środa, 25 maja 2011

Zostawcie Titanica

Woda dla słoni
reż. Francis Lawrence, USA, 2011
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 6.05.2011



Nigdy nie lubiłem cyrku. Byłem w nim za dzieciaka kilka razy, ale mam raczej złe wspomnienia. Tresowane zwierzęta w moich oczach zawsze były tylko zakładnikami ludzkich ambicji. Klauny cyrkowe w ogóle mnie nie śmieszyły, co najwyżej budziły lęk, a wszelkie akrobacje wydawały mi się jałowe. Może gdybym zawczasu trafił do cyrku światowej klasy, zamiast do PRL-owskich nisko budżetowych obwoźnych jarmarków cyrkowych, dysponowałbym dziś inną pozycją wyjściową. No ale tak się nie stało. Woda dla słoni to próba odczarowania podupadłej dziś nieco magii cyrku, kiedy to jeszcze w zamierzchłych czasach amerykańskiej prohibicji reprezentowała jakąś wartość i kiedy cyrk był czymś więcej niż tylko niedzielną mało wyszukaną rozrywką dla rodzin z dziećmi, które nie mają pomysłu na ciekawsze spędzenie dnia.

Skuszony właśnie wizją tej magii skąpanej w sosie słodko-hollywoodzkim, postanowiłem wejść po latach w świat tresowanych słoni, by odszukać w nim to, czego nigdy dotąd nie było mi dane znaleźć. Starałem się podejść do tego zadania umiarkowanie ambitnie oraz bardzo drobiazgowo, ale w zasadzie jedyne co w nim znalazłem, to tonący w wodzie Titanic Jamesa Camerona w wersji 3.0. I to dosłownie. Francis Lawrence postanowił pójść na łatwiznę i zaczerpnął garściami z gotowego kasowego wzorca, którego z premedytacją zerżnął punkt po punkcie. To rzuca się w oczy tak bardzo, że aż dziw bierze, że czytając naprędce opinie i recki znalezione w sieci, nikt się w nich o tym choćby nie zająknął.

W Titanicu o historii pełnej dramaturgii z wyraźnie melodramatycznym zacięciem opowiadała babcia Winslet. Tutaj w podobnym tonie i zamyśle czyni to dziadek Pattinson. Na tonącym statku kwitł nielegalny związek pomiędzy zwykłym cwaniakiem z nizin społecznych (DiCaprio), a damą z wyższych sfer (Winslet). W Wodzie dla słoni identyczna klasowo i wizerunkowo para oraz zależność losowa (słodziutki Pattinson i trochę mniej słodka Witherspoon). U Camerona chciał pokrzyżować plany parce gołąbków czarny charakter w postaci męża niesfornej Winslet, a wiecie kto robi to u Lawrence’a? Tak, zgadza się. Też zazdrosny mąż Pani Witherspoon - pułkownik Landa, tzn. Christoph Waltz. A to tylko wierzchołek (nomen omen) góry lodowej całej wyliczanki pełnej podobieństw i ordynarnych kserówek, która kończy się na spektakularnej destrukcji i zatonięciu Titanica w postaci gigantycznego namiotu cyrkowego. Jedyne za co można pochwalić Lawrence’a, to fakt, że w przeciwieństwie do swojego bardziej utytułowanego kolegi po fachu, całość bliźniaczej historii potrafił umiejętnie zmieścić w o połowie krótszym czasie, dzięki czemu producenci zaoszczędzili trochę zielonych na taśmie filmowej. Choć na moje oko, to więcej w tym zasługi praw fizyki. Namiot zawala się zdecydowanie szybciej niż tonące w wodach Atlantyku 46 tysięcy ton żelastwa (Titanic potrzebował na to dwóch godzin i czterdziestu minut - przypomina Wikipedia)

Zero oryginalności. Połaszenia się na bardziej zawiłą intrygę. Na zabawę w naginanie sztywnych barier scenariusza bazującego na powieści Sary Gruen. Poza rodzynkiem Waltzem, raczej kiepskie aktorstwo. Na widok cukierkowatego Pana „przepraszam że żyję, ale chociaż jestem taki słodki” Pattinsona odbija mi się smak Coca-Coli z czasów pierwszej komunii świętej. Niech mi to wielbicielki Sagi Zmierzch łaskawie wybaczą, choć rzecz jasna zrozumiem waszą chłodną odmowę. Do tego zupełnie nijaka Reese Witherspoon, która jest ani to specjalnie piękna, ani też zbytnio utalentowana. Oboje owszem śliczni i potwornie w sobie zakochani. Historia ta bez wątpienia wzruszy milionami kobiecych istnień, które niczym słońca w deszczu, szukają kolejnych namacalnych powodów do znienawidzenia swoich nudnych związków z zupełnie zwyczajnymi facetami. No ale wybaczcie, ja się w te pospolite widełki zdecydowanie nie łapię.

