środa, 27 kwietnia 2011

Międzynarodowy dzień walki z hałasem

Brzmienie hałasu
reż. Ola Simonsson, Johannes Stjärne Nilsson, SWE, FRA, 2010
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.04.2011




Ludzkość od zawsze cierpiała z powodu chorób. Dżuma, cholera, gruźlica i ospa dziesiątkowały ją w starożytności i średniowieczu. W XII wieku szalała ospa, w XIII - trąd, w XIV - dżuma, w XV - syfilis, w XVI - czerwonka, w XVII - gruźlica, a w XVIII - tyfus. Wiek XIX upłynął pod znakiem epidemii cholery, która pochłonęła 40 mln ofiar. W wielkiej epidemii grypy w 1919 r. życie straciło 25 mln istnień ludzkich. Wszystkie poprzednie i tak przyćmiło AIDS zabierając do piachu przeszło 100 mln ludzi, oraz kolejne 5 tyś. ofiar dziennie. A mi jednodniowy i nagły wirus przeziębienia odebrał w październiku możliwość obejrzenia w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego Brzmienia Hałasu, filmu, który koniec końców zdobył nagrodę publiczności i który właśnie wkroczył oficjalnie do polskich kin.

Byłem zły. Bilet w garści, w dodatku darmowy. Chęci ogromne, bo też i film zapowiadał się nieziemsko. Jednak nagła niedyspozycja i ogólna słabość spowodowały, że zarządziłem niemodny odwrót. Gdybym tylko wtedy wiedział, że kapituluję przed filmem, który kilka dni później zostanie wybrany przez warszawską publiczność za najlepszy z pośród dwustu wyświetlonych na festiwalu (a to nie w kij dmuchał wyróżnienie) i że będę musiał czekać pół roku na kolejną szansę jego obejrzenia, to bym pewnie się uparł i do tej Kinoteki poleciał, choćby na szpitalnej pryczy w asyście skąpo odzianych pielęgniarek. No ale w sumie nie ważne. Było minęło.

Tak więc już jest. W zasadzie to od przeszło tygodnia. Zgodnie ze świecką tradycją, najlepsze filmy WFF według publiczności, trafiają na ekrany kin, a potem dalej na DVD. I bynajmniej nie są zwykłymi zapychaczami kinowych repertuarów, a wręcz przeciwnie, bardzo je wzbogacają oraz stanowią miłą odmianę dla komercyjnego zasiewu.

Brzmienie Hałasu to szalony projekt. Rozwinięcie krótkometrażowego Muzyka na jeden lokal i sześć perkusji z roku 2001, którego jak ktoś chce, może sobie obejrzeć na tubie na zasadzie przedsmaku emocji. Niestety film ten, już na linii startu został okrutnie skrzywdzony przez polskiego dystrybutora. W dość perfidny sposób zmieniono mu rodowe imię i nazwisko, zastępując je zupełnie bezsensowną ksywką: Nieściszalni. Nie wiem któremu jełopowi zaświeciła się ta durna żarówka w głowie, ale nie będę się nad nim dalej pastwił. Oszczędzę sobie zakwasów na odciskach palców, a na złość jemu/im, operować będę tytułem prawilnym.

Dla kogo jest to film? Po pierwsze dla miłośników humoru i kina skandynawskiego. Po drugie, dla fanów muzyki wszelakiej, a konkretniej to rytmu i urządzeń perkusyjnych. Jeśli w ciągu zupełnie zwyczajnego dnia, przynajmniej dwa razy przyłapiecie samego siebie na nieświadomym wybijaniu butami pod fabrycznym biurkiem bitu do lecącej w tle muzyki w radiu, jeśli jadąc w windzie lubicie wystukiwać o blaszane ścianki kabiny perkusyjną wersję Enter Sandman Metallici, albo jadąc samochodem, w trakcie mimowolnego, rytmicznego uderzania palcami o kierownicę, nagle i ze zdumieniem odkrywacie w sobie międzyplanetarną jedność z perkusją wydobywającą się z radia samochodowego... to ten film jest stworzony dla was. I nie mówcie mi że tego nie robicie.

Szwedzka grupa muzyczna Six Drummers, znana jest na świecie jako ekipa sześciorga porąbańców, która potrafi wydobyć logiczny dźwięk ze wszystkiego co stworzył na spółę człowiek z Panem niebios, począwszy od szpitalnej strzykawki, na ciężkich koparkach budowlanych kończąc. O dziwo znalazło się także jeszcze dwoje większych od nich popaprańców, Ola Simonsson i Johannes Stjärne Nilsson, którzy postanowili zatrudnić tą zwariowaną grupkę w roli aktorów pierwszoplanowych i nakręcić o nich nie mniej porąbany pełnometrażowy film fabularny. Już raz im się ta sztuka udała dziewięć lat temu, to czemu miało by nie wyjść i tym razem? Efekt tego eksperymentu najlepiej może odzwierciedlić jedno, aczkolwiek zapewne dość mało wyszukane słowo: Miazga. Lepszego nie wymyśliłem.

No bo jak inaczej to określić. Szóstka szalonych perkusistów zakłada grupę przestępczą o charakterze wybitnie terrorystycznym, by dokonać muzycznej vendetty na mieszkańcach do szpiku zepsutego muzycznie miasta, pogrążonego w prymitywnym bezguściu. Wcielają w życie czteroetapowy program noszący nazwę „Music for one city and six drummers”. No i się dzieje. Wkraczają do szpitala, banku, filharmonii i innych miejsc publicznych siejąc terror, chaos i o zgrozo... poczucie rytmu. Metronom wyznaczający tempo sześciu muzycznym degeneratom staje się synonimem ich przestępczej działalności. Za rozpracowanie tej plugawej szajki bierze się komisarz policji o wyjątkowo mało muzycznym imieniu Amadeusz. Jest to jedyne dziecko wywodzące się z wybitnie uzdolnionej muzycznie rodziny, który nie posiada ani słuchu, ani cienia życzliwości do muzyki. Wszystko o czym marzy, to permanentna cisza i spokój. Hałas jakim terroryzuje miasto szóstka perkusistów, staje się jego obsesją i przekleństwem. Piękny więc to motyw wyjściowy do udanego scenariusza opartego na starym jak świat zestawieniu: Zły policjant kontra dobrzy przestępcy. Rodzi on na ekranie multum zabawnych spięć i szereg trudno do opisania wydarzeń. A wszystko to razem i bez śladu litości, atakuje z godną podziwu celnością przepony publiczności (słowo daję, rym przypadkowy).

Brzmienie hałasu nie jest od poruszania trudnych tematów życiowych. Nie ma na końcu, ani w środku żadnego morału. Nie ma także skrytych między wierszami tajemnych przesłań. Nie razi nawet po oczach sensem i nadmiarem logiki. Powstał po prostu po to, by rozśmieszyć do łez za pomocą muzyki i by może trochę uporządkować ten hałas kłębiący się gdzieś w naszych duszach. Wszędzie gdzie się pojawia wzbudza skrajne emocje... Skrajnie fantastyczne. Jedno jest pewne. To nie jest film z rodziny zwyczajnych. Filmy niezwyczajne mają to do siebie, że rozmnażają się przez zaskoczenie. A tego doświadczyłem dziś bardzo wiele. Po seansie widziałem wokół same uśmiechnięte od ucha do ucha twarze, choć przyznaję, marny to argument, gdyż film, wraz ze mną, na ogromnej sali kinowej oglądało w sumie osób trzy. W tym dwie o niejasnej orientacji seksualnej.

