środa, 16 marca 2011

Zupełnie bez znaczenia

Poznasz przystojnego bruneta
reż. Woody Allen, USA, ESP, 2010
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 11.03.2011



Woody Allen musi bardzo lubić Europę. No może nie tak bardzo, jak jego ukochany Nowy Jork, nie mniej jednak w ostatnich latach, Allen często pojawia się na starym kontynencie z kamerą, czy też w nieco innym charakterze, ze swoim klarnetem. Albo z jednym i drugim jednocześnie. Nie ukrywam, że do gustu bardziej przypadają mi jego produkcje kręcone w rodzimej Ameryce. Tam za wielką wodą, wydaje się być bardziej swojski. Schizofreniczny, paranoidalny, choleryczny i ekscentryczny, czyli taki, jakiego uwielbiam. Natomiast za każdym razem kiedy pokonuje Atlantyk, zamienia się w lekkoducha o romantycznym nastawieniu. Nie wiem, może to wpływ innego powietrza, kultury i jedzenia. Może próbuje w ten sposób odnaleźć w sobie dawną młodzieńczą werwę, a może zwyczajnie ma już trochę dość amerykańskiej maniery i na starość postanowił otworzyć się na nowe horyzonty. Cokolwiek jest tego przyczyną, Woody Allen po raz już czwarty, czy nawet piąty w ostatnich latach, wprowadza się na stary kontynent, by ponownie rozprawić się z ludzkimi słabościami do romansów.

No tak. Romansów. Bo z tego bruneta jest to takie zwykłe romansidło. Lekkostrawne i zupełnie nieskomplikowane. Mniej wymagające, ale też i mniej słodkie niż protoplasta jego europejskich romansów - Vicky Cristina Barcelona. Już zwiastun telewizyjny macha rączką do kobiet i kusi je znaną Allenowską, lekko romantyczną manierą o twarzy boskiego Banderasa. Wygląda na to, że ten brzydki, drobny inteligencik w okularach (Allen, nie Desperado), na starość porzucił swoją imponującą buntowniczą naturę oraz tą jego konsekwentną walkę z ludzką głupotą. Ale najbardziej ubolewam nad jego rezygnacją z wyśmiewania własnych słabości, wad i stereotypowych uprzedzeń. Rok wcześniej nakręcił za oceanem naprawdę świetny Whatever Works i już myślałem, że po drobnych europejskich skokach w bok, powrócił na właściwe tory, a tu bach... znowu Londyn i znowu komedia romantyczna. Najgorsze, że jego następny i zarazem najnowszy film, kręcony jest właśnie w Paryżu. Z utęsknieniem czekam więc na Warszawę.

No trudno. Niech już będzie (po raz trzeci) ten Londek. Co otrzymujemy tym razem? Przede wszystkim kapitalną gwiazdorską obsadę. Tego akurat można mu pozazdrościć. Mam wrażenie, że Allen nawet jeśli chciałby nakręcić krwistego pornosa, to na casting zgłosiłyby się aktorskie celebrytki i celebryci z hollywoodzkiej ekstraklasy. Dzięki wypracowanej przez lata pozycji niekwestionowanego autorytetu w światku filmowym, oraz dzięki swojemu oryginalnemu autorskiemu stylowi, Allen może zatrudnić właściwie każdego aktora na jakiego będzie miał w danej chwili ochotę. Co lepsze, w drugą stronę działa to w jeszcze bardziej klarowny i zautomatyzowany sposób. Każdy aktor chce grać u Allena. Rola w jego filmie w każdym aktorskim CV, wygląda prawie jak namalowany fresk ilustrujący złapanie Pana Boga za nogi.

