wtorek, 27 września 2011

Żywot rudego

Nasz dzień nadejdzie
reż. Romain Gavras, FRA, 2010
88 min.
Polska premiera: ?



Żyję bo jestem kochany – powiedział prosiaczek. I umarł. Rudych też wszyscy kochają. Nie mają lekko, tak jak np. albinosi, z tym, że jest ich więcej i są bardziej pospolici. Rudzi w sensie. Nawet największy bank spermy na świecie powiedział jakiś czas temu „nie” rudym mężczyznom. Kobiety nie chcą się z nimi wiązać, ani rodzić podobnych dzieci. Słowem, przerąbane. Sam mam kilku miedzianych kolegów i ci często muszą słuchać umiarkowanie złośliwych docinek. „Jesteś debilem. A ty jesteś rudy! – Dobra, wygrałeś”. Nie mam rzecz jasna na myśli rudych z wyboru. Czyli farbowanych. Dziwna moda panoszy się obecnie po warszawskich ulicach (u was jest podobnie?). Co druga, w porywach trzecia kobieta, jest teraz ruda na głowie. Nie wiem, czy to kwestia podskórnej tęsknoty za byciem wredną w oczach mężczyzn, czy może też w grę wchodzi coś znacznie prostszego. No ale ja w sumie nie o tym. Zacząłem od rudych, bo i w reżyserskim debiucie Romaina Gavrasa, wszystko kręci się wokół nich.

Nasz dzień nadejdzie, to dzieło zjawiskowe i bardzo specyficzne. Raczej nie ujrzymy go w naszych kinach. Minął już rok od światowej premiery, a dotąd nie ma on u nas nawet swojego dystrybutora. No ale też spójrzmy prawdzie w oczy. Wprowadzenie go do polskich kin, wiązałoby się z całkiem dużym ryzykiem. Mamy co prawda wielu rudych i zagubionych nad Wisłą, no ale po pierwsze primo, nie chodzi już nawet o kolor owłosienia, a po drugie, wielu z potencjalnych rudych kinomanów, nie wiedziałoby nawet, o co do jasnej cholery chodzi w tym filmie?

Dobre pytanie. Serio. Sam miałem z tym problemy. W trakcie pierwszej części seansu balansowałem w swoich myślach pomiędzy druzgoczącymi ocenami z zakresu 2 i 3. Ale już w chwili końcowych napisów, zastanawiałem się nad przyznaniem Gavrasowi solidnej czwórki. Skąd to nagłe przepotwarzenie? Odpowiedź jest prosta, tak jak dowcipy o rudych. Trzeba było diametralnie zmienić swoje nastawienie. Z filmem tym jest ten problem, że od samego początku, nic się w nim kupy nie trzyma. Skąd u licha wziął się tam Patrick (Cassel)? Czemu Remy (Barthelemy) tak się z nim ochoczo włóczy po cmentarzu? Kim jest ta mała dziewczynka w hotelu? Te i podobne pytania bombardują moje komórki nerwowe niemal w każdej minucie filmu. Jako estecie i instynktowemu poszukiwaczowi głębszego sensu i realizmu w kinie, z trudem przyszło zaakceptowanie tej kompletnie nie trzymającej się ogólnych norm konwencji.

Dlatego zawczasu apeluję do przyszłych oglądaczy tegoż filmu. Już od pierwszej minuty, kategorycznie wyzbądźcie się wszelkich racjonalizmów. Nie doszukujcie się w nim żadnego rozsądnego wytłumaczenia, logiki, a już broń Boże, żadnego sensu. Autor tego obrazu miał akuratnie głęboko w swoim siedzeniu to, czy dana scena mogłaby w naszych oczach wydarzyć się gdzieś w znanym nam świecie, np. trzy ulice dalej. Czytajcie ten film między wierszami. Gwarantuję, że odbiór będzie wtedy znacznie przyjemniejszy. Zrozumienie tej zasady zajęło mi dobre pół godziny, przez które z bólem musiałem użerać się z wewnętrzną potrzebą przewinięcia filmu dalej, lub nawet wyłączenia go na czas bliżej mi nieokreślony, ale dłuższy, niż trwanie dwudziestu teleekspressów.

