piątek, 25 lutego 2011

Odporni na brud

Winter's Bone
reż. Debra Granik, USA 2010
100 min. Vivarto
Polska premiera: 25.02.2011



Dziś, na dwa dni przed galą wręczenia Oscarów, wkracza do naszych kin jeden z nominowanych do tych nagród film, Winter’s Bone (u nas jako Do szpiku kości). Dość dziwną porę wybrało sobie Vivarto na polską premierę. Chyba nie wierzą w to, że ten bardzo surowy i wymagający obraz może namieszać na wielkiej komercyjnej imprezie. Osobiście także w to nie wierzę. Już sam fakt znalezienia się tego tytułu w gronie nominowanych, wzbudził za oceanem sensację. Nagrodzony na zupełnym przeciwieństwie do Oscarów, festiwalu w Sundance, potrafił jednak oczarować nie tylko szacowną Akademię, ale także bardzo wybredną i zdystansowaną do amerykańskich produkcji Europę (dokładnie to Berlin). Paradoks tego filmu polega na tym, że pomimo, iż jest on do bólu amerykański, jest jednocześnie jego absolutnym kinematograficznym przeciwieństwem.

Niski budżet, brak głośnych nazwisk, a na ekranie brud, odpychający syf i bieda opuszczonej przez Boga Ameryki B, a może nawet i C. Nie dajmy się zwieść filmowemu plakatowi (raczej kiepski). To jest zupełnie inny kraj jaki zna przeciętny Kowalski, Johansson czy Schmitt. Być może właśnie dlatego świat zapiał nad nim z zachwytu. Ale dlaczego konkretnie uczynili to też sami Amerykanie?

Mało znana Debra Granik zasłynęła przed siedmioma laty podobnym filmem nawiązującym swym kostnym tytułem do omawianego. Aż do kości z 2004 roku, to także przejmujące dramatyczne kino ze społecznym zarysem o piekle na ziemi. Widać fascynuje ją druga strona ludzkiego medalu, życie w ubóstwie, nałogu i pod marginesem społecznym. W obu produkcjach wystawia na próbę silne kobiety, bawi się nimi i sprawdza jak wiele potrafią znieść. Zupełnie jakby chciała udowodnić facetom, że to jednak baby mają większe jaja. Jako że jestem facetem i swoje zdanie o kobietach mam... nie będę dalej brnął w to błoto ;)

Winter’s Bone to odpychający obraz amerykańskiej prowincji, skrytej gdzieś w górach Ozark. Naturalna scenografia otoczenia jest brudna, pokryta rdzą, z licznymi bliznami i zapomniana przez XXI wiek. W tych wyjątkowo nędznych okolicznościach przyrody, Granik, na podstawie powieści Daniela Woodrella (pod tym samym tytułem), umieszcza rodzinę złożoną z trójki rodzeństwa i chorej, odciętej od poczytalności matki.

To właśnie na barkach siedemnastoletniej Ree Dolly (Jennifer Lawrence), najstarszej z rodzeństwa, spoczywa brzemię i odpowiedzialność za, nie tyle przyszłość rodziny, ale przede wszystkim za teraźniejszość. Już sama codzienna walka z głodem i przetrwaniem wystawia ją na ciężką próbę. Ale jakby tego było mało, los sprezentował jej dodatkowe komplikacje. W grę wchodzi jej ojciec, narkoman i społeczny wyrzutek, który musi stawić się do sądu na swojej rozprawie. W przeciwnym wypadku zastawiony pod jego kaucję dom i kawałek ziemi, czyli jedyne co im pozostało, zostaną bezpowrotnie utracone. Ree Dolly, aby nie stracić dachu nad głową, musi w ciągu kilku dni odnaleźć swojego ojca, by zmusić go do zachowania się tak, jak na ojca przystało. I tu, ku mojemu zaskoczeniu, do głosu dochodzi sam Jim Jarmusch.

