niedziela, 27 marca 2011

Sztuka dla zaawansowanych

Młyn i krzyż
reż. Lech Majewski, POL, SWE, 2011
85 min. Instytucja Filmowa Silesia Films
Polska premiera: 18.03.2011



O tej produkcji wprost nie wypada nic nie szepnąć. Trzy lata powstawał film, który aspiruje do miana łamacza schematów i wyznacznika w światowej kinematografii nowych standardów. Także tych czysto technicznych. Serce rośnie na myśl, iż mowa jest o filmie polskim. Niezwykle rzadko staje przed rodzimym reżyserem szansa na odniesienie międzynarodowego sukcesu i uznania. Nie często też polski widz może na wielkim ekranie zobaczyć w filmie wyprodukowanym nad Wisłą, znane i cenione zagraniczne nazwiska aktorów. Tego typu wyróżnienie i emocje zagwarantował nam właśnie zapewne zupełnie nieznany przeciętnemu Kowalskiemu, Lech Majewski.

Trzy lata to szmat czasu. Co powstało w tym czasie? Arcydzieło? Przerost formy nad treścią? Artystyczny bełkot? Jeszcze tego do końca nie ustaliłem. Przyznaję, że mam z tym trudności i pomimo tego, że od czasu zmierzenia się z nim na dużym ekranie w jednej z najmniejszych sal kinowych w Polsce, minęło już pięć dni, nadal nie umiem racjonalnie określić się w jego ocenie. To bardzo trudny film. Wymaga od widza dużej wyrozumiałości, cierpliwości oraz artystycznej wrażliwości. Z pewnością nie każdy będzie potrafił przejść już pierwszej selekcji na bramce. Wielu także zginie na miejscu odpadając od ściany podczas początkowej fazy trudnej technicznie wspinaczki. Ale tym, którym uda się dojść na sam szczyt gwarantuję, że odczują pewnego rodzaju satysfakcję. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

Kim jest Lech Majewski? A no jest to postać nietuzinkowa. Chodząca definicja człowieka o duszy artysty. Reżyser filmowy i teatralny, a także pisarz, poeta, malarz i kompozytor. Członek Gildii Reżyserów Amerykańskich i Europejskiej Akademii Filmowej. Współpracował ze studiem Davida Lyncha, pisał scenariusze dla hollywoodzkiej fabryki snów, wystawiał przedstawienia nad Tamizą, a także reżyserował opery, komponował i produkował muzykę klasyczną. Człowiek orkiestra to za mało, by określić wszystkie jego artystyczne dokonania. Świat kina poznał go szerzej w roku 1999, kiedy to swoją premierę miał film Wojaczek, oparty na tragicznej biografii Rafała Wojaczka - poety wyklętego. Film uzyskał ponad 20 nagród na całym świecie. Zaś dwa lata później Majewski, składając hołd zmarłemu Ireneuszowi Siwińskiemu, autorowi scenariusza, nakręcił chyba najsłynniejszy dotąd swój film – Angelus. W tym też miejscu zaczęła się moja przygoda z tym twórcą.

Niezwykle barwny i metafizyczny Angelus, zrobił na mnie spore wrażenie. Bardzo oryginalny i nowatorski reprezentant swojskiego realizmu magicznego, oczarował publikę niemal na całym świecie. Śląska gwara i okultyzm zaprezentowana została w krzywym zwierciadle przez typowych naturszczyków, co podkreśliło jego autentyczność i szczerość w przesłaniu. Angelus zrobił także ogromne wrażenie na światowej sławy historyku sztuki, Michaelu Gibsonie, który specjalizuje się w malarstwie mistrza pędzla, Pietera Bruegela. Pewnego razu zaproponował on Majewskiemu przeniesienie na mały ekran jego książki pod tytułem „Młyn i krzyż”, która stanowi dogłębną analizę słynnego obrazu tego malarza pt. „Droga krzyżowa”. Początkowo miał to być tylko dokument, ale Majewski uznał, iż jego interesuje tylko fabuła. Uparł się i postanowił na podstawie obrazu, a raczej analizy dzieła sztuki, zbudować interesującą opowieść. Było to karkołomne i wręcz syzyfowe przedsięwzięcie. Jak bowiem na podstawie zastygłego w nieruchomej pozie pejzażu i namalowanego przed kilkoma wiekami jednego kadru, można rozbudować jakąkolwiek historię?

Majewskiemu w podjęciu tej szalonej decyzji z pewnością pomógł fakt, iż w przeszłości zaczynał właśnie jako malarz. Niestety mu nie wyszło. Jak sam mówi, pozostał żal i poczucie niespełnienia, stąd z pewnością w tym momencie odkrył w sobie duże pokłady zalegającej nostalgii i sentymentu do sztuki malarstwa. Postanowił więc zmierzyć się z tym wyzwaniem, zwłaszcza z kimś tak wielkim jak Bruegel, który z kolei był uznanym niderlandzkim szesnastowiecznym malarzem, czerpiącym inspiracje z codziennego życia ludu, a także z Biblii. Jego chyba najsłynniejszy obraz to „Wieża Babel”, który znam nawet i ja sam, zupełny laik w temacie malarstwa. Wszystkie największe prace malarza wystawione są w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum, ale Majewski skupia się tylko na tym jednym konkretnym, wiszącym w sali nr 10.

Żeby lepiej zrozumieć zamiary reżysera, należy nieco uważniej przyjrzeć się analizowanemu w filmie dziełowi sztuki. „Droga krzyżowa” została namalowana w roku 1564 i jak na tamtejsze standardy, był to obraz nieco szalony i odbiegający od panującej wtedy mody. Bruegel w niezwykły sposób złamał nim liczne perspektywy. W centralnym miejscu umieścił gigantycznych rozmiarów skałę, na której szczycie umieścił młyn z krzyżowanymi niczym krucyfiks ramionami wiatraka. Symbolizuje on świątynię, a pracujący w nim młynarz – Boga, spoglądającego z wysoka na swoje owieczki. Poniżej u podnóża skały widać w zastygłych pozach około setkę ludzi, w tym w nieco dalszym planie, Chrystusa boleśnie wykrzywionego pod ciężarem niosącego krzyża.
Majewski postanowił skupić się tylko na wybranych dwunastu charakterystycznych postaciach z obrazu. Doszukując się w ich sylwetkach głębszej historii, wszedł z kamerą pomiędzy ich zastygłe twarze i przedstawił jeden dzień z ich życia oraz w kulminacyjnym momencie filmu, chwilę, w której wszyscy zastygają według wskazówek pędzla ich stwórcy. Malarska umiejętność komponowania kadrów przez Majewskiego, oraz jego artystyczny sposób podejścia do procesu tworzenia filmu, niewątpliwie ułatwiły mu to niezwykle trudne zadanie.

Młynowi i krzyżowi wiele dała także doborowa, międzynarodowa obsada aktorska. W dzisiejszych czasach posiadając wielki budżet, zakontraktowanie wielkich nazwisk nie stanowi wielkiego problemu. Jednak w tym konkretnym przypadku, Majewski kręcił film dosłownie za zgromadzone przez lata zaskórniaki, finansową przychylność przyjaciół oraz niewielkie dofinansowanie przez PISF. Sprowadzenie na Jurę Krakowsko-Częstochowską Charlotte Rampling, Michaela Yorka, czy Rutgera Hauera, było możliwe przede wszystkim dzięki artystycznej wrażliwości i fascynacji Majewskim wspomnianej trójki. Rampling będąc pod ogromnym wrażeniem jednej z wystaw-instalacji Majewskiego w Paryżu, sama wysłała do niego propozycję zatrudnienia jej w jakimkolwiek przedsięwzięciu naszego reżysera. York również został ujęty artystyczną wrażliwością Majewskiego, dzięki swojej małżonce artystce-fotograf, która zaciągnęła go na wernisaż prac Polaka. I tylko z Hauerem były drobne problemy, choć nie z jego winy. Wymagania finansowe stawiane przez hollywoodzkie agencje pośredniczące zdawały się być nie do przeskoczenia, ale dzięki temu, że sam Hauer zaraził się pomysłem i propozycją otrzymaną od Majewskiego, postawił na swoim i przyleciał do Polski z wielkim entuzjazmem i zapałem do pracy.

Dwa lata z trzech sumarycznego procesu produkcji, trwały prace przy obróbce zdjęć i nakładaniu na siebie licznych warstw w studio Odeon. Była to niezwykle mozolna i benedyktyńska praca. Majewski wykorzystał do tego celu technikę blue box, oraz nagrane podczas przypadkowego pobytu w Nowej Zelandii sekwencje układu charakterystycznych dla tego rejonu niezwykle malowniczych chmur. Co ciekawe, podczas pobytu na wyspach, pokazał przy okazji w studiu w którym powstała saga Władców Pierścieni, próbkę zmontowanych już ujęć. Miejscowi producenci i graficy byli ponoć pod wielkim wrażeniem efektu łączenia warstw oraz sposobu budowy pejzaży. I właśnie ze względu na techniczny aspekt produkcji, Majewskiemu należą się największe brawa, szacunek i uznanie. Miłośnicy najbardziej wymyślnych efektów specjalnych może nie zostaną powaleni na kolana, ale ci o bardziej wysublimowanym guście estetycznym, z pewnością docenią trud producentów włożony w proces powstawania tych magicznych scenografii.