Na czym polega ten jego fenomen? Otóż Nasz dzień nadejdzie, to zbiór niechlujnie połączonych ze sobą obrazów i scen, które uginają się pod ciężarem nagromadzonej w nich symboliki. Nieco poetycka narracja bombarduje wszelkie znane i siłą wkuwane nam do głów dobra tego popapranego świata, ciągle tak naiwnie wierzącego w równość i sprawiedliwość społeczną. Gavras chętnie i bez ogródek rozprawia się ze wszystkimi. Z murzynami, żydami, arabami, pedałami, emigrantami, a nawet z własnymi kolorowymi krajanami, wykrzykując ustami Vincenta Cassel: „Nie mamy własnego języka, ani armii, ani kraju. Domagam się kurwa szacunku!”.

Bardzo symboliczne jest zrobienie z dwóch naszych głównych bohaterów rudych sfrustrowanych obywateli świata. Znudzony i cierpiący na depresję psychoterapeuta (Cassel) oraz skryty pedzio, nastoletni, zbuntowany i zagubiony w świecie Remy. Obaj rudzy, wyjątkowi, inni. Szukający akceptacji, zrozumienia, szczęścia i równych sobie. A gdzie mogą to wszystko znaleźć? W Irlandii. Cudownej krainie rudych, gdzie wszyscy są tacy sami, szczęśliwi i nikt się ciebie nie czepia. To tylko kilka godzin drogi stąd. Metafora goni metaforę. Ich droga ku Calais - przepustki do raju, staję się doświadczalnym poligonem, na którym detonuje się wszelkie bolesne prawdy dotyczące dzisiejszego postępowego świata. To film o braku akceptacji środowiska. O problemach społecznych dzisiejszej Francji, ale też i o upadku wartości w całej zachodniej cywilizacji. O zagubieniu jednostki w iluzorycznym świecie złudnej wolności. Manifest pokolenia znudzonego obowiązkową lekcją tolerancji.

Naprawdę mocna rzecz. Szalenie trudna i na swój sposób dość nowatorska, także bardzo nieszablonowa i zaskakująca. Fantastyczny debiut Gavrasa. Warto zapamiętać jego nazwisko. Vincent Cassel, no o nim to mogę godzinami. Mój ulubiony francuski aktor. To jego rola. Typowa. Zupełnie jakby się do niej urodził. Skrojona do jego mimiki, grymasów i agresywnej nieliniowości twarzy. Ten film nigdy nie zdobędzie wysokich not. Po prostu nie może. Ludzie z natury boją się takich obrazów. Bo tak po prawdzie, to my jesteśmy adresatami tych wszystkich werbalnych ataków dwóch rudzielców. Nasze wyobrażenie o świecie, a raczej tak wielka i ogromna o nim niewiedza, bezceremonialnie mieszana jest z błotem. Wygląda więc na to, że rudowłosi wreszcie doczekali się własnej epopei.

4/6

IMDb: 6,1
Filmweb: 6,7




piątek, 23 września 2011

Zły dotyk boli przez całe życie

Skóra, w której żyję
reż. Pedro Almodovar, ESP, 2011
120 min. Gutek Film
Polska premiera: 16.09.2011



Oj Pedro Pedro. Ty obleśny stary zboku. Znowu to zrobiłeś. Ciągle te gołe cycki ci w głowie, sex, orgietki, fetysz, perwersja, gwałt, homosie i inne dewiacje skąpane w ponurym klimacie ludzkiego oceanu słabości. Prawie każdy twój obraz składa się z tych samych składników i skrojony jest według wzoru tego samego krawca, prywatnie pedofila. Przestajesz już mnie zaskakiwać. Zbyt nachalnie demonstrujesz swoje umiłowanie do odmiennych orientacji seksualnych, manifestujesz obyczajową inność i celebrujesz modną postępowość dzisiejszych czasów. Publika cię uwielbia, bo podajesz jej agresywny zakazany owoc skryty w aksamitnej delikatnej skórce pełnej subiektywnej niewinności. Balansujesz na granicy kiczu i autorskiego geniuszu. Pomału zaczynasz zjadać swój własny ogon, ale wiesz co? Paradoksalnie, bardzo lubię gdy to robisz.