I wszystko to podążałoby w kierunku bezkresu klapy i obciachu gdyby nie fakt… że jak na złość, całkiem nieźle im to wszystko wyszło. Wizualnie film zrobił na mnie dobre wrażenie. Ładne zdjęcia i umiejętnie wkomponowany element magii i nostalgii jakich wielu z nas ciągle poszukuje w kinie. Być może ktoś odnajdzie w tych wszystkich tresowanych zwierzętach, cyrkowych klaunach i sztuczkach coś więcej. Cokolwiek to będzie i tak będzie lepszy ode mnie. Ja niestety prawie wszędzie widziałem tam sylwetkę wyginających się DiCaprio i Winslet na dziobie Titanica. Szkoda wielka, że w tą oryginalną scenerię postanowiono wkomponować tak bardzo mało oryginalną, znaną już chyba przez wszystkich na pamięć ckliwą miłosną opowiastkę. Film jest opakowany w ładne świecące (różowe) pudełko, nastawiony na zysk i dobre pierwsze wrażenie u damy zabranej przez Pana na pierwszą randkę do kina. Także pewnie na inną wrażliwość widza, skonkretyzowaną płeć i przedział wiekowy. Wszyscy pozostali... uważajcie na słonia. Bywa niezdarny i uwielbia robić to w składzie porcelany.

3/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,6

piątek, 20 maja 2011

Wszyscy jesteśmy Chrystusami

Biutiful
reż. Alejandro González Iñárritu, ESP, MEX, 2010
138 min. Vision Film
Polska premiera: Jeszcze nie czas



Trzy dni temu minął rok od światowej premiery w Cannes najnowszego filmu jednego z najzdolniejszych, a przy okazji także moich ulubionych reżyserów młodego pokolenia, jakim jest Alejandro Gonzáles Iñárritu. Jednak polski dystrybutor - Vision Film, nadal nie zdecydował się podać do publicznej wiadomości daty polskiej premiery. Osobiście obstawiam jesień co i tak jest kpiną z polskiego widza. Mimo, że tego zwykle nie robię, bo też jest to prawnie niedozwolone i publicznie piętnowane, to jednak odważę się zaapelować do wszystkich piewców jego twórczości, aby jednak nie dali wodzić się za nos i aby sami zapewnili sobie dostęp do kultury. Tak, kultury. Biutiful jest jej kwintesencją. Inteligentnym wyrazem emocji jakie kłębią się w każdym z nas. Jest nawet czymś więcej. To mistyczny obraz ocierający się o geniusz w formie i przesłaniu. Współczesna wizja dantejskiego świata, ludzkiego cierpienia oraz biblijnego odkupienia. Powiem wprost… Iñárritu stworzył film w którym się zwyczajnie i tak po szczeniacku zakochałem.

W związku z tak osobistym wyznaniem, ciężko będzie mi obiektywnie i na chłodno podejść racjonalnie do próby ocenienia filmu. Biutiful wywarł na mnie tak wielkie wrażenie, że po wczorajszej jego wieczornej projekcji nie mogłem spokojnie zasnąć. Czuję się trochę jakbym dostał obuchem w tył głowy. To wspaniałe uczucie bezsilności i świadomej emocjonalnej kapitulacji stawia mnie trochę w szachu, ale też rajcuje jak cholera. Dałem się rozłożyć El Negro na łopatki i bardzo się cieszę, że rzadko bo rzadko, ale jednak czasem trafiają się filmy, które potrafią mnie doszczętnie sponiewierać. O to w tym całym oglądaniu przecież chodzi, aby umieć znaleźć w tym co się lubi swoistą ascetyczną formę perfekcji. Aż chce się w tym miejscu napisać… trafił swój na swego.

Iñárritu już swoją dotychczasową tzw. trylogią (Amores Perros, 21 gramów i Babel) udowodnił, że potrafi w szczególny sposób zagłębić się w ludzkie dusze i wydobyć z nich skrywane głęboko przed całym światem uczucia. Że potrafi w niekonwencjonalny sposób opowiedzieć o zawiłościach otaczającego nas świata z punktu widzenia ludzi zwyczajnych. Jego perfekcyjny sposób dobierania aktorów oraz współpracowników budzi moje szczere uznanie. W Biutiful jak i we wszystkich jego dotychczasowych produkcjach, jednocześnie prawym, jak i lewym okiem jest operator Rodrigo Prieto, który odpowiada za wyjątkowo charakterystyczną pracę kamery. Szarpane, jakby niedbałe ujęcia wyłapują setki pozornie nieistotnych szczegółów. Krótkie kadry, niejednostajny leniwie pracujący zoom, umiejętne uchwycenie mimiki twarzy i ludzkiego cierpienia, intuicyjne zrozumienie zapędów reżysera, to wszystko Prieto opanował do perfekcji.

Ale też nawet najlepsze oko nie wychwyci tego co skrywa ludzki umysł. A ten u Iñárritu jest bez wątpienia wielki. Ciężko jest mi z marszu wychwycić puentę Biutiful, przelać na papier dziesiątki kłębiących się w mej głowie myśli. Ogrom symboli, nawiązań do Biblii, manifestację i degradację współczesnych ludzkich idei, kultu pieniądza, definiowanie na nowo zagadnień dotyczących życia, śmierci i miłości. Wszystko to w postaci wielobarwnych impresji zostało zawarte w tych długich stu trzydziestu ośmiu minutach filmu. Z ogromu przekazu można byłoby nakręcić co najmniej trzy bardzo mądre filmy i dobrze wychować tysiące młodych ludzi. Już sam zamysł i odwaga wplecenia w taśmę filmową tak istotnych dla człowieczeństwa, zupełnie przez ludzkość niedocenianych w obecnych czasach wartości, ociera się o najwyższych lotów sztukę filmową. Próba autokreacji biblijnego męczeństwa w dantejskich okolicznościach przyrody, wprost przygniata swoim ciężarem. Jego dosłowność w przekazie w istocie miażdży, ale też klasycznie prowokuje widza do czynnego zaangażowania się w to co ogląda.

Javier Bardem w roli Uxbala, a może Hioba, czy też Chrystusa XXI wieku, zmaga się z kwintesencją ludzkiego męczeństwa. Z rakiem prostaty, z ostatnimi miesiącami swojego życia, z dążeniem do zapewnienia przyszłości i materialnej stabilności swoim dzieciom. Z chorą psychicznie żoną, z chińczykami z którymi prowadzi interesy, z nielegalnymi emigrantami z Afryki, wszystko to dzieje się w multikulturowym bagnie, które znalazło swe ucieleśnienie w europejskiej współczesnej metropolii jaką jest, wydawać by się mogło, rajska i słoneczna Barcelona. Ale to miasto oczami Iñárritu nie ma nic wspólnego z kolorowymi zdjęciami widniejącymi na prospektach biur podróży. Ciągle budowany symbol tego miasta, bazylika La Sagrada Familia jest tylko monumentalnym tłem gdzieś w oddali, na którym toną w pierwszym planie w brudzie i zalewie emigrantów slumsy infernistycznej wizji Babilonu. Świetna zagrywka reżysera. Piękno jest tam w oddali, w zasięgu naszego wzroku i na wyciągnięcie ręki, ale jednocześnie tak bardzo daleko, zupełnie dla nas nieosiągalne. Póki co żyjemy tutaj, w asyście mrówek i robali na suficie, boksujemy się z życiem próbując zdobyć każdego dnia kawałek przyczółku nadziei na lepsze jutro.

Piękno według Iñárritu przybiera karykaturalne pozy. Wywraca jego definicję na lewą stronę o czym świadczy już sama interpretacja celowo przekręconego przez niego anglojęzycznego tytułu. To nie świat nas otaczający i luksusy dnia codziennego są piękne, tylko ludzkie relacje i interakcje. Piękno tkwi w rzeczach oraz czynach małych, tak bardzo przyziemnych. W ludziach pozbawionych złudzeń. Wychodzi na jaw gdy stajemy pod ścianą, gdy nie widać znikąd nadziei. Uxbal w chwili zbliżającego się sądu ostatecznego nabiera chęci do życia, do naprawienia krzywd popełnionych, do scalenia ze sobą rozsypanych w nieładzie życiowych dramatów i licznych niepowodzeń. Stara się odnaleźć szczęście i zaszczepić je innym. W to wszystko wtopiony jest wątek metafizyczny, wręcz spirytystyczny. Zagubione i zbłąkane ludzkie dusze z którymi ma zdolność rozmawiać Uxbal, dodają tej opowieści szczyptę magii i lęku przed próbą rozszyfrowania tajemnicy śmierci. Uxbal krąży między światami żywych i umarłych, za wszelką cenę chcąc pozostać na powierzchni życia. Jednak z każdym dniem zbliża się coraz bardziej do tego drugiego i nieuniknionego, do swojego dawno zmarłego ojca za którym podświadomie tęskni i którego postać stanowi symboliczną klamrę jako dopełnienie całości.

Wielowątkowość, oraz mnogość postaci buduje atmosferę nieładu, choć na swój sposób jest on bardzo uporządkowany. Tu każda postać wnosi do dyskusji coś ciekawego, coś co wpływa bezpośrednio na innych. Wszyscy są tu od siebie zależni, każdy dotknięty jest jakąś traumą, niepowodzeniem i zawodem. Wyznaje inną zasadę szczęścia i pomyślności, ale i tak, wszyscy jadą na tym samym koniu. Klasyczny efekt domina. Splot wydarzeń których nie da się już przez nikogo zatrzymać. Klocki są już dawno w ruchu. Nasze życie jest już z góry za nas zaplanowane i po prostu musimy je tylko sumiennie wypełnić.

Iñárritu w dość hedonistyczny sposób bawi się ludzkim męczeństwem. Niczym Bóg patrzący z góry wystawia na próbę swoje ziemskie owieczki. To już coś znacznie większego i poważniejszego niż kino. To próba okiełznania istoty człowieczeństwa i jego duchowości, z czym od tysięcy lat próbują zmierzyć się najwięksi filozofowie, uczeni i duchowi. To zdumiewające jak wszystko idealnie zgrało się w tym filmie. Z jaką lekkością i gracją przemycono tyle mądrości. Jak bardzo piękna może być brzydota, syf i zgnilizna tego świata. Ileż w tym wszystkim symboli, ukrytych podtekstów i myśli skrytych między słowami. To z pewnością jeden z tych filmów, którego oglądając po raz dziesiąty, dziesiąty raz odkryje się w nim coś nowego.

No i w końcu sam Bardem. Dotąd sądziłem, że tegoroczny Oscar za główną rolę męską dla Colina Firtha, to wynik dodawania sprawiedliwości i sumiennej pracowitości. Było to dla mnie zupełnie oczywiste, ale nie teraz. Rola Bardema, który organicznie i bardzo naturalnie wszedł w postać Uxbala, zupełnie jakby grał samego siebie, bije jąkającego się Firtha na każdym polu aktorskiego rzemiosła. Trochę szkoda, że film nie został doceniony na w zasadzie żadnym liczącym się festiwalu. Na siedemnaście nominacji, jedna nagroda... sam nie wiem, czy to przez niezrozumienie reżysera, zbyt duży stopień kontrowersyjności, ciężar gatunkowy? W sumie to i tak jest dla mnie mało istotne. Ja Iñárritu daję główną nagrodę od serca. Za zdefiniowanie na nowo piękna za pomocą bólu i lęku. Za zdjęcia. Za muzykę. Za klimat. Sześć na sześć. Tylko dwadzieścia kilka tytułów na ponad pół tysiąca miało dotąd zaszczyt być tak hojnie przeze mnie obdarowanych.

6/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,8


poniedziałek, 16 maja 2011

Kryzys gangstera

Kill the Irishman
reż. Jonathan Hensleigh, USA, 2011
106 min.
Polska premiera: Może za rok ;)


Dzisiejsze kino gangsterskie już nie cieszy jak kiedyś. Nie wiem, może po prostu za bardzo siedzę okopany w przeszłości. Opatrzyły mi się charakterystyczne twarze sycylijskich zakapiorów, wydawać by się mogło, wiecznie młodych De Niro, Al Pacino i spółki. Z prezydencką nostalgią spoglądam na najgłośniejsze tytuły kina gangsterskiego, na złote lata z przed dwóch, trzech, czy nawet czterech dekad (o klasyce klasyki z lat 30-tych, czy 40-tych nawet nie pomnę). Na dzieła Scorsese, de Palmy, czy Coppoli. Jednym tchem potrafię wymienić dziesięć najlepszych w mej ocenie tytułów gangsterskiego rzemiosła, lecz na próżno szukać wśród nich choć jednej wartej odnotowania całkiem współczesnej produkcji. Kryzys gangsterki, czy klapki na oczach?

Ostatnim udanym filmem klasyka gatunku jaki pamiętam, był chyba Donnie Brasco z 1997 roku, choć przyznaję, mogło mi coś umknąć po drodze. Era nowego millenium aż po dziś dzień, poza kilkoma marnymi wyjątkami, ani nie przyniosła niczego odkrywczego, ani też choćby umiarkowanie satysfakcjonującego. A i te najgłośniejsze wyjątki, jak np. Infiltracja (choć to tylko remake), czy American Gangster, na tle Ojca Chrzestnego, czy Prawa Bronxu, to takie tam sensacyjno-wybuchowe popierdółki. Dobre do obejrzenia raz w kinie, potem drugi raz na święta w wersji z reklamami w TV do karpia, ale to nie ta ranga, nie ten styl, nikt nie będzie tęsknił za nimi i darzył sympatią głównych bohaterów za lat dziesięć czy piętnaście. I to wszystko? Dwa, trzy, do pięciu względnie przyzwoitych tytułów w jakieś trzynaście lat?

Oczywiście. Latka lecą, Marlonowi Brando już się zeszło niestety, De Niro potwornie osiwiał i zezgredział, trudno też móc wyobrazić sobie detronizację klasyki nad klasykami, trylogii Ojca Chrzestnego. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że w historii kina nigdy już nie powstanie produkcja, choćby ośmielająca się rzucić jej uczciwe wyzwanie. I ja to wiem. Ale też wcale tego od nikogo nie oczekuję. Tak samo jak nie chcę, aby ktoś przebił Odyseję Kosmiczną Kubricka, czy Taksówkarza Scorsese. Są świętości których się nie tyka, gwiazdy po które nie sięga. Ale kino gangsterskie to nie tylko kodeks moralny rodziny Corleone. To nie tylko żywot Carlita. To pewnego rodzaju specyficzne podejście do widza i innego rodzaju spojrzenie na zbrodnię. Przedstawienie i opisanie świata przestępczego w taki sposób, aby widz go polubił. Aby zaprzyjaźnił się z czarnym charakterem rozwalającym łby swoich oponentów i aby z dumą wspominał go przez lata. W końcu gangster to też człowiek. Też ma rodzinę, kochającą żonę (no dobra, z tym bywało różnie) i gromadkę dzieci. Zupełnie jak Kowalski spod trójki.

Niegdyś przeróżne światowe organizacje dostrzegały niebezpieczeństwo demoralizującego wpływu tegoż gatunku na społeczeństwo. Próbowano gangstera zdematerializować, zdjąć z niego brzemię kultu. Często w kinie gangsterskim, główni bohaterowie po błyskotliwej i krwawej drodze na szczyty swej sławy, ginęli okrutnie z rąk moralnej sprawiedliwości. Jakby chciano na całym świecie ostrzec potencjalnego fana bezprawia: Nie idźcie tą drogą, bo skończycie jak oni. Macki prawa, bądź konkurencji prędzej czy później i tak was dopadną. Fani i wyznawcy ripostowali: Żyj szybko, umieraj młodo i z dumą zawieszali nad łóżkiem plakat z Tony'm Montana.

Mimo, że przez lata kino gangsterskie ciągle ewoluowało, pewien schemat i charakterystyka bohatera-gangstera w potocznym jego odbiorze, bardzo się wykrystalizowała. To oczywiście bardzo silny, chorobliwie ambitny charakter. Bezwzględny, ale z moralnym kodeksem i honorem ponad wszystko. Gangsterzy zdawali się być w oczach widzów przedstawicielami jednostki buntu wobec systemu i ładu demokratycznego, który przecież tak samo kradnie i jest bezwzględny. Gangster jeśli już zabija, to kogoś, na kim już dawno Bóg postawił krzyżyk. Na takie moralne usprawiedliwianie przemocy największy wpływ miała epopeja filmów sprzedających schemat działania włoskich klanów mafijnych w wydaniu amerykańskim. Zgadzam się, że mocno zakrzywiły one rzeczywistość i wywindowały gangsterów na najwyższe szczeble klasowej drabinki. Wystarczy jednak spojrzeć na włoską Gommorę, czy liczne rosyjskie i łacińskie produkcje o gangsterskiej nutce, by wiedzieć, że świat przestępczy w rzeczywistości jest o wiele bardziej zawiły i mniej kolorowy. No ale życie to nie film ;)