Natomiast u kobiet-aktorek, chęć zostania muzą Allena, charakteryzuje się pewnego rodzaju seksistowskim pożądaniem i sprężystą trampoliną dla swojej kariery. Sam Allen kocha kobiety i wcale się z tym nie kryje. Wypromował mnóstwo aktorek i wiele z nich zamienił w piękne, inteligentne, dojrzałe kobiety, które w jego filmach nie spełniały tylko i wyłącznie roli ozdoby mężczyzn. Wcale nie traktował je instrumentalnie. No, może poza wyjątkiem swoich żon i kochanek ;)
Wystarczy wspomnieć największe jego muzy z przeszłości: Diane Keaton z co najmniej kilku filmów oraz ślubnego łoża państwa Allenów. Mariel Hemingway w Manhattanie, Mia Farrow w Złotych czasach radia, Juliette Lewis w Mężach i żonach, Mira Sorvino w Jej wysokość Afrodyta, Julia Roberts we Wszyscy mówią kocham cię, Elisabeth Shue w Przejrzeć Harry'ego, Winona Ryder i Charlize Theron w Celebrity, a także Christina Ricci, Helen Hunt, Meryl Streep, Penelope Cruz, czy w końcu Scarlett Johansson we własnej osobie. Lista marzeń, nieprawdaż?

W brunecie padło na Naomi Watts i olśniewającą Freidę Pinto. Jednak tym razem, to w męskiej obsadzie jest bardziej „ciężko”. Anthony Hopkins i Antonio Banderas w jednym filmie, to aktorski duet mistrzów. Przy takim zestawieniu nazwisk nie sposób napisać cokolwiek innego, niż absolutna perfekcja. I tak w zasadzie jest. Wszystkie role odegrane są wspaniale, mocno, szczerze i zupełnie naturalnie. Kreowane przez nich postacie są szalenie przekonujące i takie zwyczajnie ludzkie.

I to by było na tyle jeśli chodzi o plusy niestety. Tak słabych kwestii i dialogów u Allena autentycznie już nie pamiętam. Być może tak źle nie było nigdy. Przy brunecie, lajtowa Vicky Christina Barcelona wygląda jak dzieło Szekspira. W tym filmie kompletnie nic nie jest istotne. Otrzymujemy wycinek z życia zupełnie zwyczajnych ludzi, dwóch par w różnym wieku, ich rodzin oraz bliskich, którzy doświadczają typowych dla współczesnego świata szeregu problemów. Miłości i jej braku, kryzysu wieku średniego, kryzysu małżeńskiego, przedmałżeńskiego, kryzysu twórczego, moralnego, licznych romansów, skoków w bok i zdrad. Do tego Allen dołożył szczyptę chorobliwej ambicji zawodowej, oraz permanentne pożądanie i seksizm u wszystkich bohaterów. Jest więc wszystko i nic jednocześnie.

Klarneciarz zawarł w jednej pigułce i za pomocą lekko krzywego zwierciadła nasze wielkomiejskie zabiegane żywota i zagubione dusze. Ale też niestety pozbawił ich wszystkich stosownej głębi. Postacie robią co mogą. Jest zabawnie, precyzyjnie, lekko i przyjemnie. Nie sposób też marudzić na nudę przed ekranem. I mimo tego, że w wielu momentach w brunecie odczuwa się starego, dobrego ducha Allena, a pomiędzy scenami słyszy się jego muzykę, to niestety pierwsze co przychodzi mi na myśl próbując ocenić jego najnowsze dzieło to... zawód.

Ale też Allen, jakby przewidując miałkość swojej opowieści, ratuje swoją twarz w sposób bardzo dla siebie charakterystyczny. W zupełnie zdystansowany do samego siebie sposób, już na samym początku opowieści, za pomocą słów narratora prezentuje widzowi szekspirowski cytat: "Życie jest wrzaskliwą opowieścią, a na końcu nic nie znaczącą”. Tak. Właśnie taki jest ten film. Hałaśliwy, zwariowany, nawet trochę zabawny, ale zupełnie bez znaczenia. Wracaj chłopie do Ameryki.

3/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz