszonego drivera, zdecydowanie wyróżniają się z tłumu filmów o podobnej formie i budowie. Właściwie to trudno nazwać Drive pełnoprawnym filmem akcji. To nawet niezupełnie jest sensacja. Ma niby wszystkie niezbędne składniki, by nazwać go w taki lub inny sposób, no ale do licha, to jednak jest chyba przede wszystkim dramat. Dramat akcji. Nie. Dramat sensacyjny. Albo inaczej. Może jest to melodramat z lekkim psychologicznym zarysem i z elementami sensacyjnego kina akcji? Chyba jednak za daleko zajechałem.

Drive wyróżnia się właśnie tą swoją nieliniowością. Można powiedzieć, że Refn jak przystało na rodowitego europejczyka, zrobił film oparty na amerykańskiej legendzie (no wiecie, Los Angeles jako miejsce akcji, typowy amerykański macho i tylko amerykańskie samochody) w europejskim stylu. Nie ma wybuchów, ani wielkich strzelanin. Rządzi tu raczej długa wymowna cisza, trochę jak w polskich filmach, czyli nuda. Także skąpa ilość dialogów, charakterystyczna pauza między scenami, oraz przeciąganie poszczególnych kadrów aż do niemoralnego maksimum. Rodzi to jednak klimat i przyjemną inność. Całość świetnie komponuje się z obsadą aktorską (kapitalna po raz kolejny młodziutka Carey Mulligan) i dość nieszablonową muzyką. Żaden tam patos i dostojność, żadna orkiestra, wzniosłe pianino, czy energetyczny jazgot gitar. Na ciemnych ulicach LA gra stylizowany na lata 80-te electro-pop. Trochę kiczowaty w pierwszym zetknięciu, ale też mimo wszystko, skutecznie dokładający cegiełkę do budowy tej naprawdę świetnej i solidnej konstrukcji.

A teraz to co mi się w tym filmie nie podobało. Błędy. Nie wiele, ze dwa, może trzy, ale ich obecność trochę mnie dziwi. Jak na faceta przystało i ja mam trochę tej benzyny we krwi (już od szczeniaka lubiłem jej zapach na stacjach benzynowych). Irytowały mnie czasem w warstwie dźwiękowej odgłosy pracującego silnika poszczególnych samochodów. W co najmniej dwóch przypadkach były one fałszywe. Jak np. dźwięk zmiany biegów podczas jazdy do tyłu (w ogóle ta scena jest trochę taka, miałka), lub dźwięk wciśniętego gazu do dechy wchodząc w 90-stopniowy zakręt, wyraźnie widząc, że samochód przecież lekko hamuje. No ale kwintesencją wszystkich błędów była jedna z ostatnich scen, kiedy to samochód A wali z całej swojej mocy centralnie i pod kątem prostym w bok samochodu B, po czym samochód A ma wszystkie przednie światła (dwa mijania i dwa halogeny) świecące w komplecie. Nawet cienia zadrapania. No litości…

Szczegół, czy nie, ale piątki mu nie dam. Mocne cztery. Za wskrzeszenie legendy, za ckliwą Mulligan (ja pierdziu jak ja ją lubię), za przyjemny zapach benzyny, za całokształt. Nieźle Panie Refn. Nieźle. I dziękuję. Sylwek może iść na zasłużoną emeryturę, a Gosling może już usadowić się wygodnie w fotelu należącym do panteonu najlepszych filmowych samotnych i mściwych kierowców, gdzieś pomiędzy Stevem McQueenem (Bullit), a Melem Gibsonen (Mad Max). To jedna z tych ról, o których za dziesięć lat będzie się pisało/mówiło: „Wyglądał prawie tak dobrze jak Gosling w Drive”.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 7,4