Natomiast co do warstwy bardziej merytorycznej, to jak wspomniałem na samym początku, nie umiem się jednoznacznie określić. Brakuje mi chyba wiedzy na temat historii dzieł sztuki i malarstwa. Nie chadzam do galerii i na wernisaże, nie dyskutuję godzinami na temat wystawianych tam prac. Oglądając film, momentami czułem się trochę jakbym był tylko po ośmiu klasach podstawówki i próbowano wpoić mi zasady mechaniki kwantowej. A przecież nie uważam się za totalnie nieczułego na wszech maści artyzm odbiorcę. Na tym więc właśnie polega największa trudność w odbiorze dzieła Majewskiego. Młyn i krzyż jest kierowany do bardzo specyficznej niszowej widowni. Ilość kin pokazujących ten film, częstotliwość wyświetlania, a także wielkość sal kinowych i prezencja towarzyszących mi podczas mojej projekcji widzów, jasno dowodzi mojej teorii, iż film ten jest przeznaczony tylko dla wyjątkowo wrażliwej artystycznie publiki.

Choć na szczęście nie do końca. Twórcy pozostawiają praktycznie każdemu chętnemu szeroko rozwartą furtkę, która prowadzi do ich świata. Wystarczy się poddać i dać ponieść malarskiemu pejzażowi. I mnie to przejście na drugą stronę płótna chyba ostatecznie się udało. Po wyjściu z kina odczułem zadowolenie oraz miałem świadomość uczestniczenia w czymś wielkim. Cieszę się, że powstają u nas takie filmy. Cieszy mnie to, że reszta świata cmoka na ich widok z uznaniem. Na tle tych na pęczki powstających w tym kraju plastikowych chłamów, Młyn i krzyż jawi się jako dzieło sztuki z dalekiego i egzotycznego importu. Lech Majewski ponownie zaryzykował i dzięki temu wyraźnie zostawił daleko w tyle peleton złożony z wielu marnych rodzimych reżyserów, którzy już nawet nie próbują udawać, że go ścigają. I mają rację. Większości z nich, ta sztuka i tak nigdy by się nie udała.

5/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 7,7

środa, 16 marca 2011

Zupełnie bez znaczenia

Poznasz przystojnego bruneta
reż. Woody Allen, USA, ESP, 2010
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 11.03.2011



Woody Allen musi bardzo lubić Europę. No może nie tak bardzo, jak jego ukochany Nowy Jork, nie mniej jednak w ostatnich latach, Allen często pojawia się na starym kontynencie z kamerą, czy też w nieco innym charakterze, ze swoim klarnetem. Albo z jednym i drugim jednocześnie. Nie ukrywam, że do gustu bardziej przypadają mi jego produkcje kręcone w rodzimej Ameryce. Tam za wielką wodą, wydaje się być bardziej swojski. Schizofreniczny, paranoidalny, choleryczny i ekscentryczny, czyli taki, jakiego uwielbiam. Natomiast za każdym razem kiedy pokonuje Atlantyk, zamienia się w lekkoducha o romantycznym nastawieniu. Nie wiem, może to wpływ innego powietrza, kultury i jedzenia. Może próbuje w ten sposób odnaleźć w sobie dawną młodzieńczą werwę, a może zwyczajnie ma już trochę dość amerykańskiej maniery i na starość postanowił otworzyć się na nowe horyzonty. Cokolwiek jest tego przyczyną, Woody Allen po raz już czwarty, czy nawet piąty w ostatnich latach, wprowadza się na stary kontynent, by ponownie rozprawić się z ludzkimi słabościami do romansów.

