środa, 27 lipca 2011

Labirynt pomyłek

Agnozja
reż. Eugenio Mira, ESP 2010
105 min. ITI Cinema
Polska premiera: 26.08.2011



Mimo, iż nie należę do osób, które wpadły w sidła zachwytu nad Labiryntem Fauna i Sierocińcem, to jednak skusiłem się na najnowszy produkt ich wspólnych producentów, którzy zachwalają go jako nowy wymiar postrzegania rzeczywistości. Te dość odważne stwierdzenie ma całkiem wygodne uzasadnienie w postaci tytułu, który stanowi nazwę jednej z najbardziej zagadkowych ludzkich przypadłości związanej z zaburzeniami psychofizycznymi. Ale czy poza intrygującym opakowaniem ma do zaoferowania coś więcej?

Agnozja została zdiagnozowana i odpowiednio nazwana w roku 1891 przez Sigmunda Freuda, mistrza i twórcę psychoanalizy. Według definicji, jest to zaburzenie odbioru bodźców wzrokowych, słuchowych lub czuciowych na skutek uszkodzenia tkanki nerwowej w mózgu. W praktyce oznacza to mimowolne tkwienie w świecie nad którym nie ma się żadnej kontroli, w którym nie można odróżnić dobra od zła, ludzkiej twarzy od kwiatu róży, czy szumu fal od lotnego zawodzenia komara. Myślę, że wielu z nas nie raz i nie dwa doświadczało podobnego stanu wtajemniczenia. Rzecz jasna mam tu na myśli stan nadmiernego upojenia alkoholowego, w którym wszystko wydawało nam się zupełnie inne niż w trzeźwej rzeczywistości (hie hie).

I na taką właśnie przypadłość cierpi tytułowa bohaterka tej opowieści, urocza i delikatna jak płatek róży Joana Prats (Barbara Goenaga), córka wielkiego wynalazcy produkującego wyjątkowe soczewki wykorzystywane do produkcji nowatorskich jak na XIX wiek urządzeń optycznych do broni palnej. Całość stanowi fantastyczny punkt wyjściowy do fabuły. Tajemnicza choroba, mroczny klimat i dziewiętnastowieczna Barcelona. Eugenio Mira, młody i mało doświadczony reżyser, miał jednak za zadanie wpleść w to wszystko element intrygi, zamieniając ten mocno psychologiczny pastisz w typowy thriller o dość pospolitym charakterze sensacyjnym.

Zabieg ten niestety się nie powiódł. Jak to mawia powszechnie znana medyczna humoreska, operacja się udała, pacjent zmarł. Punkt wyjściowy opowieści został postawiony pod ścianą już bodaj w dwudziestej minucie filmu. Z każdą kolejną dokładano mu zupełnie zbędnego żelastwa, jakby celowo zabraniając rozwinąć jego rządnych przygód skrzydeł. Zagubioną w świecie rzeczywistym Joanę ukazano w trochę za bardzo powierzchowny sposób, skupiając się bardziej na wątku sensacyjnym. Zamiast zgłębić jej agnostyczny świat pełen surrealistycznych doświadczeń, twórcy trzymali rękę na pulsie, by film nie przerodził się broń Boże w pseudointelektualny i niezrozumiały dla przeciętnego kinomana psychologiczny bełkot. W końcu Agnozja nastawiona jest na duży kinowy zysk. Zepchnięcie jej w niszowe nawiasy nie wchodzi w ogóle w grę. A szkoda.

I właśnie dlatego, że pomimo niezłego pomysłu i dobrego europejskiego podejścia do procesu tworzenia filmu, zrobiono z niego mało wyszukany pospolity produkt, poczułem się w połowie filmu lekko oszukany i znudzony tą farsą. Agnozję próbowano w pewnym momencie reanimować lekkim zabarwieniem o charakterze romantycznym, wdrażając do jej krwiobiegu wątek miłosny, lecz na niewiele się to zdało. No, mnie w każdym bądź razie, zaloty Vicenta (Felix Gomez) nie wydały się zbyt czarujące, choć dam sobie rękę uciąć, że gros kobiecej publiki będzie odmiennego zdania. W pewnym momencie wszystko się wysypało. Spisek, sensacja i intryga przestały być ciekawe i szybko się okazało, że nic innego już jego pomysłodawcom nie pozostało. Trzeba było więc wymyślić w tych podupadających okolicznościach przyrody jakieś interesujące zakończenie. I wymyślono. Takie, które dobitnie podkreśla nijakość i naiwność produkcji.