Tak więc nawiązując w końcu do meritum, z dużą rezerwą i tęsknotą podchodzę do współczesnych gangsterskich produkcji. Nie inaczej było z Kill the Irishman Jonathana Hensleigha. Postanowiłem jednak sięgnąć po ten tytuł, bo po pierwsze mam słabość do fabularnych biografii. Zupełnie inaczej ogląda się filmy ze świadomością, że dana historia oparta jest na faktach. A po drugie, to tak po prawdzie, rzuciłem na niego okiem z braku laku. Jakiś pieprzony kryzys twórczy mnie nawiedził, mało ostatnio oglądam, dużo zamętu w mej głowie z którego nic konkretnego nie wynika. No ale może mi przejdzie. Alkohol w każdym bądź razie nie pomaga. Przynajmniej na razie.

Tytułowy Irlandczyk, to Danny Green, który w latach siedemdziesiątych miał czelność postawić się włoskiej mafii z przedstawicielstwem handlowym w Cleveland. I to jest największy i chyba jedyny plus tej produkcji. Magiczne lata 70-te. Ciuchy, muzyka, samochody, klimat gangsterski jak się patrzy. Miłe dla oka wredne facjaty w rolach głównych. Christopher Walken nadal w formie, choć przypomina już dziadka brontozaura. Lekko spasły ex-Święty, tzn. Val Kilmer, całkiem przyzwoicie w roli uczciwego gliny. Do tego włoskie gęby znane z innych filmów tego gatunku. Paul Sordino, Mike Starr, a nawet Robert Davi. Samego Irishmana zagrał prawdziwy irol z krwi i kości, Ray Stevenson i należy mu oddać mały szacuneczek za umiejętne wczucie się w rolę swojego krajana. Ale tylko mały, bo do dużego mu wiele zabrakło.

Niestety (a raczej stety) Hensleigh, to nie Coppola, czy Scorsese. Żółtodzioby nie powinny brać się za tematy, które finalnie i tak ich przerosną. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, nie potrafił on wydobyć z głównych postaci nawet ułamka tego, co wielcy mistrzowie gatunku wymienieni powyżej. Do tego zamiast iść własną ścieżką, starał się naśladować wielkich tego gatunku. Film ogląda się w sumie lekko i przyjemnie, od strony technicznej wszystko gra, jest płynnie i całkiem nieźle zagrane, ale do diaska, nie ma tych gangsterskich emocji. Nie ma tej iskry jaka powinna zmaterializować się pomiędzy widzem, a choćby Greenem. Ja wcale go jakoś specjalnie nie polubiłem. Nie poznałem i nie okiełznałem. Przeleciał przez ten ekran jak meteor. Tak jak i wszyscy pozostali. Kilka kwestii, parę scen i koniec, lecimy z następnym. Reżyser niby starał się ukazać namiastkę jego życia od kuchni, jego problemy rodzinne, zupełnie przyziemne dramaty, trochę przyscorsesował i scoppolował, ale wszystko jakby po łebkach i bez zagłębiania się w temat. Niczym czytanie gazety tylko po nagłówkach, punkt po punkcie wyrecytował najważniejsze fragmenty jego życia, dodał kilka eksplozji i starych archiwalnych wstawek telewizyjnych dla podniesienia rangi autentyczności (to akurat bardzo dobry myk), ale jak dla mnie, to trochę za mało niestety.

Kryzys gangsterki nadal więc trwa. Leci już czternasty rok i końca tego upadku nie widać. Co pewien czas ktoś próbuje podnieść się na chwilę na kolana, by z nich zaatakować wyprostowaną pozycję człekokształtną, ale praktycznie zawsze kończy się to na bólach i łamaniu kości. Irishmana obejrzeć rzecz jasna można i nawet do tego namawiam. To nie jest zły film. Nawet można dać się raz czy dwa nabrać i uwierzyć, że jednak może być to gangsterska pierwsza liga. Ale to tylko chwilowy eufemizm który szybko mija. Rzecz jasna nie uważam siebie za wyrocznię w dziedzinie oceniania filmów jakichkolwiek. Być może moje wyobrażenie na temat gangsterskich produkcji jest mocno spaczone i wykolejone przez lata sieczki jakiej wszyscy poddani byliśmy przez filmowe studia z Hollywood. Być może świadomie przekreślam wszystko co nowe, bo wolę stare i sprawdzone, bo bardziej cenię sobie grymas Roberta De Niro od uśmiechu Leonarda DiCaprio. A być może też, cholera jasna, to rzeczywiście jest słaby film. Nie wiem. Oceńcie sami.

3/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,4