Pisząc aktualnie te słowa, właśnie dotarła do mych uszu pewna dość zdumiewająca mnie informacja, którą to postaram się wkomponować w tą nieco chaotyczną reckę, w dodatku jeszcze mając czelność zmontować z niej zakończenie. Mianowicie, jak powiedziała to przed chwilą w telewizorni pewna blond pani w niebieskim, dzisiejszy dzień był/jest międzynarodowym dniem walki z nadmiarem hałasu. Łał. Cóż za niesamowity splot wydarzeń i zbiegów okoliczności. Walka z hałasem w wykonaniu sześciu głośnych perkusistów grających na nerwach w asyście nadmiaru decybeli. Tak samo bez sensu, jak światowy dzień bez samochodu, mięsa, lub jakiejś tam masturbacji. I właśnie dlatego, że jest bez sensu, obejrzenie tego filmu nabiera sens. Bądźcie więc z sensem i idźcie na seans. Awangarda w świecie hałasu. To naprawdę ma sens.

5/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,6

niedziela, 24 kwietnia 2011

Magicians do not exist

Iluzjonista
reż. Sylvain Chomet, FRA, GBR, 2010
90 min. Hagi
Polska premiera: 26.11.2010



W gąszczu trójwymiarowych i wysokobudżetowych współczesnych animacji skierowanych do całych rodzin, liczy się przede wszystkim śmiech i rozrywka. Komputerowa grafika w pędzie do doskonałości z roku na rok sama sobie podnosi poprzeczkę, spychając przy tym na margines znaczenia klasyczną animację. Najlepsi aktorzy z dumą użyczają swoje głosy gadającym osłom i jednookim potworom, a oczarowany nimi świat leje ze śmiechu i słono płaci za kolejne bilety do kin. Interes się kręci niczym Król Julian na żyrandolu. Nie wiem tylko, czy przypadkiem w którymś momencie troszeczkę nie przeszacowano. Dzisiejsze animacje kojarzą się przede wszystkim z lekką i niezobowiązującą rozrywką, która idzie w parze z wysokim zaawansowaniem technicznym produkcji, prezentując przy tym blisko zerową wartość intelektualną niestety. Na szczęście kwintesencja animacji jeszcze nie zginęła i może w dość wybiórczy sposób, ale jednak, udaje jej się czasem dotrzeć do szerszego grona odbiorców, także i nad Wisłę.

W ostatnich latach powstało przynajmniej kilka udanych animowanych filmów, które wstrząsnęły światem kina. Warto wspomnieć przede wszystkim o izraelskim Walcu z Baszirem, o Persepolis, Trio z Belleville, czy choćby futurystycznej Metropii. Ich największą siłą jest treść. Nie promują surrealistycznych stworów z ludzkim głosem i dwuznacznym poczuciem humoru, lecz pokazują prawdziwych ludzi i dziwny ten świat skąpany w klęskach oraz zapętlony w zbrojnych konfliktach. Bo niby czemu nie można wykorzystać animacji do opowiedzenia ważnych i dramatycznych historii z życia wziętych? Dlaczego tak ciężko dziś o animowany film wojenny, dramat psychologiczny, czy choćby horror? Czy animacja koniecznie musi nas tylko rozśmieszać do łez? (Są pornosy Manga, ale to się nie liczy ;)).

Jakże bardzo różnią się te wyżej wymienione filmy od cukierkowych i doskonałych technicznie Shreków, Toy Storów i Madagaskarów. Ciężko zestawić je w jednym rzędzie z tą całą Pixariadą. A jednak, jakby nie było, przynajmniej z czysto podręcznikowego punktu widzenia, jest to jedna familia. Na szczęście równie wiele jak ich łączy, także je dzieli.

Pamiętam, że bardzo dobrze przyjąłem swego czasu pierwszy w historii pełnometrażowy i w pełni stworzony komputerowo Toy Story. Był rok 1995. To od niego wszystko się zaczęło. Nowoczesna kombinowana technika animacji i nieograniczony pokaz możliwości graficznych zapierały dech w piersiach. Studio Pixar z hukiem otworzyło furtkę na nowy i niczym nieskrępowany świat animacji. Minęło dziesięć lat. Powstało kilkadziesiąt zrobionych na jedną i tą samą modłę filmów i ten stary podziw oraz zaskoczenie, zostały brutalnie zdeprecjonowane przez komercyjny pęd za zielonym.
Stąd właśnie moja tęsknota za nieco prostszą kreską. Za animacją z duszą. Za kartką i ołówkiem. Za komiksowym klimatem. Może trochę mniej płynnym ruchem postaci, ale za to za rysunkiem, który umie opowiedzieć mi ciekawą historię, a nie tylko próbującym rozśmieszyć do łez mnie i całe stado opychających się popcornem dzieciaków.

Jednym z ciekawszych współczesnych twórców dorosłej animacji, jest Francuz Sylvain Chomet. W 2003 roku popełnił On niebanalne Trio z Belleville. Film o niezwykłej karykaturalnej kresce, niemal kompletnie pozbawiony dialogów zaskoczył i wzbudził na świecie przeróżne emocje. Ja zostałem nim oczarowany, choć nie od razu. Urzekła mnie wyimaginowana kraina Chometa. Potrafił jak mało kto ożywić własnoręcznie naszkicowane komiksy. No i w końcu historia. Tyleż prosta co i absurdalna. Kupiłem ją bez wahania.

Minęło siedem długich lat i Chomet powrócił na ekrany z kolejną czarującą historią. Nominowany do tegorocznego Oscara Iluzjonista, to niezwykła opowieść również pozbawiona słów i dialogów. Nie potrzebne są napisy i lektor, kreska broni się sama. Tym razem cofamy się do końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie Francuz pochyla się nisko nad nieżyjącym już Jacquesem Tatim, francuskim komikiem, reżyserem, aktorem i scenarzystą. To właśnie jego niezrealizowany scenariusz posłużył Chometowi za wzór Iluzjonisty. Nawet nazwał swojego głównego bohatera rodowym nazwiskiem Tatiego – Tatischeff, a w jednej ze scen, skrzyżował ich drogi łącząc w oryginalny sposób animację z żywą fabułą.

Tatischeff jest dystyngowanym starszym Panem o wzorowej, acz lekko niezgrabnej aparycji. Jego ćwiczone latami magiczne sztuczki zdają się już nikogo nie bawić. Coraz mniej osób żyje iluzją, a coraz więcej domaga się bardziej namacalnych i nowoczesnych substytutów życia. Iluzjonista zmuszony jest jeździć po Europie szukając nowych odbiorców dla swoich stałych gwoździ programu. W jego wędrówce towarzyszy mu niesforny królik z kapelusza i przypadkowo zapoznana mała dziewczynka z irlandzkiej prowincji, która początkowo zafascynowana jego magią, z czasem sama popada w tryby zgniłego konsumpcjonizmu, zdradzając przy tym ideały starszego Pana.

Historia ta poraża bogactwem symboli. Kryzys magii charakteryzuje przykry dla wszystkich czas przemijania. Coś się kończy, coś się zaczyna. Magia przegrywa z marną rock'n'rollową kapelą, Tatischeff z brutalnym wynikiem dodawania. To nie jest świat dla outsiderów bujających w obłokach z minionej epoki. Walka o przetrwanie i próba dostosowania się do współczesnych trendów z góry skazana jest na porażkę. Jak bardzo człowiek może dać się poniżyć dla kilku zielonych? Otóż duet Chomet-Tati zgodnie odpowiadają. Nie warto tego robić. Nigdy. Świat iluzji stał się zbyt piękny i zbyt utopijny dla współczesnego szlifu tandety i pogoni za pieniądzem. Lepiej uznać, że magicy nie istnieją. Może ktoś kiedyś jeszcze za nimi zapłacze. Może...

Requiem dla magii stał się nad wyraz inteligentnym manifestem. Głosem ludzi celowo zapóźnionych i okaleczonych przez brutalnie pędzący czas przemian. Mimo końca lat pięćdziesiątych, historia jak ulał pasuje do naszych współczesnych realiów. To duża siła Iluzjonisty Chometa i wielkie owacje na stojąco dla protoplasty postaci Tatischeffa, mistrza Tatiego we własnej osobie.