Nowy Almodovar rządzi się starymi prawami. Ludzie walą do kin na potęgę. Jego fani z wrażenia zgrzytają zębami i niedbale maskują symptomy budzącego się w nich nagle zwierzęcego podniecenia, zaś ci o bardziej konserwatywnych filmowo poglądach, szukają w kinach kolejnych argumentów na potwierdzenie swojej tezy, iż Pedro w rzeczywistości, to zwykły zboczony pseudoartystyczny pojeb. Cokolwiek gna nas wszystkich do kin i tak w pewnym sensie stawia nas ze sobą na lekko koślawej równi. Prawie każdy z nas ma w domu na półce z filmami coś z jego nazwiskiem. Choćby Drżące Ciało dodane przed laty do Wyborczej za pięć dziewięćdziesiąt dziewięć plus vat. Inwestując jeszcze dodatkowe dwadzieścia pięć zł. na wytrawne wino, można na potencjalnej kandydatce na zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko matki własnych dzieci, wywrzeć stosowne wrażenie, zbytnio przy tym nie masakrując własnego budżetu. Acz osobiście darzę szczerą nadzieję, iż każda potencjalna i szanująca swoje rozrodcze właściwości niewiasta ów tytuł już dawno widziała.

Jakiś czas temu sam jeszcze szczyciłem się przed samym sobą, a nawet czasem i w szerszym gronie, że należę do wyjątkowej grupy miłośników jego twórczości. Lecz pewnego wrześniowego dnia roku pańskiego 2004, razem z kinową projekcją Złego wychowania, nagle coś we mnie pękło. Szybko prysł nienaganny czar mego chwilowego nim zauroczenia. Film zaorał mym światopoglądem oraz umiarkowaną otwartością w sposób szczególny. Almodovar w dość brutalny sposób zawężył granice mej tolerancji na wszelkie seksualne dewiacje i zbyt śmiały antyklerykalizm, wyznaczając przy tym już chyba na stałe bardzo konserwatywne bariery odbioru wszelkich zjawisk, które próbowały na wielu szczeblach zniszczyć stary porządek naszego świata. Żeby było śmieszniej. Złe wychowanie to w rzeczy samej, bardzo dobry film.

I właśnie ta zupełnie anormalna dysfunkcja i dziwna analogiczna zależność najbardziej mnie trapi od tych już siedmiu lat. Nie akceptuję Almodovara jako jednostkę społeczną. Razi mnie jego seksualna anormalność, otwartość i notoryczny, bezpruderyjny atak na wartości bliskie memu sercu. Ale jednocześnie jestem pełen podziwu dla jego autorskiego zmysłu i sposobu modelowania własnej definicji kina. Z pewnymi wyjątkami, nadal szczerze podziwiam jego filmy. Doprawdy dziwna jest to zależność. Trochę mnie ona uwiera i zwyczajnie przeszkadza. Doszukuję się w niej czasem nawet biblijnych podobieństw. Istnienia ze sobą w sprzeczności i koło siebie jednocześnie boga i diabła. Tylko czy można tkwić w tym wszystkim tak po prostu gdzieś po środku?