No tak. Romansów. Bo z tego bruneta jest to takie zwykłe romansidło. Lekkostrawne i zupełnie nieskomplikowane. Mniej wymagające, ale też i mniej słodkie niż protoplasta jego europejskich romansów - Vicky Cristina Barcelona. Już zwiastun telewizyjny macha rączką do kobiet i kusi je znaną Allenowską, lekko romantyczną manierą o twarzy boskiego Banderasa. Wygląda na to, że ten brzydki, drobny inteligencik w okularach (Allen, nie Desperado), na starość porzucił swoją imponującą buntowniczą naturę oraz tą jego konsekwentną walkę z ludzką głupotą. Ale najbardziej ubolewam nad jego rezygnacją z wyśmiewania własnych słabości, wad i stereotypowych uprzedzeń. Rok wcześniej nakręcił za oceanem naprawdę świetny Whatever Works i już myślałem, że po drobnych europejskich skokach w bok, powrócił na właściwe tory, a tu bach... znowu Londyn i znowu komedia romantyczna. Najgorsze, że jego następny i zarazem najnowszy film, kręcony jest właśnie w Paryżu. Z utęsknieniem czekam więc na Warszawę.

No trudno. Niech już będzie (po raz trzeci) ten Londek. Co otrzymujemy tym razem? Przede wszystkim kapitalną gwiazdorską obsadę. Tego akurat można mu pozazdrościć. Mam wrażenie, że Allen nawet jeśli chciałby nakręcić krwistego pornosa, to na casting zgłosiłyby się aktorskie celebrytki i celebryci z hollywoodzkiej ekstraklasy. Dzięki wypracowanej przez lata pozycji niekwestionowanego autorytetu w światku filmowym, oraz dzięki swojemu oryginalnemu autorskiemu stylowi, Allen może zatrudnić właściwie każdego aktora na jakiego będzie miał w danej chwili ochotę. Co lepsze, w drugą stronę działa to w jeszcze bardziej klarowny i zautomatyzowany sposób. Każdy aktor chce grać u Allena. Rola w jego filmie w każdym aktorskim CV, wygląda prawie jak namalowany fresk ilustrujący złapanie Pana Boga za nogi.

Natomiast u kobiet-aktorek, chęć zostania muzą Allena, charakteryzuje się pewnego rodzaju seksistowskim pożądaniem i sprężystą trampoliną dla swojej kariery. Sam Allen kocha kobiety i wcale się z tym nie kryje. Wypromował mnóstwo aktorek i wiele z nich zamienił w piękne, inteligentne, dojrzałe kobiety, które w jego filmach nie spełniały tylko i wyłącznie roli ozdoby mężczyzn. Wcale nie traktował je instrumentalnie. No, może poza wyjątkiem swoich żon i kochanek ;)
Wystarczy wspomnieć największe jego muzy z przeszłości: Diane Keaton z co najmniej kilku filmów oraz ślubnego łoża państwa Allenów. Mariel Hemingway w Manhattanie, Mia Farrow w Złotych czasach radia, Juliette Lewis w Mężach i żonach, Mira Sorvino w Jej wysokość Afrodyta, Julia Roberts we Wszyscy mówią kocham cię, Elisabeth Shue w Przejrzeć Harry'ego, Winona Ryder i Charlize Theron w Celebrity, a także Christina Ricci, Helen Hunt, Meryl Streep, Penelope Cruz, czy w końcu Scarlett Johansson we własnej osobie. Lista marzeń, nieprawdaż?

W brunecie padło na Naomi Watts i olśniewającą Freidę Pinto. Jednak tym razem, to w męskiej obsadzie jest bardziej „ciężko”. Anthony Hopkins i Antonio Banderas w jednym filmie, to aktorski duet mistrzów. Przy takim zestawieniu nazwisk nie sposób napisać cokolwiek innego, niż absolutna perfekcja. I tak w zasadzie jest. Wszystkie role odegrane są wspaniale, mocno, szczerze i zupełnie naturalnie. Kreowane przez nich postacie są szalenie przekonujące i takie zwyczajnie ludzkie.

I to by było na tyle jeśli chodzi o plusy niestety. Tak słabych kwestii i dialogów u Allena autentycznie już nie pamiętam. Być może tak źle nie było nigdy. Przy brunecie, lajtowa Vicky Christina Barcelona wygląda jak dzieło Szekspira. W tym filmie kompletnie nic nie jest istotne. Otrzymujemy wycinek z życia zupełnie zwyczajnych ludzi, dwóch par w różnym wieku, ich rodzin oraz bliskich, którzy doświadczają typowych dla współczesnego świata szeregu problemów. Miłości i jej braku, kryzysu wieku średniego, kryzysu małżeńskiego, przedmałżeńskiego, kryzysu twórczego, moralnego, licznych romansów, skoków w bok i zdrad. Do tego Allen dołożył szczyptę chorobliwej ambicji zawodowej, oraz permanentne pożądanie i seksizm u wszystkich bohaterów. Jest więc wszystko i nic jednocześnie.