Sztuka animacji może i nie dorównuje współczesnym dziełom wychodzącym z pod ręki studia Pixar czy Disneya, ale też w mojej ocenie, kreska Chometa jest o wiele bardziej przekonująca. Nie udaje czegoś większego, czym w rzeczywistości nie jest. Przypomina mi trochę starą grę Broken Sword, którą swego czasu bardzo lubiłem. Skryte detale oraz liczne nawiązania do świata rzeczywistego, w połączeniu z urzekającą mimiką postaci, groteską wydarzeń i wysokich lotów humorem, windują Iluzjonistę na piedestał animacji.
I tylko tego magika żal.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,6

niedziela, 10 kwietnia 2011

Polak potrafi

Niepokonani
reż. Peter Weir, USA, 2010
133 min. Monolith Films
Polska premiera: 8.04.2011



Już od dwóch tygodni nie widziałem żadnego nowego filmu. Ten wyraźny spadek formy zwalam po części na swój chwilowy kaprys na nadrabianie zaległości z klasyki kina. Np. na TVP Kultura trwa kapitalny cykl „Kwiecień z Bergmanem” który gorąco polecam. Ale też z drugiej strony, wieje teraz nudą w polskich kinach niestety. Ostatnie premiery, delikatnie mówiąc, nie rzucają na kolana. Dobry początek roku chyba mnie trochę rozpieścił. No ale w końcu w ten weekend trafiły na ekrany trzy całkiem interesujące, przynajmniej na pierwszy rzut oka pozycje. Jedną z nich jest jeden z lepszych polskich filmów ubiegłego roku, Erratum Marka Lechkiego, którego widziałem już w październiku i oczywiście bardzo namawiam do uczciwego zmierzenia się z nim. Drugim ciekawym kąskiem jest niemiecki propagandowy dokument Niedokończony film, ale o nim szerzej może następnym razem, jak już będzie mi dane go zobaczyć. Dziś natomiast o potencjalnie najgłośniejszej premierze z tej trójki, a być może nawet także i całego miesiąca. Peter Weir, twórca takich obrazów jak Stowarzyszenie umarłych poetów, czy Truman Show, po siedmiu latach rozbratu z kamerą filmową, powraca na duży ekran, by opowiedzieć fascynująca opowieść o dzielnym Polaku w roli głównej.

Niepokonani to żonglerka fikcją literacką opisaną w roku 1956 roku przez Sławomira Rawicza w „Długim marszu”, który w 1940 roku rzekomo uciekł z sowieckiego gułagu na Sybirze, pokonując 6500 km pieszo do Indii. Jak było naprawdę, dowiadujemy się dopiero po wielu latach, stosunkowo niedawno, tuż po śmierci Rawicza w 2005 roku. Okazało się bowiem, że żaden z niego bohater. Dziennikarze BBC ustalili, że Rawicz najzwyczajniej w świecie łgał. Owszem, był w łagrze, ale opuścił go zaraz po porozumieniu Sikorski-Majski i razem z armią Andersa wyszedł z ZSRR do Iranu. Okazało się też, że rezydujący w 1942 roku w Kalkucie oficer brytyjskiego wywiadu Rupert Mayne potwierdził, iż przesłuchiwał wówczas trzech mężczyzn, którzy mówili, że dotarli tu pieszo, uciekając z łagru na Syberii. Prawdziwy uciekinier ujawnił się brytyjskiej prasie tuż po śmierci Rawicza. Jest nim Witold Gliński i mieszka obecnie w Kornwalii. Jak sam twierdzi, po wojnie opowiedział o ucieczce Rawiczowi, a ten jak widać, opowieść sobie przywłaszczył i opublikował. Gliński książkę Rawicza czytał, ale w żaden specjalny sposób się do niej nie odniósł. Jak wyjaśniał, chciał zapomnieć o wojnie i o tym, co przeżył.

Dlatego też lekki niesmak kładzie się na produkcji Weira, który oparł ją na historii Rawicza właśnie. W przeszłości wiele razy kwestionowano jego wydaną w dwudziestu pięciu językach książkę. O ile opis życia w gułagu był wiarygodny, o tyle zobrazowanie samej ucieczki był niedokładny, nieprawdopodobny i wręcz naiwny. Już sam fakt pokonania wysokich lodowych szczytów Himalajów przez grupkę wygłodzonych i umęczonych wędrówką przez cały kontynent uciekinierów, zakrapiało na opowieść fantasy.