Dziś oglądam Almodovara trochę już bardziej z obowiązku. Nabrałem dystansu do jego twórczości, ale też nie umiem przejść obojętnie obok każdego jego nowego filmu. Coś mnie cholera za każdym razem uwiera w głowie, gdy kilka dni po premierze ja nadal jeszcze nie widziałem jego nowego dzieła. Na Skórę, w której żyję zaprowadziła mnie wyobcowana ciekawość i dreszczyk starych, dobrze mi znanych emocji. Czym mnie tym razem zaskoczy stary zboczek i czyje cycki dane mi będzie za chwilę podziwiać?

Mimo nadmiaru tradycyjnych już irytacji jakie mnie nawiedzały w trakcie projekcji, doświadczyłem równie oczywistego, perwersyjnego wręcz zadowolenia z sekwencji obrazów biegnących z ekranu w moim kierunku. Także i tym razem osiągnąłem poziom jednoczesnej satysfakcji, akceptacji i permanentnego zrozumienia dla myśli jaka jakiś czas temu zakiełkowała Hiszpanowi w głowie i jaką w chwili obecnej przekazywał mi on za pośrednictwem projektora, taśmy filmowej i kawałka białego płótna. Myślę, że dobrze już poznałem warsztat Almodovara. Znam jego techniki konceptualne. Widziałem jego wszystkie filmy nakręcone od 1991 roku. Chyba nie jest już w stanie mnie niczym zaskoczyć. Zniesmaczyć, obrzydzić, jak najbardziej, ale nie zaskoczyć.

Właściwie, to daruje sobie opisywanie szerzej fabuły. Wszędzie można o niej przeczytać. Napisze tylko, że jest ciekawa. Typowa dla Almodovara. Szablonowo niestandardowa i dość zaskakująca. Ale tylko do czasu. Hiszpan używa tych samych sztuczek i licznych zmyłek co zwykle. Żongluje jednostką czasu i nagina jej bariery dla własnej wygody. Bawi się wybornie w dobór odpowiedniej filmowej konwencji dla każdego fragmentu swojej opowieści. Całość intrygi osadził w klimacie trochę dystyngowanego thrillera, trochę też klasycznego kryminału z przed kilku dekad. Na każdym kroku czuć tu ducha kina ukształtowanego na przestrzeni lat przez licznych bardziej uznanych od niego poprzedników. Kapitalny mariaż klasyki kina z babilońską rozpustą i dewiacją seksualną. Jest tu też także coś z fantastyki. Odważnie i nowatorsko.

Niestety reżyser popełnił też kilka dość rażących błędów natury konstrukcyjnej. Nie rzutują one w szczególny sposób na odbiór całości, być może były też i zamierzone, ale moje czepialstwo w tej materii miało mimo wszystko okazję do rozwinięcia swych skrzydeł złośliwości. I tak na przykład, kiedy Pedro tylko na chwilę porzucił swój dramatyczny suspens, by zabawić się w hollywoodzkiego konstruktora kina akcji oraz pościgu samochodu za motocyklem, nagle zapomniał o prawach fizyki. Albo też cofając akcję filmu do roku 2006, biedak nie zwrócił uwagi na to, że prezentowane modele samochodów marki BMW (swoją szosą, coś za dużo ich było w tym filmie. Wola sponsora?) w roku 2006 formalnie były jeszcze w fazie projektów i co najwyżej prężyły dumnie swe muskuły na światowych salonach samochodowych. Trochę głupie wpadki Pedro, no ale też nie każdy musi być motoryzacyjnym znawcą.