Klarneciarz zawarł w jednej pigułce i za pomocą lekko krzywego zwierciadła nasze wielkomiejskie zabiegane żywota i zagubione dusze. Ale też niestety pozbawił ich wszystkich stosownej głębi. Postacie robią co mogą. Jest zabawnie, precyzyjnie, lekko i przyjemnie. Nie sposób też marudzić na nudę przed ekranem. I mimo tego, że w wielu momentach w brunecie odczuwa się starego, dobrego ducha Allena, a pomiędzy scenami słyszy się jego muzykę, to niestety pierwsze co przychodzi mi na myśl próbując ocenić jego najnowsze dzieło to... zawód.

Ale też Allen, jakby przewidując miałkość swojej opowieści, ratuje swoją twarz w sposób bardzo dla siebie charakterystyczny. W zupełnie zdystansowany do samego siebie sposób, już na samym początku opowieści, za pomocą słów narratora prezentuje widzowi szekspirowski cytat: "Życie jest wrzaskliwą opowieścią, a na końcu nic nie znaczącą”. Tak. Właśnie taki jest ten film. Hałaśliwy, zwariowany, nawet trochę zabawny, ale zupełnie bez znaczenia. Wracaj chłopie do Ameryki.

3/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,2

czwartek, 10 marca 2011

Nie lękajcie się

Ludzie Boga
reż. Xavier Beauvois, FRA, 2010
120 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.01.2011



Znalazłem wreszcie chwilę, by zmierzyć się z najgłośniejszym filmem ubiegłego roku we Francji i jednym z ciekawszych obrazów wyprodukowanych w 2010 roku w Europie. Nagrodzony m.in. zaszczytnym Grand Prix festiwalu w Cannes, oraz Cezarem - Ludzie Boga (czy może raczej O ludziach i bogach), rozprawia się z dogmatem wiary, a także rozlicza moralność człowieka walczącego w imię różnych Bogów, różnych filozofii i cywilizacyjnych naleciałości. Film, który w dzisiejszych kosmopolitycznych i konsumpcyjnych czasach, próbuje określić istotę wiary i jej rolę w naszym zabieganym, wyzbytym biblijnych zasad moralnych świecie. Wiary ascetycznej, nieskażonej współczesnymi koślawymi naroślami z jakimi od dłuższego już czasu boryka się na całym świecie kościół. Smaczku całemu przedsięwzięciu dodaje fakt, że opowieść ta oparta jest na prawdziwych wydarzeniach jakie miały miejsce w latach 90-tych. Tak więc po Czarnym czwartku i jego politycznym ciężarze, teraz na tapetę biorę kryzys wiary i rolę Boga we współczesnym świecie. Uff… znowu ciężko.

Xavier Beauvois za pomocą swojego filmu, przedstawił szerszej opinii publicznej dramat francuskich mnichów, którzy zostali wplątani w wojnę domową jaka miała miejsce w połowie lat 90-tych w górach algierskiego Atlasu. Klasztor trapistów w Tibhirine założony przez Francuzów jeszcze w okresie międzywojennym, kiedy to Algieria była częścią francuskiej kolonii, miał za zadanie wspierać miejscowych ubogich, leczyć chorych i szerzyć chrześcijańskie słowo w tym zupełnie odmiennym wyznaniowo kraju. Ale nie tylko. Chrześcijańscy mnisi mieli być przede wszystkim, nawiązując do nauk Koranu, autentycznym i żywym dowodem na obecność w ich kulturze chrześcijan. Żyjąc z nimi od lat w harmonii, oddawali tym samym szacunek muzułmańskiej społeczności, a także ich Świętej Księdze.

Do końca lat 80-tych ich wspólna koegzystencja była wzorowa. Lokalna ludność chętnie korzystała z cywilizacyjnych dobrodziejstw i leków swoich „Białych Panów”. Jednak wtedy nagle nastał kryzys na rynku surowców naturalnych, który spowodował zamieszki i wzmocnił antykolonialną partyzantkę, a także aktywował skrajne środowiska islamistów. Te postanowiły odzyskać władzę i swoją tłamszoną pod panowaniem europejczyków dumę. W efekcie wojny domowej wygnano tysiące zamieszkujących w Algierii Francuzów i wprowadzono wojskowo-policyjny reżim, w którym rzecz jasna, najbardziej ucierpiała ludność cywilna.

Historia francuskich mnichów nawiązuje właśnie bezpośrednio do tego okresu. Beauvois na podstawie zebranych materiałów i naocznych świadków tamtych wydarzeń, przedstawił życie codzienne klasztoru, jego daleko zaawansowaną asymilację z lokalną społecznością, ale przede wszystkim, wyjątkowo osobiste odczucia jego rezydentów na tle zmieniających się właśnie wydarzeń społeczno-politycznych. Nagłe krwawe wydarzenia, nasilające się akty terroru, porwań i morderstw cudzoziemców, uwypukliły w nich zupełnie naturalne oraz charakterystyczne dla zwyczajnych ludzi lęki i słabości. Obserwujemy ich pogłębiające się wątpliwości, wewnętrzne narady i przemyślenia, czy aby na pewno powinni tu zostać? Czy należy wypełnić swoją misję i powołanie, a przy okazji każdego dnia czekać na niechybną śmierć z kul islamskich partyzantów? Czy wypada pasterzom opuszczać swoje owce i pozostawiać je samopas?

Nie będę pisał o ich ostatecznych postanowieniach i o tym jak finalnie zakończyła się ta gehenna, choć to jest akurat bardzo łatwo przewidzieć, lub wyczytać między słowami choćby w oficjalnym opisie filmu przez dystrybutora. Ja jednak nie o tym. A przynajmniej niezupełnie.

Bardzo podoba mi się w tym filmie zestawienie ze sobą dwóch ciągle rywalizujących od lat kultur i religii. Bliskiego nam, wydawać by się mogło, cywilizowanego chrześcijaństwa, ze światem islamu. Zderzenie dwóch definicji świata, miłości, szczęścia i pokoju, z punktu widzenia mieszkańca starego kontynentu. Ale sądzę, że także i On (czyli My), będzie miał problem z rozpoznaniem w tym filmie własnej i odziedziczonej po przodkach ścieżki prowadzącej finalnie do bram niebieskich. Zamknięci w klasztorze cystersi, prezentują tu bowiem zupełnie inny i chyba jednak trochę obcy współczesnej cywilizacji obraz chrześcijaństwa. Ascetyczny minimalizm w treści i w formie. Wymowna skromność, brak kościelnego przepychu i wylewności. Szacunek do pracy i pomoc bliźnim. Klasztor duchownych, którzy nie żądają żadnych opłat za leki, za odprawienie chrzcin czy ślubu, zawsze służą radą i pomocą, a przy tym żyją na granicy ubóstwa i są szczęśliwi niosąc pomoc potrzebującym. Tak właśnie wyobrażamy sobie rolę kościoła we współczesnym świecie. Niezbrukane i nieskażone zepsuciem cywilizacyjnym chrześcijaństwo, które znamy z kart najświętszej Biblii. Co ważne, nie odczuwa się w tym filmie wynaturzonej nienaturalności, czy celowo naszkicowanej karykatury, która w jakiś pokrętny sposób ma wywyższyć chrześcijaństwo nad islamem i innymi religiami. Nie. Nie o to w tym chodzi, acz takie skojarzenia mogą nasunąć się mimowolnie same.

Mam wrażenie, że twórcy filmu szukali w tej opowieści wspólnego mianownika dla obu wyznań. Zestawili ze sobą dwie wiary w Boga i wplątali je w wichry wymagającej poświęceń wojny. Mimo minimalizmu w treści, która poprzedzona jest długimi modlitwami i pieśniami, film naszpikowany jest wieloma filozoficznymi przemyśleniami. Ludzi Boga można odebrać w dwojaki sposób. Jako dość zwyczajny i dramatyczny zarys historyczny oparty na faktach, oraz jako wstęp do głębszych rozważań na temat istoty wiary i jej wpływu na życie codzienne. Cieszy mnie fakt, że we Francji film obejrzało kilka milionów Francuzów, a tytuł przez wiele tygodni nie schodził z pierwszego miejsca listy bestsellerów. To może oznaczać, że wielokulturowa ludność francuska, przedstawiciele tego teoretycznie zgniłego i zepsutego moralnie zachodu, chce rozmawiać o Bogu i szuka w nim jakiegoś głębszego sensu, nadziei i wskazówek moralnych. Może po latach postępowej antyklerykalnej polityki tolerancji i miłości, nieco zagubiona kultura zachodu odczuwa nagłą potrzebę sięgnięcia do korzeni swojego chrześcijaństwa. A może po prostu to tylko chwilowy kaprys i moda. Nie wiem. Wiem natomiast, że film zdecydowanie warto obejrzeć. Bez obaw, to nie jest kościelny propagandowy bełkot, lecz wyzbyta wszelkich uprzedzeń, czysta i prawdziwa podróż do biblijnego Ogrodu Oliwnego, w którym to niegdyś Jezus przeżywał lęk i ludzki strach, a także prosił swojego Ojca o to, aby nie przyszło na niego to, co ostatecznie przyszło. Nie lękajcie się. Oglądajcie.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,3

piątek, 4 marca 2011

Zbrodnia bez kary

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł
reż. Antoni Krauze, POL, 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.02.2011


Są takie filmy które powstają nie dla komercyjnego zysku, poklasku mas i nagród filmowych, a przynajmniej nie są to główne aspekty decydujące o ich powstaniu i dalszej promocji. Produkcje filmowe, które nawiązują do ważnych dla narodów wydarzeń historycznych, stanowią w kinematografii zupełnie odrębny nurt, do którego osobiście mam inne nastawienie, niż w przypadku kina komercyjnego, rozrywkowego, czy nawet stricte artystycznego. Filmy te traktuję według innych norm. Powstają one bowiem w innych celach. Ciąży na nich większy ciężar gatunkowy, odpowiedzialna edukacyjna misja i prawda historyczna. Dlatego też dziś będzie nieco mniej kinematograficznie. Nie będę się czepiał typowo filmowych niuansów, wytykał wpadki techniczne, kiepskie aktorstwo, nonszalancki, typowo polski montaż, zdjęcia czy muzykę. Choć o tym może trochę na końcu. Będę za to z wielką przyjemnością i zarazem z bólem, pastwił się wraz z reżyserem filmu i Kazikiem Staszewskim, nad zbrodniczym komunistycznym systemem z minionej epoki, który niestety dotąd nie został sprawiedliwie osądzony i rozliczony. Być może będzie to osąd zbyt dosłowny i nader osobisty, ale też w moim przypadku, jest on jak najbardziej uzasadniony.

Nienawiść do sierpa i młota wyssałem niemal z mlekiem matki, choć tak naprawdę poczułem ją pełnią piersi dopiero w dorosłym życiu, ucząc się komunistycznych zbrodni na podstawie kolejnych odsłanianych przeze mnie kart z historii. Jedną z nich postanowił upublicznić Antoni Krauze, twórca Czarnego czwartku. Janek Wiśniewski padł. Dlaczego ten film według mnie jest tak bardzo ważny? Ano dlatego, że odzwierciedlając wiernie wydarzenia z grudnia 1970 roku, jednocześnie demaskuje zakłamanie i dezinformacje jakie wbija się do głów licznym pokoleniom od lat. A przy okazji wzywa (mam taką nadzieję) do należytego i sprawiedliwego osądu, ciągle żyjących jeszcze odpowiedzialnych za tamte zbrodnie aparatczyków władzy, ZOMOwców, funkcjonariuszy MO i wysokiej rangi wojskowych. Ci krew z rąk dawno już zmyli, zdążyli też zmienić mundury na krawaty i się przebranżowić, ale zapachu zdrady nie wyplami żaden, nawet najlepszy środek chemiczny.

Wśród aktualnej elity rządzącej, tak chętnie przecież nawiązującej do swych opozycyjnych i solidarnościowych korzeni, nie widać dziś niestety już nawet chęci udawania w odpowiednim nazywaniu rzeczy po imieniu, a walka o rozliczenie komunizmu zepchnięta została do partyjnych i ideowych trzecioligowych przepychanek oraz awantury o stołki. Niestety po dziś dzień boleśnie odczuwamy skutki ułożenia się z komunistami przy Okrągłym Stole w 1989. Dziś, ponad dwadzieścia lat po tych jakże ważnych dla Polski wydarzeniach, szczerze powątpiewam w ich rzekomy sukces. O wiele lepiej wybrnęli z żelaznej kurtyny nasi południowi sąsiedzi, Węgrzy, czy choćby Rumunii, którzy o żadnym układaniu się z sowieckimi pachołkami słyszeć nie chcieli. Rozwiązali ten problem raz na zawsze serią z Kałasznikowa. Mało humanitarnie? Zapraszam do kin na Czarny czwartek. Niech widz sam sobie w duchu odpowie, czy zbrodniarze i mordercy narodu polskiego, aby przypadkiem nie zasługują na taki sam los, czy może tak jak nasze kolejne już rządy, wolą płacić im wysokie emerytury, chroniąc jednocześnie przed zasięgiem niezawistnego sądownictwa.