Film bowiem nagle przypomina mi jego Broken Flowers. Ree wzorem Dona Jonhnstona (Bill Murray), rusza przed siebie, by od kuzyna do kuzyna i krok po kroku, podążając śladami swojego ojca, dotrzeć do jego cuchnącej meliny. Ale na tym podobieństwa się kończą i Jarmusch pakuje manatki. W górach Ozark widzowi jest znacznie mniej do śmiechu. Głównej bohaterce oczywiście również. Klasycyzm kina drogi i poznawane kolejno nowe postacie, zdają się skrywać jakiś obrzydliwy sekret. Atmosfera gęstnieje, twarze zdają się być coraz brzydsze i bardziej odpychające. Świat w którym pławi się zagubiona Ree, przeraża swoją brutalną oczywistością.

W tej krainie nikt nie jest szczęśliwy. Poza dziećmi nikt się nie śmieje. Z głodu je się wiewiórki, a jedynym sposobem na oderwanie się od otaczającej marności jest możliwość wstąpienia do armii. Ale też tylko dla pieniędzy. Obraz tak brzydkiej Ameryki skłania rzecz jasna do refleksji. Takie enklawy biedy i braku perspektyw znajdują się w każdym miejscu na globie. Nawet tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy. Mieszkańcy ukształtowani przez otaczającą ich rzeczywistość obdarci są ze złudzeń i marzeń. Ale Granik wskazuje także na jasne punkty naszego człowieczeństwa. Siedemnastoletnia Ree jest przykładem na to, że w chwilach beznadziejnych i w otoczeniu złych ludzi, można z dumą reprezentować piękne cnoty. Siła, odwaga, miłość i poświęcenie. Młoda dziewczyna ma w sobie więcej z emocjonalnej i odpowiedzialnej dojrzałości, niż przeciętny dorosły reprezentant świata dobrobytu. Okazuje się po raz kolejny, że najlepszą kuźnią ludzkich charakterów jest bieda. Zaś nóż na gardle potrafi przenosić góry i doliny.

Film jest pełen charakterologicznych kontrastów, pięknej brzydoty i brzydkiego piękna. Nie dziwię się, że to się podoba. Jest bardzo uniwersalny i zrozumiały dla całego świata. Rozumieją go chyba także sami Amerykanie. Zaglądają dzięki niemu wgłąb własnego ja i demaskują słabości swojej państwowości. Jego oglądanie, to jak obcowanie z programami na Discovery. Z kamerą wśród zwierząt w wydaniu BBC, trzeci świat tuż obok za naszą ścianką działową. Debra Granik przy okazji wbija facetom szpilkę w tyłek i winduje kobiety na szczebelek wyżej w ludzkiej drabince doskonałości. Ale ja osobiście przymknąłem na to oko. Kwintesencją całości jest zupełny oczywisty pakiet moralitetów. Nadzieja umiera ostatnia. Im gorzej, tym lepiej i inne oklepane banały. Jednak oblepione brudnym błotem wymieszanym z krwią, określają nową perspektywę.

Mocny film, zdecydowanie nie na popołudniowe niedzielne szuruburu z dziewczyną po markecie. Do niego trzeba przysiąść z większą uwagą i skupieniem. Czy zostanie doceniony przez Amerykańską Akademię? Już został. Natomiast Natalie Portman zyskała szalenie mocną konkurentkę w walce o statuetkę. Już myślałem, że w tym roku nie będzie miała sobie równej. A tu, jak wiadomo kto i skąd wyskakuje zza wzniesienia kapitalna Jennifer Lawrence. Jest świetna, prawdziwa i bardzo przekonująca. Tak jak cała okolica skryta gdzieś w środkowych stanach, pomiędzy rzekami Missouri, Arkansas i Missisipi.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,5

poniedziałek, 21 lutego 2011

Gdzieś między słowami

Somewhere
reż. Sofia Coppola, USA, 2010
98 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 01.04.2011