Podsumowując, bo chyba już trochę zanudzam. Skóra w której żyję nie jest ani najlepszym, ani też najgorszym filmem Pedro Almodovara. Mieści się w jego stałej i dość wysokiej średniej, którą Filmweb nazwałby siedem i pół. Fani jego dotychczasowej twórczości z pewnością poczują się usatysfakcjonowani. Jego przeciwnicy także znajdą powody, by jeszcze bardziej znienawidzić „Bunuela w stylu punk” i w sobie tylko znany sposób dalej będą walczyć z jego zboczeniami. Jest tu oczywiście trochę seksualnych dewiacji i rażących nienaturalności, co prawda znacznie mniej niż w Złym wychowaniu, ale i tak więcej niż gdzie indziej. Czają się one jednak przede wszystkim w naszej podświadomości. Nie epatują swoją ordynarnością i bezpośredniością, a jednak cały czas doświadczamy ich obecności. Pedro nie byłby sobą, gdyby nie przemycił ich w jakiś sposób na ekran. Tu orgietka, tam oralik, tutaj cycek, tam rogalik. Można też szerzej dyskutować nad tym, czy czasem opowieść o uwięzionym w ciele kobiety mężczyźnie nie jest pewnego rodzaju manifestacją poglądów i współczesną prezentacją strachów samego reżysera, który uwypukla tendencje i poglądy mniejszości seksualnych do których przecież sam też się zalicza. Osobiście wolę jednak nie zagłębiać się głębiej w tą wybitnie seksualną grę pełną obcych mi koślawych definicji moralnych i etycznych, gdyż jej reguły są dalekie od moich zdrowych, mam nadzieję, heteroseksualnych poglądów na życie. Czyż tak nie jest prościej?

Dobry Desperado, tzn. Bank WBK, tzn. Banderas. Trochę gorsza Anaya, tak jak często kobiety pierwszego planu u Pedra. Bardzo przedmiotowe i płytkie, choć olśniewająco piękne. Drugi plan tradycyjnie u Hiszpana, wyborny. Niektórzy zagrali u niego już po raz piąty, czy tam szósty (Marisa Peredes). Muzyka też fajnie buja i zaraża swoim orientalnym temperamentem. No jakby nie patrzeć, wszystko u Almodovara jest po staremu. Tylko ten jego pieprzony „zły dotyk”. Będzie mnie to bolało już chyba do końca życia.

4/6

IMDb: 7,8
Filmweb: 7,7

poniedziałek, 19 września 2011

Już dobrze Panie Bobrze

The Beaver
reż. Jodie Foster, USA, 2011
91 min.
Polska premiera: ?


Jodie Foster poza licznymi aktorskimi kreacjami, sporadycznie zasiada także na krześle reżyserskim. Jednak biorąc pod uwagę jej dotychczasowe dzieła, raczej nie powalała dotąd swym warsztatem na kolana. Nie mniej jednak pomysły na film miała całkiem udane i słynna z roli trzynastoletniej Iris Foster, kręciła się zwykle wokół dramatu obyczajowego. Podobnie jest i tym razem. Po szesnastu latach reżyserskiej przerwy, postanowiła odświeżyć się w tej roli. Sama obsadziła siebie w jednej z głównych ról, oraz zaprosiła do statystowania jej w filmie starego-dobrego znajomego z licznych wspólnych i udanych kreacji, Mela Gibsona. Wygląda więc na to, że film już na dzień dobry skazany jest na rynkowy sukces.

Pierwsze moje skojarzenie: Czego pragną kobiety. Początek właśnie wiele na to wskazuje. Mel Gibson w roli przechodzącego załamanie nerwowe Waltera Blacka, rozstaje się z żoną i dwójką dzieci, z którymi nie potrafi nawiązać satysfakcjonującego ich porozumienia. Jednak szybko pojawiają się w filmie elementy humorystyczne, które jak nic, przywodzą na myśl wspomniany komediowy hit z przed 11 lat. Ale to tylko pozory. Szybko ustępują one miejsca bardziej dramatycznemu wydźwiękowi opowieści.