Udając się do kina, doskonale znałem historyczny zarys omawianych przez twórców filmu wydarzeń. Wiedziałem czego się spodziewać oraz jak skończy się omawiana historia, a jednak mimo to, ciągle i niemal w każdej minucie odczuwałem wewnętrzny niepokój, żal, złość i smutek, które rozrywały mnie od wewnątrz. Ból i zwątpienie w sprawiedliwość dziejową… przerażającą niemoc i bezsilność. Dziś, przeszło 40 lat po krwawych wydarzeniach z Wybrzeża, żyjąc w teoretycznie wolnej Polsce, możemy sobie tylko zadawać pytania. Zupełnie oczywiste odpowiedzi niby nasuwają się same, ale to i tak za mało by rozliczyć winnych z ich krwawej przeszłości. Grudzień 70, Czerwiec 76, Sierpień 80, wcześniej Marzec 68, czy Czerwiec 56, to tylko ważne dla jeszcze żyjących ofiar i historyków epizody w życiu skrzywdzonego narodu. Ktoś przeprosił? Zapłacił? Odpowiedział przed Sądem? Od 1995 roku żaden Sąd nie może skazać ówczesnego zwierzchnika sił zbrojnych, odpowiedzialnego za przynajmniej kilka z wymienionych wyżej zbrodni – Generała Jaruzelskiego. I już nie skaże. Nie zdąży. Za to dzisiaj Prezydent Komorowski w imię „zasług” dla narodu, przyjmuje go z honorami i zaprasza do Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Rechot historii? Raczej niesmak i żenada, oraz splunięcie tysiącom ofiar i ich rodzinom w twarz.

Właśnie dlatego należy udać się do kina. Wszyscy i bez wyjątku, jesteśmy to winni bohaterskim robotnikom i milionom zupełnie zwyczajnym Polakom, którzy w tamtych trudnych czasach, potrafili z dumą wypiąć swoje piersi przeciw… polskim czołgom. To często nasi przodkowie, członkowie rodzin, ojcowie i dziadkowie, także bracia i siostry. Antoni Krauze za pomocą taśmy filmowej, oddał im wszystkim należną cześć i chwałę. Zrobił to, czego nie umieli przez lata uczynić politycy. Mam też cichą nadzieję, że po wyjściu z kin, będzie rozgrywał się w głowach widzów ciąg dalszy. Że obraz ten skłoni nas wszystkich do pewnych przemyśleń, oraz że w przeciwieństwie do elity rządzącej, sami nazwiemy rzeczy po imieniu. Samodzielnie i zgodnie z sumieniem.

Jak wspomniałem wcześniej, nie bardzo chcę oceniać ten film według dotychczasowych standardów. Choć nawet gdybym spróbował, to nie dostrzegam w nim zbyt wielu stricte technicznych mankamentów. Owszem, jest to tradycyjny reprezentant raczej niskiego budżetu. Brak tu efekciarstwa i fajerwerków, ale z drugiej strony, wiele tu tak bardzo pożądanego przez sytuację surowego realizmu. Twarze robotników i strajkujących, są jakby żywcem wyjęte z tamtej epoki. Pały milicyjne uderzają w ten sam sadystyczny sposób, a przeszywające bezbronnych ludzi kule, bolą tak jak ich prawdziwych adresatów. Do tego trafna muzyka Lorenca i Staszewskiego, oraz świetna gra najbardziej wyrazistych postaci. Być może w pewnych momentach reżyser sam się pogubił oraz zatracił trochę pomysł i nie jeden wątek, ale sądzę, iż jest to podyktowane chęcią ogarnięcia jak największej ilości faktów z tamtych wydarzeń, i zaprezentowania ich na przecież ograniczonej długością taśmie filmowej.

Czy doczekaliśmy się polskiej Krwawej niedzieli? Myślę że tak. Cieszy mnie skala promocji tego filmu, pełne sale kinowe i zapoczątkowane już tu i ówdzie dyskusje na temat moralności i historycznej sprawiedliwości. Z drugiej strony wiem i już to dostrzegam, że spora część, zwłaszcza młodych ludzi wychowanych na innych moralnych standardach i autorytetach, film ten wyśmieje. Nazwie gniotem, niesmaczną, pełną nudnego patosu zgnilizną i bezcelowym grzebaniem w mało ich interesującej historii. Ale sądzę, że do tego trzeba po prostu dorosnąć i dojrzeć emocjonalnie. Pierwszy krok został zrobiony. Zarówno film jak i tamte wydarzenia niech oceni historia. Już tylko to nam wszystkim pozostało. Natomiast ja głośno i zdecydowanie namawiam. Kup bilet do kina i zobacz jak było naprawdę.

5/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,4