Tytuł ten otwierał moją listę najbardziej oczekiwanych premier tego roku. No, może nie jest to jakoś specjalnie długa lista, ledwie sześć, czy siedem pozycji, no ale jest i Sofia Coppola była na samym jej szczycie. Jako że należę do osób bardzo niecierpliwych jeśli chodzi o filmowe nowości, to też na polską premierę aż do bardzo odległego kwietnia, czekać nie zamierzałem. Zagwarantowanego mi przez Konstytucję swobodnego dostępu do dóbr kultury wszelakich, postanowiłem jak zwykle poszukać na własną rękę. Za każdym razem kiedy wyprzedzam polskiego dystrybutora, odczuwam pewnego rodzaju satysfakcję. Już nie zażenowanie i niezręczność, jak to miało miejsce jeszcze nie tak dawno temu. Polski bywalec kin oraz wielbiciel mniej topowych i komercyjnych tytułów nie ma lekko. Większość filmów nie trafia na ekrany w ogóle, a pozostałym nielicznym szczęśliwcom, udaje się ta sztuka z wielkim opóźnieniem. Somewhere Coppoli, poślizg w stosunku do filmowego świata notuje, jak na Polskę, wręcz niewielki, mieszczący się w normach przyzwoitości (czymże w naszej szerokości geograficznej jest pół roku obsuwy?), ale jak na fana kina przystało, to i tak dzieje się to aż o sześć miesięcy za późno.

Żeby tego było mało, to jak się właśnie okazało (zajrzałem przed chwilą na Filmweb), polski dystrybutor zdążył już spaskudzić oryginalny tytuł, szkalując go wyjątkowo podłych rozmiarów wieśniacką naleciałością. Otóż Somewhere w Polsce nazywa się… Somewhere. Między miejscami. Oni chyba naprawdę mają nas za idiotów. Dystrybutor jak widać chciał w delikatny sposób zasugerować widzowi, iż film ten ma jakiś związek z najbardziej znaną produkcją Coppoli, kultowym już w sumie i bardzo kasowym Między słowami. Gra słów, gra podobieństw i podprogowych insynuacji, wszystko i tak na marne. Może i dzięki temu zabiegowi przyciągną trochę więcej widzów do kin, ale z butów i tak wystawać im będzie słoma. O tytule więc to by było na tyle.

A sam film? No cóż… Mam problem. Między słowami uwielbiam. To jedna z moich ulubionych współczesnych produkcji do których bardzo często powracam. Niezwykle urocza i subtelna miłosna opowiastka o zaplątaniu się w sidłach samotności i miłości. Tryskająca emocjami fontanna do której aż chce się wejść i ostudzić swoje zmysły zagubione gdzieś w skąpanych letnim słońcem japońskich uliczkach. Do tego nieskażona jeszcze wtedy hollywoodzką manierą Scarletka i mój „TOP 5 aktorów” Bill Murray, z którego rysów i grymasów twarzy można by naszkicować Wielki Kanion w Colorado. Pierwszorzędny duet.

Nic więc dziwnego, że z nowym filmem Coppoli wiązałem bardzo duże nadzieje. Kazała mi czekać na niego 7 lat, a przenikające do zwykłego śmiertelnika informacje z planu filmu i zeszłorocznej światowej premiery, drażniły tylko i potęgowały mój głód.

Córka wielkiego reżysera sięgnęła po sprawdzoną już w Między słowami formę ewidentnie do niego nawiązując. I ze zdumieniem odkrywam, iż mi to niestety przeszkadza. Po pierwsze dlatego, że zabrakło elementu zaskoczenia, nic dwa razy się przecież nie zdarza. A po drugie, ponieważ tym razem zwyczajnie nie wyszło. Kto wie jaka była by moja reakcja, gdyby to właśnie Somewhere był pierwszy, ale zasadniczo to nie ma co teraz uprawiać tej gdybologii.

Zośka znowu wplotła w sidła machiny z życia gwiazd, wielkomiejskich przyjemności, zabaw oraz pracy, reprezentantów ludzkości o przyziemnych naleciałościach. Tym razem padło na zblazowanego i znudzonego swoim życiem aktora Johny’ego Marco (Stephen Dorff). Mimo że przeciętnemu zjadaczowi chleba odbijającego codziennie i przez lata kartę w swojej fabryce wydać się to może dziwaczne, ale tak, żywot rozchwytywanego hollywoodzkiego aktora w oparach pięknych kobiet, szybkich samochodów i nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy, potrafi nudzić. Chciałbym móc kiedyś sprawdzić to organoleptycznie, ale póki co, musi wystarczyć mi wizja zaserwowana nam przez Coppolę.