Aktorka… wróć. Reżyserka Foster, postanowiła pochylić się trochę niżej nad zjawiskiem ludzkiej depresji. Poleciała trochę ogólnikami i stereotypami, ale można by jednak rzec, że podeszła do tematu w sposób umiarkowanie rzetelny. Walter Black i jego depresja przygniatają widza już od pierwszej minuty. Jego kilkuminutowy, niezwykle szczery monolog z początku filmu, bardzo szybko określa granice jego choroby. Choroby, można by rzec, XXI wieku, z którą zmaga się ogrom ludzkości żyjącej w cywilizacyjnym pędzie ku doskonałości. W końcu także choroby, z którą walczymy w dużej części także i my sami wcale o tym nie wiedząc. Ile to razy przycisnęła nas apatia, zniechęcenie i obojętność? Ilekroć przechodziliśmy przez emocjonalne katiusze spowodowane bezsilnością, brakiem perspektyw i pospolitej nudy werbalnej, tylekroć ocieraliśmy się o depresję. Nie ważne, że był to tylko ślizg poboczny, lekkie szturchnięcie, czy smyranie. Była to depresja najczystszej maści, choć tylko chwilowa i podana nam w stosunkowo niegroźnej dawce. Walter Black otrzymuje ją pięć razy dziennie i to dożylnie, przez kilka lat. W chwili szczytowej, chcąc skończyć ze swoim marnym żywotem, w dość humorystycznych okolicznościach przyrody pojawia się w filmie tytułowy bóbr. Czy też Pan Bóbr.

I tu chwilowo żegnamy lekko przygniatający ton pełen dramaturgii i witamy z butelką szampana starego dobrego Gibsona znanego z licznych ról komediowych. Bóbr okazuje się lalką pacynką, która szybko staje się alter ego Waltera, a przy okazji także lekarstwem na depresję i wszelkie dolegliwości natury psychofizycznej. Bezimienny bóbr zawłaszcza Waltera na własność i steruje nim, obierając kurs na szczęśliwe życie u boku rodziny oraz permanentny sukces i powodzenie w życiu zawodowym. Zwiększa jego aktywność zawodową, jak i rodzinną. Walter wreszcie zaspokaja swoją żonę, nawiązuje kontakty z synami (choć z jednym idzie mu opornie), słowem, zdrowieje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po wielu naprawdę zabawnych perypetiach o które nie trudno, gdy się wszędzie chodzi z założoną na lewą rękę gadającą lalką całkiem dowcipnego bobra, do głosu dochodzą demony przeszłości i drugie dno tego zwariowanego mariażu.

Walter Black traci w końcu panowanie nad sobą, a bóbr zamienia się w tyrana ogarniętego manią wielkości. Rozdwojenie osobowości Waltera przyjmuje ekstremalne pozy. Jak łatwo się teraz domyślić, doprowadza to do dramatu i wszystko byłoby w porządku, gdyby Jodie Foster nie popłynęła w kierunku standardowego hollywoodzkiego zakończenia z happy endem, a spróbowała ukierunkować je w sposób mniej szablonowy, niekoniecznie zaczerpnięty z krainy wiecznego szczęścia, wyciskając przy tym z widza łzy wzruszenia. Przez to Bobrowi bliżej do klasycznego amerykańskiego stricte komercyjnego komediowego dramatu, aniżeli do głębi niszowej dramaturgii, która próbowałaby otworzyć przed nami wrota niecodzienności. Trochę szkoda.

Nie mniej jednak film polecam, bo jest udany. Porusza i wzrusza, a o to ponoć chodzi w tym biznesie. Czasem nawet rozśmiesza i bawi. Mel Gibson jak zwykle czaruje widza swoim instynktownym kunsztem aktorskim, a Jodie Foster typową dla siebie perfekcyjną naturalnością. W dodatku liczne rozbudowane drugie plany także pozostawiają po sobie wrażenie permanentnej satysfakcji. Wszystko to wzbogaca jeszcze umiejętnie dobrana i chwytliwa za serducho muzyka, czego efektem finalnym jest po prostu ogólne zadowolenie odczuwalne od stóp do głów w trakcie przelatywania przez ekran napisów końcowych. Nic wielkiego, owszem, ale solidnie i szczerze. I tak zwyczajnie, do bólu sympatycznie.

3/6

IMDb 6,8
Filmweb: 6,8