środa, 1 czerwca 2011

Wielki błękit

Melancholia
reż. Lars von Trier, DEN, GER, FRA, SWE, ITA, 2011
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 27.05.2011



Lars von Trier zrobił bardzo wiele, aby w Cannes podczas światowej premiery jego najnowszego dziecka było odpowiednio głośno. Sięgnął po niezwykle ryzykowną zagrywkę w postaci skandalizującego stwierdzenia, w którym to niby pół żartem, pół serio oznajmił, iż jest nazistą i zasadniczo to Hitler był bardzo sympatycznym i mądrym człowiekiem. Oczywiście szybko zrzucił tą wypowiedź na barki swojego specyficznego poczucia humoru i poprosił wszystkich urażonych o dystans do wypowiedzianych przez niego słów, ale biedak chyba zapomniał, że postępowa kultura zachodu aż do przesady brzydzi się wszelkimi przejawami homofobii, rasizmu, antysemityzmu, czy też właśnie faszyzmu. Von Trier pod naciskiem opinii publicznej szybko stracił więc stołek przewodniczącego jury na rzeczonym festiwalu oraz został skazany na banicję i utratę splendoru jakim zapewne cieszyłaby się Melancholia. Co prawda film łaskawie pozostawiono w konkursie głównym, ale obdarowano go tylko jednym wyróżnieniem na odczepne (główna rola żeńska dla Dunst). Ale nie szkodzi. I tak nie mówiło się tak wiele o żadnym innym festiwalowym filmie.

Gdybym jednak to ja był Von Trierem, wstrzymałbym się z tą premierą jeszcze 3 dni. Film o końcu świata mający swój światowy debiut w dniu domniemanej zagłady ziemi (no wiecie, chodzi o tą przepowiednię amerykańskiego kaznodziei) brzmi całkiem nieźle. Marketingowy strzał w dychę. No ale w Cannes mają palmy, słońce i piękne kobiety. Kto by nie chciał.

Tak wię Melancholia. Czekałem na ten film z dużymi nadziejami. Larsa von Triera można nie lubić za styl bycia i sposób uczestniczenia w życiu publicznym, ale filmy robi interesujące i bardzo odważne. Co prawda Duńczyk lekko podpadł mi swoim Antychrystem, ale to bardziej w warstwie merytorycznej. Pod kątem wizualnym i artystycznym wszystko odbyło się bez zgrzytu, pomijając może tego gadającego wilka. Liczyłem więc na utrzymanie tej dość wysokiej formy oraz na znaczne podniesienie intelektualnej poprzeczki.

Zacznijmy od samego początku i absolutnych drobiazgów. Plakat. Jest piękny. Niezwykle prosty, lecz na swój minimalistyczny sposób, bardzo intrygujący i przykuwający uwagę. Tytuł. Wielce wymowny, choć niejednoznaczny. Czym jest melancholia w Melancholii? Otóż jest przepiękną błękitną planetą skrytą za słońcem, która rozpoczyna bardzo widowiskowy taniec śmierci z Ziemią. Zbliżające się do siebie z prędkością ponad 100 tyś. km/h dwie orbity planet, dokonują emocjonalnego spustoszenia w ludzkich ziemskich umysłach. To zupełnie nowe spojrzenie na zagadnienie totalnego zniszczenia i unicestwienia ludzkości, jakże inne od katastroficznych wizji z filmów sci-fi rodem z hollywoodzkich wytwórni. Europa z resztą nie po raz pierwszy, pokazała tu swoją wyższość, mądrość i większą wrażliwość. Skupiła się na ludzkim umyśle, a nie na efektach specjalnych.

Już za same intro wprowadzające do filmu Von Trier zasłużył na wielkie brawa. Czysty artyzm, choć nie każdy to kupi. Żonglowanie pięknem, własną interpretacją apokalipsy, nostalgią i licznymi symbolami które zostaną rozwinięte w części zasadniczej filmu. Wszystko to skąpane jest w spowolnionych kadrach pięknych ujęć kamery, intrygującej muzyce i liryce ukazanej w formie wysokobudżetowego teledysku. Całość zasługuje bardziej na cykliczne wyświetlanie w postaci instalacji audiowizualnych w wielkich galeriach i muzeach świata, niż na ekranach kin. Zwłaszcza tych w centrach handlowych. Takie artystyczne podejście do obrazu jest generalnie najmocniejszą stroną Melancholii. Siła sugestii, perfekcja zdjęć, do tego umiejętne wkomponowana wyrazista emocjonalnie muzyka, wszystko to podkręca wrażenie iluzji w tym idealnym i sterylnym aż do bólu świecie. Warstwie wizualnej nie mam więc absolutnie nic do zarzucenia. Czysta poezja w formie, która przez ponad dwie godziny (może jednak ciut za długo) cieszy moje wymagające oko i ucho. Niestety, tak jak miało to miejsce we wspomnianym Antychryście, także i tym razem zabrakło Von Trierowi trochę pomysłu na mądre poprowadzenie widzów po skomplikowanych meandrach ludzkiego umysłu. Owszem, jest znacznie lepiej niż ostatnio, ale pewne braki są nadal widoczne.

Autor w bardzo sprytny sposób, z pomocą zbliżającej się do Ziemi Melancholii, postanowił rozprawić się z całą naszą ludzkością. Z naszym światem, z jego okropnościami, słabościami, ale też z jego pięknem i marzeniami. Podzielił opowieść na dwie kobiece części, a każdą z nich skoncentrował na jednej z dwóch sióstr, Justine (Kirsten Dunst) oraz Claire (Charlotte Gainsbourg). Każda z nich symbolizuje inną filozofię ludzkiej egzystencji, posiada inną wrażliwość, inne pragnienia i oczekiwania względem swoich najbliższych i życia w ogóle.

Najpierw bierzemy udział w uroczystym ślubie Justine, który staje się pewnego rodzaju manifestem ludzkiego istnienia i zagubienia w świecie pełnym sprzeczności i brutalności. Niby wszystko jest w porządku i zgodne z harmonogramem organizatorów wesela, ale pod tymi wszystkimi uśmiechniętymi maskami cały czas coś nie gra i kłuje w oczy. Zupełnie jak w życiu. Z rodziną jak się okazuje, najlepiej wychodzi się na zdjęciach, na rodziców nie zawsze można liczyć, nowy partner życiowy Justine wydaje się zbyt dosłowny i nierealny, jej szef, z typową dla siebie korporacyjną manierą, reprezentuje materialne podejście do pracy, gdzie nie ma miejsca na litość i sentymenty. Wszyscy marzą tylko o sławie, pieniądzach i szczęściu, oraz o tym, by jak najszybciej skończyło się to okropne wesele. Buntownicza Justine cierpiąca na kiełkującą w niej depresję, balansuje pomiędzy nimi wszystkimi i z każdą minutą coraz bardziej oddala się od definicji „doskonałego” świata w którym przyszło jej żyć. Szukając wyjścia awaryjnego, jakiegoś sensu i zrozumienia, spogląda w gwiazdy, gdzie w oddali tli się już na nieboskłonie Melancholia.

Druga część filmu koncentruje się bardziej na drugiej z sióstr, Claire. Ta na zasadzie kontrastu, wydaje się być bardziej odpowiedzialna, ułożona i pogodzona z życiem. Kochająca żona i troskliwa matka, jako wzór ogólnoprzyjętych zasad moralnych i życiowych. Cel istnienia i dorastania każdego z nas. Łączenie się w pary, budowanie domu i robienie dzieci. Ale Melancholia jest już bardzo blisko Ziemi i mimo, iż naukowcy uspokajają, że błękitna planeta ominie w bezpiecznej odległości matkę ziemię, to jednak w tej dotąd bardzo rozsądnej Claire, szybko rośnie poczucie zagrożenia. Na jej coraz bardziej rozhisteryzowanym tle, ciężko dotknięta zaawansowaną już depresją Justine, wydaje się być niezwykle spokojna i opanowana. Von Trier zestawia więc ze sobą lęki dwóch życiowych filozofii i wystawia je na ostateczną próbę pogodzenia się z tym co nieuniknione. Zadaje pytanie, czy warto z tym walczyć, czy może lepiej pogodzić się z katastrofą, w której należy doszukiwać się oczyszczenia oraz nadziei na lepsze jutro i życie wieczne. Jednocześnie brutalnie uświadamia nam, że w chwili sądu ostatecznego, nie ma równych i równiejszych. Śmierć dotyka nas wszystkich w ten sam sposób i nie ma przed nią ucieczki. I to mi się zasadniczo nawet podoba, jednak brakuje mi w tym wszystkim nieco głębszej myśli i bardziej dosłownej treści. Czegoś na wzór filozoficznych rozważań Tarkowskiego, a nawet Lema. No ale wtedy zapewne film byłby mało zrozumiany dla przeciętnego widza.

Nie ma więc tu zbyt wiele głębokich stwierdzeń i przemyśleń dotyczących sfery życia i śmierci. Lęki bohaterów są stosunkowo zwyczajne, z ich punktu widzenia zupełnie oczywiste, lecz nie do końca mnie przekonują. Reżyser raczej bawi się w wyolbrzymianie gęsto obsadzonych symboli oraz odnosi się z ich pomocą do biblijnych proroctw i ich licznych interpretacji. Widać, że zależało mu przede wszystkim na pokazaniu w możliwie najpiękniejszy sposób chwili ludzkiej zagłady, ale nie tej fizycznej, tylko w jej duchowym wymiarze. Tak naprawdę nikt z nas nie wie jak możemy się zachować w podobnej sytuacji. To tylko takie wróżenie z fusów. Przecież o końcu świata nie może być mowy. Nie mamy na to czasu. Tyle jeszcze musimy w życiu osiągnąć, zrobić, zobaczyć, wychować dzieci, zbudować dom, posadzić drzewo, wyrzucić śmieci... Jakie to wszystko banalne.

Cieszę się niezmiernie, że w Melancholii zamiast paniki wielomilionowych metropolii, zamiast bohaterskiego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki i przypadkowego emerytowanego byłego wojskowego pilota ratujących świat przed zagładą, Von Trier ukazał piękną i wykolejoną z torów człowieczeństwa Kirsten Dunst, nago opalającą się w środku nocy w blasku błękitnej planety. Cieszę się, że zamiast trzęsienia ziemi i wielkich fal tsunami pod którymi ginie komputerowo wygenerowana makieta miast, zbliżająca się do Ziemi porażająca swym pięknem Melancholia wygląda niezwykle przyjaźnie. Temu niesfornemu Duńczykowi chyba rzeczywiście wyszedł wyjątkowo piękny koniec świata. Jest on na swój sposób bardzo ciężkostrawny, przytłaczający swoim ciężarem, ogromem depresji, smutku i poczucia beznadziei, ale zaiste, piękny. I tylko sprawiedliwie ocenić tego dzieła nie potrafię. Zwykle zaraz po zakończeniu seansu, niczym w maszynie losującej w studio Lotto, pojawia mi się w głowie konkretna szczęśliwa cyferka. Tym razem mam z tym pewien kłopot. Rozpaczliwie balansuję pomiędzy piątką, a czwórką, nerwowo szukając gdzieś rozproszonym wzrokiem podpowiedzi. Może zrobię tak. Wyciągnę średnią. Sześć za audiowizual i cztery za merytorykę. Czyli pięć jak w mordę strzelił. Brawo Lars ty faszysto, tym razem ci się udało.

5/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,7

1 komentarz:

  1. ŁUPS, coś się poprzestawiało :P
    Jeszcze raz
    Znowu czytam fajny artykuł. A film... no cóż, bez powyższego wytłumaczenia nie był wogóle zrozumiały. Może to z przyzwyczajenia do tych "amełykanskych" katastroficznych filmów akcji o końcu świata, wyobraźnia mi się zawężyła do takiego wzorca i spojrzenie z innej perspektywy wykracza poza moje rozumienie... Coś w tym filmie było, i jakieś emocje pozostawił, więc zły nie był. Może to ta realizacja jak wspomniałeś, taka oderwana, bajkowa. Niby wypełnione nostalgią, ale to bylo przyjemne. Tak czy inaczej, jako człowiek, któremu do szczęścia potrzebne jest jedynie odnalezienie jego sensu, na koniec świata, wybieram wino na tarasie. W depresji perspektywa końca świata byłaby czymś pocieszającym. I jeszcze byłoby ładne zjawisko natury do ogladania na żywo. I to przyjemne uczucie jakie można mieć tylko w wysokich górach, w słoneczny dzień, bez zasięgu w telefonie. I to uczucie będzie trwać. I już nie trzeba byłoby następnego dnia wstawać tylko po to, by przetrwać kolejny marny dzień.

    OdpowiedzUsuń