Johny Marco od samego początku sprawia wrażenie człowieka wypalonego. Oszczędny w słowa, przypominający postać grymaśnego Murray'a w Między słowami, kroczy po świecie celebrytów według pieczołowicie ułożonego przez swojego menadżera planu zajęć. Są to wyjazdy zagraniczne, konferencje prasowe, udział w reklamówkach, dzikie imprezy i orgietki, a także zaliczanie między zajęciami napalonych panienek. Jest też także czas na klasyczne opierdalanie się w oparach alkoholu i pieniędzy, czyli wszystko to, o czym można przeczytać w każdym kolorowym brukowcu lub na Pudelku. Świat zblazowanego Johny’ego wywraca się jednak na druga stronę po wkroczeniu do jego życia jego 11-letniej córki Cleo (Elle Fanning). Jak łatwo się domyślić, ma ona na niego pozytywny wpływ i na wzór wspomnianego duetu Scarlett-Bill, doświadcza życia gwiazd widzianego od wewnątrz bez ton pudru i innych zbędnych upiększaczy. Coppola pcha ten wózek w jedynym i bardzo oczywistym kierunku. Johny Marco jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki koniec końców dostrzega wszystko to, czego wcześniej nie widział, lub nie chciał zobaczyć. W zmanierowanym, lekko zepsutym i bezpruderyjnym świecie nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy, bez odczucia bliskości, ciepła rodzinnego i miłości, życie wydaje się nie mieć sensu. Gna ono zbyt szybko, by dostrzec to, co powinno być dla nas najważniejsze. I to by było mniej więcej wszystko co chciała nam powiedzieć pani reżyser. Zawołała gdzieś między słowami, by oprzytomnieć i spróbować choć na chwilę zwolnić tempo dnia codziennego, by móc w spokoju rozejrzeć się wokół. Czasem nasze szczęście ulokowane jest nie tam gdzie go szukamy.

Czy mało? Nie. Oklepane? Trochę tak. Tylko ta forma niestety jest za mało wyrazista, momentami wręcz nudna. Somewhere nie wzbudziło we mnie takich emocji jak jego wielki poprzednik. Może miałem zbyt wielkie oczekiwania, może też za bardzo i zupełnie niepotrzebnie porównywałem go ciągle do Między słowami. Z której strony bym jednak nie patrzył, brakuje mi w tym wszystkim kropki nad i. To dobry film, ale bez wyrazu i kociego pazura. Niestety raczej zawód. Dlatego tym razem i na przekór mojej przedmowy, radzę fanom Sofii Coppoli poczekać na oficjalną premierą. Nie ma się o co zabijać, niestety.

3/6

IMDb: 6,5

Filmweb: 5,9

czwartek, 10 lutego 2011

Czarny koń

The Fighter
reż. David O.Russell, USA, 2010
114 min. Monolith Films
Polska premiera: 04.03.2011



Znowu te Oscary. Uczepiłem się ich jak rzep psiego ogona. No ale serio, to już ostatki. Było już o nominowanym Czarnym łabędziu, o 127 godzinach i o The King’s Speech. Kilka dni temu o Prawdziwym męstwie. Gdzieś tam też przemyciłem słów kilka o Social Network, Incepcję także już widziałem (bez podniet). Pozostało mi już więc tylko kilka nominowanych w tym roku tytułów i jak sądziłem, raczej nic ciekawego. No bo tak. Toy Story 3 nie traktuję poważnie. Zapewne bardzo fajna i udana animacja, ale to jednak jakby trochę inny gatunek kina. Jest jeszcze Winter’s Bone, ale mimo że wygrał zeszłoroczny Sundance, jakoś mnie nie pociąga (nie mówię mu jednak nie), oraz ponoć całkiem zabawna i lekka komedia The Kids Are All Wright. Tą może jeszcze obejrzę, bo w przyszłym tygodniu istnieje szansa na wysępienie zaproszenia do kina. Został mi więc jeszcze tylko jeden tytuł, którego dotąd nie traktowałem zbyt poważnie - The Fighter. I to był błąd. Bo to, jak się właśnie okazało, kawał porządnego kina.