Agnozja jest filmem który sam nie wie o czym chce być. Ja sam tego nie wiem i nie wiem też, czy wiedzą to także jego producenci. Przekombinowali, chcieli za dużo na raz z niego wydusić. Stworzyć coś mądrego, ale jednocześnie prostego i nadającego się na emisję w piątkowym Superkinie na TVNie. Ratuje ją jednak mroczna scenografia i dobrze oddany klimat XIX wiecznej rzeczywistości. Polecam nie popełniać tego samego błędu co ja i nie nastawiać się na coś głębszego. Agnozja pomimo licznych zmyłek, ciągle jest tylko kinem stricte rozrywkowym. Myślę, że jeśli porównam ją z francuskim Vidocq z przed dekady, to nie będzie to zbyt wielkim nadużyciem. Gdyby jednak twórcom starczyło odwagi i gdyby podążyli z chorobą Joany w kierunku Motyla i Skafandra... ale też, co ja pierniczę. Są filmy i filmy. I niech już lepiej tak pozostanie.

3/6

IMDb: 5,4
Filmweb: 5,6

poniedziałek, 18 lipca 2011

Lepszy świat nie istnieje

Zemsta
reż. Susanne Bier, DEN, SWE, 2010
119 min. Vivarto
Polska premiera: 8.07.2011



Tak. To z pewnością będzie jeden z murowanych kandydatów do zajęcia zaszczytnego pierwszego miejsca w kategorii „Najgorsze tłumaczenie oryginalnego tytułu” w tym roku. Szwedzko-duński Hævnen (to po duńsku, po szwedzku Hämnden), w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu Zemstę. Nawet tłumacz Google nie ma z tym najmniejszych problemów. No ale za wielką wodą dla potrzeb tegorocznej gali wręczenia Oscarów, przetłumaczono ten niezwykle skomplikowany tytuł na In a better world. Nie wiem czym się przy tym kierowano, zwyczajnie brakuje mi danych. Być może nawet i sami twórcy filmu na wzór producentów motoryzacyjnych, postanowili opchnąć na innym kontynencie ten sam produkt zmieniając jego pierwotną nazwę i dodając większe zderzaki. Tak czy owak, pomysł chyba wypalił, bowiem Zemsta w wydaniu amerykańskim została wyróżniona Oscarem w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”, co biorąc pod uwagę celowe zangielszczenie tytułu, zalatuje co najmniej groteską.

Jednak co wolno pospolitym zjadaczom hamburgerów, niekoniecznie musi być dozwolone konsumentom podwawelskiej. Polski dystrybutor wprowadzając do kin oscarowy tytuł, bądź co bądź europejski, zerżnął tłumaczenie od jankesów, bo jak widać miał do nich bliżej. Zupełnie jakby liczył, że będzie dzięki temu łatwiej ściągnąć widza do kin. Może i słusznie, ale zupełnie bez sensu. Tak więc proszę ja was, nad Wisłą, szwedzko-duńska Zemsta, nosi tytuł amerykański, który został przetłumaczony na język polski, czyli W lepszym świecie. Nie wiem, może chciano w ten sposób ochronić „dzieło” Andrzeja Wajdy, tak aby Zemsta pozostała na zawsze tylko jedna, polska, autorstwa Aleksandra Fredro? Drogi dystrybutorze, czymkolwiek się kierowałeś... zasłużyłeś na ten zgryźliwy wstęp i szydercze oklaski.

No ale do rzeczy. Z sympatyczną Susanne Bier, mimo, że płodzi filmu już od dłuższego czasu, pierwszy kontakt miałem dopiero jakoś przed rokiem, kiedy to tak trochę kuchennymi drzwiami natrafiłem na jej Brødre (Bracia – tłumaczenie oryginalne, polskie) z 2004 roku. Film był na tyle dobry, że Amerykanie (znowu oni) ledwie pięć lat później postanowili nakręcić sequel, tyle że w wydaniu... no w amerykańskim po prostu. Z Natalie Portman, z rozmachem i tak dalej. Tak się złożyło, że zacząłem właśnie od niego niestety. Choć formalnie to nawet im wyszedł. Jednak z ciekawości rzuciłem zaraz okiem na duński pierwowzór i tak oto zaczął się mój mały niewinny romansik z Susanne przypieczętowany później jeszcze jednym jej filmem - Tuż po weselu (też podejrzane tłumaczenie).

Dlatego rzecz jasna ucieszyłem się szczerze na myśl, że całkiem szybko jak na polskie warunki trafia na nasze ekrany jej najnowszy film (ledwie 11 miesięcy po premierze światowej). Oczywiście można śmiało domniemywać, iż gdyby nie Oscar, to ta szwedzko-duńsko-amerykańsko-polska „Zemsta z lepszego świata” do naszych kin zapewne nie trafiłaby w ogóle. No ale jest i chwała niebiosom za ten błąd Amerykańskiej Akademii. Błąd, bowiem w mojej skromnej opinii, Oscar został przyznany Zemście niesłusznie. Ale nie dlatego, że film jest słaby. Nie. To konkurenci byli po prostu lepsi. Obejrzałem już wszystkich tegorocznych kontrkandydatów z tej kategorii i jestem tego absolutnie pewien. Zarówno Pogorzelisko, Biutiful jak i Kieł zadziwili i trafili do mnie bardziej. Ale też kto by się tym faktem przejmował.

Bier z typową dla swojej płci kobiecą wrażliwością i delikatnością, lubi zagłębiać się w międzyludzkie relacje i wytykać palcami naszą niestabilność emocjonalną oraz ogólny pierdolnik w głowie. Trzeba przyznać kobietom-reżyserom, że umieją czynić to całkiem zgrabnie. Pewnie znają to z autopsji. O co więc chodzi Pani Bier tym razem? No o tą zemstę przede wszystkim, która przybiera w filmie różne formy i która to tak brutalnie została wycięta ze świadomości miliona kinomanów. Poczucie niesprawiedliwości, skrzywdzenia, osamotnienia, wynikającej z nich wściekłości i rodzącej się z tego wszystkiego potrzeby zemsty dla dowartościowania samego siebie, jest motorem napędowym dla wszystkich bohaterów. A jest ich kilku, począwszy od najmłodszych i zagubionych w świecie swoich rówieśników Christiana i Eliasa, po ich rodziców, uwikłanych w separację, stratę najbliższych i problemy zawodowe.

Zemsta występuje tu w wielu osobach. W roli nauczyciela i wychowawcy, którzy tłumaczą jak należy wychowywać dzieci, oraz jak tego nie robić. W roli sędziego, który przekonuje nas, iż sprawiedliwość zawsze zwycięża i nie warto szukać jej samotnie idąc pod prąd. Także w roli księdza i etyka, którzy nakazują ustępować agresywniejszym i przyjmować najbardziej odrażającą obrazę z pokorą i wyższością. Liczne schematy wzięte żywcem z szeregu znanych nam wszystkim zasad moralnych i etycznych, zostały przez Bier brutalnie zestawione z mniej kolorową rzeczywistością. Bohaterowie szukają sprawiedliwości na własną rękę i wszyscy bez wyjątku mają z tym wielkie problemy. Momentami reżyserka odjeżdża trochę za daleko w swoją nieco naciąganą naiwność, niektóre dialogi i sceny zalatują sztucznością, nie mniej jednak nawet fajnie się to wszystko ogląda. Sporo ukrytej, acz nie wiele wnoszącej dla mnie mądrości wycieka między słowami naszych postaci. Każda z nich ostatecznie po doświadczeniu emocjonalnego wstrząsu, zostaje sprowadzona do parteru, w którym mierzy się ze swoimi lękami i wyuczonymi na blachę zasadami. Życie ciągle nas zaskakuje i zmusza do zmiany punktu widzenia. Najczęściej kiedy dostajemy mocno po dupie. Nic nowego.

Doceniam Bier za podjęcie się w sumie tak śliskiego tematu. Najtrudniej jest opowiedzieć o czymś niedefiniowalnym, co siedzi w nas i czego sami nie potrafimy okiełznać oraz prawidłowo zdiagnozować. Zabawiła się w psycholożkę i z premedytacją wykluczyła z ludzkiej świadomości wiele naturalnych oczywistości oraz szeregu zachowań. W typowo kobiecy, antywojenny sposób wyśmiała demonstrację siły i zaprezentowała własną definicję lepszego świata, który formalnie istnieje tylko i wyłącznie w naszej świadomości, w świecie równoległym, który gnieździ się na milion sposobów gdzieś w naszych głowach. To akurat wydało mi się trochę trywialne i niedopieszczone, tym bardziej, że zrobiła to już po części we wspomnianych Braciach. Jednak dość symptomatyczne wydaje się zakończenie filmu, które pozostawia otwartą furtkę na ogrom interpretacji. Całość stanowi zgrabną produkcję z ambicjami, oraz z typowym dla kina skandynawskiego klimatem. Choć, co ciekawe, momentami Zemsta przypominała mi też Babel Inarritu, co zdecydowanie jest dla niej komplementem. Dobre aktorstwo, fajne zdjęcia, niezła muzyka, niby wszystko jest z nią w porządku, ale żeby od razu Oscar?

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,7

sobota, 9 lipca 2011

Oszukać przeznaczenie

Neds
reż. Peter Mullan, GBR, FRA, ITA 2010
124 min.
Polska premiera: Nieznana



Czasem się zastanawiam, dlaczego tak trudno jest zrobić na tym łez padole dobre i mądre kino społeczne. Przecież do tego nie potrzeba tak wiele. Wystarczy podnieść z ulicy jeden z miliona gotowych do wykorzystania tematów, oczyścić lekko z brudu i ukazać go w trochę innym świetle. Trzeba się tylko odrobinę postarać. Wysupłać ze znaleziska jakąś puentę, wystrugać drogowskaz moralny, postawić na końcu znak zapytania. Nie trzeba udawać, fantazjować ani też zmyślać. Naginać rzeczywistości na potrzeby wyimaginowanej historii wyssanej z palca. Na dzień dobry odpada też cały mechanizm tworzenia komercyjnych, kosztownych i oklepanych już schematów na potrzeby rządnego 3D i HD współczesnego widza. A jednak mimo to, ciągle najtrudniej jest nakręcić w tych czasach film, który prostym językiem opowiada o nas samych, o życiu pozbawionym tony pudru i różu, bez tej dodatkowej kreski karykaturzysty. O koszmarach, pragnieniach, marzeniach, o zupełnie zwyczajnych problemach mieszkańców Warszawy, Paryża, Tokyo, czy też dajmy na to, małej wioski w jednej z ubogich chińskich prowincji. Honor w tej materii ratują... Synowie Albionu.

Na wyspach brytyjskich jak w niewielu miejscach na mapie świata, zawsze powstawało bardzo wiele filmów, które nie tylko komentowały otaczającą ją rzeczywistość, ale też uczyły, podpowiadały jak żyć i brały czynny udział w dyskusji społecznej. Filmy te często produkowano przy współudziale brytyjskiej telewizji (BBC) i mają bardzo bogate tradycje. Na przełomie lat 50 i 60 wykrystalizowała się grupa „młodych gniewnych” nazywana też „nową falą”, którą tworzyli m.in. Lindsay Anderson, Tony Richardson, czy Karel Reisz (choć ten to akurat naturalizowany Czech). Za pomocą kamery analizowali brytyjską rzeczywistość. Ale nie tylko. Robiono to także z powodzeniem na deskach teatralnych. Czasy współczesne to przede wszystkim Ken Loach, Mike Leigh i Stephen Frears. Ale sam ich wszystkich nie zliczę. Ciągłość jest więc zachowana, a bogate filmowe tradycje na wyspach stale są pielęgnowane. Czasy się zmieniają, ale cały czas jest o czym opowiadać. Ludzi niepotrafiących sprostać wymaganiom swojej epoki jest dzisiaj chyba nawet więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ubiegłoroczny Neds Petera Mullana, jak najbardziej wkomponowuje się w brytyjski nurt zaawansowanego kina społecznego. Jak to często w ostatnich latach u nich bywa, Brytyjczycy przede wszystkim zajmują się ludźmi młodymi, którzy zwyczajnie... błądzą. Czyli ćpają, kradną, leją się i w ogóle są zakałą narodu. Mullan jednak zakrzywia trochę bariery czasowe i cofa się do lat 70-tych, konkretnie do szkockiego Glasgow. Nie przeszkadza mu to jednak w niczym, gdyż poruszona problematyka skutecznego wychowywania nieletnich na praworządnych obywateli, zasadniczo nie wiele zmieniła się od dziesięcioleci. Zmieniła się muzyka, ciuchy, używki i przybyło więcej pokus, ale zasadniczo, problem pozostał bez zmian.

The Neds, czyli Non-Educated Delinquents, to pewnego rodzaju subkultura, w skład której wchodzi wykolejona szkocka młodzież i z którą to jest najwięcej problemów wychowawczych. W każdym większym mieście można ich wyodrębnić z tłumu i jakoś nazwać. W Edynburgu na ten przykład małoletnie gangi nazywane są Schemies, a np. w Liverpoolu Scallies. U nas biorąc pod uwagę ostatnią nagonkę, pewnie nazywa się ich kibolami (hie hie). Tak więc Mullan zabiera widzów w świat ulicznych gangów, ich systemów wartości i walk ulicznych na noże. Wszystko to obserwujemy oczami typowego lekko spasionego kujona Johna McGilla, który właśnie rozpoczyna swoją edukację w szkole średniej. Ambicje młokosa wywodzącego się z patologicznej rodziny („matka Polka”, ojciec klasycznie - pijak, zaś starszy brat kryminalista), zestawione ze szkocką twardą dyscypliną w szkole (lanie za byle przewinienie linijką po łapach), na początku przeczą opinii, iż dzieciak z nizin społecznych nie może wygramolić się z tego przygniatającego go syfu. Najlepsze oceny, zachwyt nauczycieli, wszystko to z czasem zostaje jednak skonfrontowane z prawami ulicy, na którą to profesor z linijką w łapie wstępu już nie ma.

Dalej to już stara płyta, znana choćby z innej podobnej produkcji This Is England. Fascynacja nowym otoczeniem, awanse w drabince hierarchii wewnątrz gangu, olewanie szkoły i nauki, bójki, zadymy, sex i alkohol, wiadomo. No ale jednak Mullan w pewnym momencie zrobił wszystkim psikusa, czym mi osobiście zaimponował. Wyłamał się ze schematu i nie przywrócił Johna na prawilną życiową ścieżkę, choć tak rzeczywiście przez moment się dzieje. Opowieść o Nedasach zakończył mało optymistyczną puentą. Ciężko jest się wyrwać ze szponów ulicy. Tylko nielicznym i wyjątkowo zdeterminowanym się to udaje. Setki, tysiące młodych ludzi dorastających na całym świecie w slamsach i ulicznych gangach, są z góry skazani na byt w zbrutalizowanym świecie B, który z mozołem walczy o każdy kolejny wschód słońca. Ostrze w brzuch lub kulka w łeb. Nie oszukasz przeznaczenia. Takie to są już proszę ja was odwieczne prawa przyrody.