Nie mniej jednak Weir zdecydował się nakręcić o tym film. Przez przeszło dwie godziny widzimy na ekranie, jak grupa śmiałków dowodzona przez Polaka Janusza (Jim Sturgess), pokonuje kolejne kilometry, walczy z przeciwnościami losu, natury, oraz z permanentnym wycieńczeniem i głodem. Oni tak ciągle idą i idą, po drodze giną kolejni towarzysze ucieczki, Colin Farrell popisuje się swoim nożem i tatuażami ze Stalinem i Leninem na piersi, a Ed Harris swoją jankeską dumą i siłą (ten film chyba by nie powstał, gdyby do grona uciekinierów nie dołączono charakternego Amerykanina z którym może identyfikować się publika za oceanem). Ich wyczyn, prawdziwy, czy zmyślony, z naturalnych względów musi budzić podziw i uznanie. Ale niestety mimo próby przedstawienia trudnych warunków mroźnej Syberii, pięknych zdjęć, dobrej gry aktorskiej, Weir moim zdaniem nie umiał zarazić mnie ich wielkością. Przez ponad dwie godziny nie poczułem ich wycieńczenia, heroizmu i trudu podróży. Cała ich wędrówka wyglądała właśnie jak powieść Rawicza. Nienaturalna, naciągana i lekko naiwna. Rozmowy między bohaterami banalne i mimo momentami głębokiego patosu, dość płytkie. Kompletnie tego nie kupiłem. Nie widzę tu pokonanych 6500 kilometrów. Nie zmęczyłem się wraz z nimi. Nie odmarzły mi palce u nóg i nie padałem spragniony trupem. Weirowi wyszedł z tego co najwyżej trudny marsz na orientację.

W warstwie merytorycznej więc jest dość marnie, ale dostrzegam też kilka znaczących plusów i powodów, dla których mimo wszystko powinniśmy cieszyć się z tego, że jednak taki film powstał. Po pierwsze dlatego, że jest to jeden z nielicznych i pewnie także jeden z ostatnich filmów, który okiem cudzoziemca opowiada o dramatycznym losie Polaków w ZSRR. Po drugie, Polacy nie są tu przedstawieni w tradycyjnej roli pijaków i złodziei oraz trzeciego planu jako rechot historii. Jest wręcz na odwrót. Polacy występują tu w roli głównej, są najważniejsi i najmężniejsi (no dobra, jeden Polak). Weir przyjemnie łechta nasze ego i wysokie mniemanie o nas samych oddając w ten sposób szacunek "dzielnemu" Rawiczowi.

Już pal licho tego oszusta. Ten film potraktujmy nie jako wierne odwzorowanie brawurowej ucieczki z sowieckiego łagru, lecz jako hołd złożony setkom, a może nawet i tysiącom Polaków, którzy próbowali i tym nielicznym, którym ta sztuka się udała, ale świat nigdy o tym się nie dowiedział. Jak np. historia Ryszarda Reiffa, który uciekał z zesłania dwukrotnie. Albo Juliana Czuby, który z Syberii na pieszo powrócił do Polski, lub imponujące losy Marii Byrskiej, która przedarła się z Kazachstanu do Londynu. Nikt nie wie ilu ich tak na prawdę było. Wielu z tych, którym ta i podobne sztuki się udały, nigdy tym faktem się nie chwalili, bo i w realiach siermiężnego PRLu można było za to zarobić co najwyżej czapę, a nie podziw i szacunek. Szkoda więc trochę, że cały świat dowiedział się o heroizmie i poświęceniu Polaków dopiero za pomocą zmyślonej historii Rawicza. Ale cóż... szukajmy mimo wszystko pozytywów. Przynajmniej ktoś spróbował. U nas taki film i tak by nie powstał.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,5