środa, 31 sierpnia 2011

Samo życie

Everything Must Go
reż. Dan Rush, USA, 2010
97 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy



Wyobraź sobie taki sen. Jesteś alkoholikiem/alkoholiczką, po szesnastu latach pracy dowiadujesz się, że jesteś już niepotrzebny/niepotrzebna. Tego samego dnia zostawia cię żona (w wersji dla kobiet, oczywiście mąż), zdradza z przyjacielem (przyjaciółką, choć, w zasadzie może nawet to zrobić i z przyjacielem, będzie pikantniej). Zabierają ci samochód wraz z ulubionymi kijami golfowymi w środku (lub hmm... nie wiem, z torebką?). No i co robisz? a) załamujesz się, pijesz dalej, z każdym dniem pogrążasz się w otchłani beznadziejności, b) mobilizujesz się, walczysz o odzyskanie dobrego imienia, żony/męża i kijów golfowych/torebki, c) wybudzasz się w trybie awaryjnym ze snu ;)

No dobra, to nie sen. To tylko film, który jednak nawiązuje do oczywistej oczywistości jaką jest stwierdzenie, że nie jeden i także nie tysiąc różnej maści obywateli tego świata, doświadczyło na własnej skórze podobnych upokorzeń. Słowem, samo życie napisało scenariusz Everything Must Go. Choć muszę przyznać, że życie to ma w swoim bogatym standardzie całkiem niezłe poczucie humoru. I może właśnie dlatego tak chętnie po ten tytuł sięgnąłem w tej wakacyjnej filmowej marności.

Nick Halsey grany przez Willa Ferrella, aktora znanego z seriali i licznych drugich planów, doświadcza na własnej skórze tych, delikatnie mówiąc, niedogodności życiowych. Zapowiada się więc kolejna analiza ludzkich zachowań w chwili nieoczekiwanego odwrócenia się dobrej karty. Coś jakby kolejna interpretacja Upadku z Michaelem Douglasem, American Beauty z jego kryzysem małżeńskim i poszukiwaniem własnego ja po czterdziestce. Ale zupełny żółtodziób w świecie reżyserii, Ben Rush, podążył trochę inną drogą. Skubnął trochę z tego i tamtego, tu podpatrzył, tam zaimprowizował, powstał całkiem przyjemny obraz o typowym życiowym, acz nader sympatycznym nieudaczniku, który przy pomocy dopingu z sali kinowej, dźwiga się z kolan, by jego wyprostowana sylwetka znów przypominała człekokształtny zarys.

No i fajnie. Ludzie lubią takie historie. Faceci zabierają swoje kobiety do kin na takie filmy m.in. po to, żeby im zaimponować (choć tak po prawdzie bardziej po to, żeby mieć spokój). Żadne wybuchy i mordobicia, ale też lekko i przyjemnie, a nawet trochę niszowo i artystycznie. Można zaplusować oraz zdobyć kolejne pięć punktów do ogólnej zajebistości i dobrego pierwszego wrażenia. W ogóle jest to typowy film dla obu płci. Mężczyźni dostrzegą u Nicka Halseya wszystko co męskie, czyli jego chlanie na umór, upór i konsekwencje, kąśliwe poczucie humoru, a także coś z dziecka jakie w nas wszystkich tkwi od urodzenia po przykry i nieunikniony zgon. Kobietom zaś z pewnością wpadną w oko wątki dramatyczne i miłosne, choć wielu ich nie ma zasadniczo. Także ogólne relacje międzyludzkie i przemyślenia, być może też kolor ścian w którymś z domów... żarcik.

Nie mniej jednak całym clue opowieści o naszym nieszczęśniku nie jest fakt, że jednego dnia spotkało go na raz tyle nieszczęść, lecz to, do czego one go w ostateczności doprowadziły. Klasyczna zagrywka stara jak świat i taśmy filmowe. Dostajemy mocno po dupie nie po to, żeby to nas zabiło, lecz żeby wzmocniło i cudownie odmieniło. Nick Halsey po powrocie do domu, kiedy to zastaje na trawniku porozrzucane w kobiecym nieładzie swoje rzeczy osobiste i ubrania, symbolizuje właśnie takiego zbitego kundla. Przez pierwszą część filmu kundel nam piszczy z bólu i rozpaczy, nie mogąc znaleźć miejsca i punktu zaczepienia, by na koniec nieco dorosnąć, okrzepnąć, zaprzyjaźnić się z innymi psami w okolicy i wyfrunąć w końcu na szeroki świat szukając nowych możliwości.

Taka tam lekka i przyjemna opowiastka nasiąknięta czarnym humorem. Dużo widocznych zapożyczeń z wielu filmów jakie każdy z nas już widział setki i zna też na pamięć. Nic nowego, nic oryginalnego, także nic wybitnego, ale za to całkiem mądrze i uroczo w swej prostocie. Na każdym kroku widać, że film wywodzi się z rodziny tych bardziej niezależnych, olewanych przez wielkie studia i stosunkowo tanich. Zapewne nigdy nie trafi do naszych kin. Ma to więc także i swoje minusy, które chyba najbardziej uwypuklają się niestety w doborze obsady. Delikatnie mówiąc, w kilku przypadkach razi to trochę po oczach. No ale może to tylko mi wpadło coś do oka. Myślę, że z braku laku warto. Teraz czas na nowego Allena, no ale to po urlopie. Znów mnie tu trochę nie będzie. No samo życie.

3/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,4

niedziela, 7 sierpnia 2011

Życie seksualne zwierząt

Attenberg
reż. Athina Rachel Tsangari, GRE, 2010
95 min. Gutek Film
Polska premiera: 08.09.2011



Jedno z objawień ostatniego festiwalu w Wenecji, nagrodzony także przed kilkoma dniami we Wrocławiu na Nowych Horyzontach Attenberg, to kontynuacja greckiego renesansu w kinie. Niedawno pisałem o swoim pozytywnym zaskoczeniu Kynodontasem (znaczy się Kieł po naszemu). Rok po premierze, jego współproducent, Athina Rachel Tsangari, zakasała rękawy i już samodzielnie nakręciła kolejne dość awangardowe kino, dzięki któremu świat ponownie skieruje swoje oczy na kraj bogów i oliwek. Wygląda na to, że grecka kinematografia odnalazła własny, unikatowy styl. Acz trzeba przyznać, trudny w odbiorze.

Słynny zwłaszcza na wyspach, sir David Attenborough, brytyjski popularyzator wiedzy przyrodniczej na świecie, pisarz i podróżnik, stał się niespodziewanie inspiracją dla współczesnej greckiej komedii. Ta antyczna, była z początku pieśnią kosmosu wykonywaną przez orszak młodzieńców na cześć boga wina, płodności i zabawy, Dionizosa. Początkowo przedstawienia miały charakter sporu pomiędzy dwoma chórami, potem pojawił się aktor w karykaturalnym przebraniu z ogromnym brzuchem i członkiem. Te elementy nawiązywały do kultu płodności i kultu boga Dionizosa. Tsangari także krąży wokół tego kultu i wychwytuje z naszego człowieczeństwa, prymitywne, zwierzęce instynkty. W tym właśnie celu pomaga jej wspomniany Attenborough.

Oczami naszej bohaterki, wyalienowanej 23-letniej Mariny, odkrywamy tajemnice ludzkiego gatunku. Jej relację z umierającym ojcem, pierwszą inicjację seksualną, a także przyjaźń z jej rozwiązłą przyjaciółką Bellą. W międzyczasie sir David Attenborough z perspektywy telewizora, opowiada nam o zachowaniach dzikich zwierząt, o człekokształtnych pięknych gorylach, które według Mariny nie wiele różnią się od nas samych. W jej oczach kobiety są cudowną tajemnicą królestwa zwierząt. Nienawidzi ich, tak jak ignorancji i współczucia, ale je podziwia. Brzydzi się aktem seksualnym z mężczyzną. Lekcja nauki pocałunków sprezentowana jej przez Bellę prowokuje tylko mdłości. Ucieka się więc do zawężenia ścisłych i bardzo bliskich kontaktów z umierającym, lekko zgorzkniałym już ojcem, który także ma swoje szaleństwa. Próbuje też przezwyciężyć swoje uprzedzenia przy okazji nowej znajomości z przypadkowym mężczyzną, ale traktuje to wszystko w bardzo przedmiotowy i zdystansowany sposób, zupełnie jakby była tylko narratorem filmu przyrodniczego.

W filmie tym nie ma niczego pozytywnego. Nie ma powodów do uśmiechów i radości. Tu wszystko jest dziwne, nienaturalne i sterylne. Wspaniały koncert przedziwnych kroków w wykonaniu Mariny i Belli, stanowi niezwykle ekscentryczny przerywnik pomiędzy scenami. Tak samo jak udawanie przez nie zachowań goryli i innych zwierząt. Iście szalona awangarda. Reżyserka umieściła losy naszej czwórki bohaterów w małym, w sumie zwyczajnym nadmorskim miasteczku, które pełni tu rolę klatki, lub w najlepszym przypadku, rezerwatu w wielkim zoo. Wnioski z obserwacji ludzi są ambiwalentne. Z jednej strony różnice pomiędzy zwierzętami i ludźmi są oczywiste. Z drugiej zaś, kiedy porównamy nasze prymitywne instynkty i zachowania, takie jak rozmnażanie, jedzenie, czy spanie, łatwo zestawimy je z zachowaniami niemal wszystkich znanych nam gatunków zwierząt.

I chyba właśnie o to chodziło pani Tsangari. Chciała przy pomocy swojego eksperymentu zatrzeć granice pomiędzy gatunkami ssaków, zaprezentować wszystkie nasze podobieństwa, przypomnieć od kogo pochodzimy, ale także pokazać, że każdy z nas jest Attenbergiem. Podróżnikiem, który obserwuje inne gatunki ludzi. Cieszy się wraz z nimi, je, śpi, współpracuje, zaprzyjaźnia się, wiąże na lata, rozstaje i wyciąga wnioski. Wszak wszyscy jesteśmy zwierzętami. Celowo przekręcone nazwisko sir Attenborougha symbolizuje naszą niedoskonałość i słabość. Chyba po prostu nie każdy z nas może być wielkim podróżnikiem i znawcą gatunków zwierząt... tzn. ludzi. Ciągle się w tym gubimy, napalamy się i szybko zawodzimy na innych.

Attenberg to grecki kandydat do przyszłorocznego Oscara. Już Kieł otarł się w tym roku o tą nagrodę. Oba filmy łączy podobny styl i klimat. Oba są szalone, na swój sposób ekscentryczne i bardzo minimalistyczne w podejściu do sztuki filmowej. W pewnym sensie są czymś więcej niż tylko filmem. To coś z pogranicza teatru i sztuki. Niewielu je polubi, jeszcze mniej je zrozumie, ale nie sposób przejść jest obok nich obojętnie. Poruszają w dość ekstrawagancki sposób najważniejsze motywy sensu naszego życia. Warto się z tym zmierzyć.

4/6

IMDb: 6,0
Filmweb: 6,7