Analiza zachowań buntowniczej młodzieży dokonana jest przez Mullana dość ciekawie i bardzo naturalnie. Neds przypomina mi trochę klimatem angielskie kibolskie filmy Football Factory, czy Green Street Hooligans, trochę tez wspomniany wcześniej This Is England. Anglicy po raz kolejny zrobili dobre i mądre kino, które nawiązuje do mało wygodnych dla, wydawać by się mogło, każdego rozwiniętego społeczeństwa tematów tabu. W Polsce umiemy zrobić co najwyżej marne Skrzydlate świnie. Z kamerą nikt nie chce wejść głębiej. Może ze strachu, a może po prostu z braku umiejętności i znajomości zagadnienia. Nic to. Neds zapamiętam na dłużej, głównie z powodu dwóch scen. Pierwsza, to narkomańska projekcja Johna, w której leje się z Chrystusem, oraz bardzo wymowna scena końcowa. Warto wspomnieć, że reżyser Peter Mullan, osobiście wcielił się w rolę ojca pijaka Johna, który także zmaga się ze swoim przeznaczeniem. Wszyscy to robimy. Mam nadzieję, że Neds doczeka się swojej premiery w Polsce. Zasługuje na to.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,0

niedziela, 3 lipca 2011

Chwile ulotne jak ulotka

Passion Play
reż. Mitch Glazer, USA, 2010
94 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy



Kiedyś, jeszcze w czasach swojego zaawansowanego dzieciństwa, gum Turbo i 5-10-15, miałem pewien sen. W zasadzie był to cykl senny, który powtarzał się regularnie przez kilka tygodni. A przynajmniej tak mi się teraz wydaje. Śniła mi się kobieta. Piękna kobieta. Nie był to sen erotyczny, raczej coś z pogranicza magii i fantasy. Zagadkowa piękność o czarnych włosach i prawdziwych ptasich skrzydłach. Niczym anioł ubrana na biało, pozostawiała łunę światła za która podążałem ciemnymi korytarzami dziwacznej budowli. Szukałem jej i starałem odkryć zagadkową tajemnicę. Pamiętam tylko jego wycinki, zamglone fragmenty i te charakterystyczne światło. Lata mijały, sen rozmył się w otchłani upływającego czasu. Do dzisiaj. W trakcie oglądania Passion Play, dawno zapomniany sen ożył w mej pamięci jak za dotknięciem magicznej różdżki. To nieprawdopodobne olśnienie wprowadziło mnie na dłuższą chwilę w stan permanentnego osłupienia. Skrzydlata Megan Fox odkurzyła w mej świadomości sen z przed dobrych kilkunastu lat, który jak się okazuje, cały czas tkwił gdzieś we mnie głęboko i cierpliwie czekał na swoje ponowne okrycie.

Gdyby nie ten przedziwny dowód na istnienie wokół nas zjawisk trudno wytłumaczalnych, o Passion Play zapewne w ogóle bym nie napisał. Jeśli już, to chyba tylko po to, by udowodnić fakt, jak można brawurowo spieprzyć dobrą koncepcję, pomysł i scenariusz także tam, za oceanem i za wielkie pieniądze. Mitch Glazer tworząc ten magiczny obraz zadedykowany swojej matce Zeldzie, mocno zagubił się w swoim wyimaginowanym świecie, ale też zwyczajnie, w podstawach sztuki filmowej. A przecież wcale tak nie musiało być. Passion Play w teorii ma wszystko to, co pozwoliłoby mu na osiągnięcie sukcesu. Głośne nazwiska odtwórców głównych ról: Mickey Rourke, Bill Murray, Megan Fox. Ciekawy, choć w sumie mało wyszukany scenariusz, do tego piękna muzyka, nie najgorsze zdjęcia, a jednak mimo to, wszystko się tu kupy nie trzyma.

Wyblakła już gwiazdka wielkomiejskiej sceny, trębacz Nate Pool (Rourke), cudem uniknąwszy egzekucji na pustyni za swoje grzechy powstałe na wskutek drzemiącego w nim amora, spotyka w tych pustynnych okolicznościach i w środku nocy zagadkowy cyrk pełnego dziwacznych ludzkich osobliwości, a w nim piękną, choć smutną młodą kobietę (Fox) wyposażoną w prawdziwe skrzydła. Nieźle jak na początek, ale potem niestety do głosu dochodzą sceny rodem z kina klasy B w asyście wielu wpadek technicznych i banału w treści, czego nie jestem w stanie do teraz zrozumieć. Glazer chcąc utrzymać magiczny nastrój świata ze snów, miał ten przywilej, że mógł pozwolić sobie tak jak we snach, praktycznie na wszystko. Niestety udowodnił przy tym także, że umiejętność korzystania z takiego komfortu pracy, nie jest pisana dla wszystkich.

Na ekranie obserwujemy kiełkujące uczucie pomiędzy przypadkowym odkrywcą, a skrzydlatą pięknością, która symbolizuje nieskazitelną kobiecą perfekcję i inność jakiej w tych bezdusznych czasach ciągle szukamy. Wszystko to w asyście całkiem zgrabnie dobranej muzyki. Oczywiście jak łatwo się domyślić, coś lub ktoś (Murray) staje im na drodze do pełni szczęścia. Nate Pool musi zawalczyć o to co się zdążyło już wykluć i po raz kolejny naprawiać popełnione przez siebie błędy. Rola Rourke jest bliźniaczo podobna do tej z Zapaśnika z przed dwóch lat. Są tu te same charakterystyczne grymasy i ból rysujący się na jego twarzy. Na starość, ten kawał sztucznie operowanego plastycznie mięsa, stał się bardzo wdzięczną, romantyczną i heroiczną postacią, która budzi litość i współczucie. No ale przyznać mu jednak trzeba, że gra facet po mistrzowsku.

Za to o moim ulubieńcu Murrayu nie wiele już można powiedzieć. Rola drugoplanowa jakich ma wiele na swoim koncie. Zimna, chłodna, wyrachowana i na swój sposób perfekcyjna i typowa dla niego. No ale też to nie jego wina, że w roli bezwzględnego gangstera nie wiele więcej mógł pokazać. Megan Fox, która pod kątem fizycznym nie robiła dotąd na mnie większego wrażenia, muszę przyznać, że w tym przypadku, skrzydła dodały jej niesamowitego uroku. Dzięki nim poszybowała wysoko w moim prywatnym rankingu aktorskich piękności, a jeśli jeszcze wpleść w to wszystko mój odgrzewany anielski sen z dzieciństwa, Fox kojarzyć mi się będzie teraz w sposób wyjątkowy.

I tylko żal tych niedociągnięć i głupich wpadek reżysera. A to Rourke zasypia bez koszuli, a budzi się w nią przyodziany. Innym razem wchodzi do cyrku w środku nocy, po czym po chwili ucieka z niego kiedy jest już widno. Nierzeczywiste granie na trąbce i wiele innych irytujących niedociągnięć, które jakby było mało, komponują się czasem z bardzo nienaturalnie dziwnymi kadrami. Całość niebezpiecznie balansuje na pograniczu filmu klasy B, co z tymi nazwiskami zwyczajnie nie przystoi. Ale też ostatnia scena filmu trochę tłumaczy Glazera i można by było na siłę uniewinnić go ze wszystkich wcześniejszych wpadek uznając je za zamierzone. Jednak dla mnie mimo wszystko brakuje spójności i zmysłu twórcy, który mógł zdecydowanie bardziej dopieścić ten całkiem niezły materiał na film. Drobny szacunek należy mu się jednak za skrytą między wierszami smutną życiową prawidłowość o której tak po prawdzie jest Passion Play. Całe życie poszukujemy swojego anioła, ideału kobiety, skrzydlatej piękności z innego świata, która zabierze nas z tego bagna do siebie i zbawi nasze zbłąkane dusze, by w chwili niespodziewanego spełniania się naszego marzenia, okazuje się nagle, że jest to tylko sen. Piękny sen, jak ten z mojego dzieciństwa. Anioły poza nasza świadomością, po prostu nie istnieją.

3/6

IMDb: 4,5
Filmweb: 4,9