David O. Russell nie nakręcił dotąd niczego godnego uwagi. Ale jest dobrym przykładem na to, że jeśli przeciętnemu reżyserowi trafi się dobry scenariusz, to przy odrobinie szczęścia, może dzięki niemu wypłynąć na szerokie wody. Jako że najlepsze scenariusze pisze samo życie, Russell sięgnął po biografię znanego boksera, a właściwie to dwóch bokserów, braci przyrodnich Micky’ego Warda (Wahlberg), oraz starszego Dicky’ego Eklunda (Bale). Dla tych, którzy boksem interesują się tylko podczas walk Adamka, Najmana (tfu), wcześniej Gołoty, lub wcale, napiszę tylko tyle, że Ward był/jest dla bokserskiego światka pewnego rodzaju legendą. Do kanonu boksu zawodowego przeszła trylogia Warda, czyli trzy niezwykle zacięte walki z nieżyjącym już Arturo Gatti’m. Eklund z kolei, jako "Duma Lowell", to niezwykle utalentowany i swego czasu świetnie zapowiadający się bokser, który zasłynął z jednej tylko zwycięskiej walki z Sugarem Ray Leonardem. Jego karierę jednak zahamowało samo życie, a konkretnie jego używki. Jednym zdaniem – przećpał i przepił swój bokserski talent.

Ale Fighter to nie jest film tylko i wyłącznie o boksie. Wręcz przeciwnie. Boksu jest tu stosunkowo nie wiele. Fani wiernie odwzorowanych walk, wielu litrów tryskającej w oko kamery sztucznej krwi, bokserskiej dramaturgii i taniego hollywoodzkiego patosu, zapewne poczują się lekko zawiedzeni. Wszyscy inni z uwagą powinni przysiąść do lektury.

Okazuje się bowiem, że losowe przypadki braci były na tyle ciekawe, by zainteresować nimi poważnych producentów filmowych. Ambitny i względnie poukładany młody Micky, został na zasadzie kontrastu zestawiony ze starszym przyrodnim bratem, posiadaczem równie wielkiego talentu, lecz przegranym z samym sobą ćpunem i lokalnym zawadiaką Dicky’m. Niezwykle ciekawy i wdzięczny dla kamery filmowej konflikt odmiennych charakterów i braterskich tarć, został poddany najwyższej próbie. Ale to nie wszystko. W tej szalonej rodzinnej układance jest znacznie więcej niedbale porozrzucanych klocków. Na pierwszy plan wysuwa się także ich szalona matka-menadżer Alice Ward (kapitalna Melissa Leo), która pociąga sznurkami za kariery synów i z lekko skrzywioną macierzyńską miłością, łapczywie liczy każdy złamany grosz. W skład rodzinnego bandu wchodzą także pantofelkowaty ojciec Warda – George, oraz tabun rozwydrzonych przyrodnich sióstr (bodaj siedem). Wariactwo i niedorzeczność tej szalonej rodzinki reprezentuje klasyczny i typowy obraz małomiasteczkowej amerykańskiej patofamilii.

Główni bohaterowie boksują się tu codziennie i cały czas, lecz przede wszystkim z samymi sobą. Droga na szczyt, wygrane walki, towarzyszący temu splendor i chwała rodzą się w wielkich bólach rodzinnego fermentu. Do tego życie ciągle komplikuje i boleśnie koryguje plany wszystkich bohaterów opowieści. Wystawia na próbę ambicje Micky'ego, który musi wybierać między solidarnością z rodziną ciągnącą go wprost do rynsztoka, a sportową karierą i miłością swego życia (Amy Adams - wpadła mi w oko). Trudny wybór, a jakże. Ale losy klanu Wardów to także typowo hollywoodzki happy end. Tutaj jednak on nie irytuje. Russel na bazie prawdziwych wydarzeń złożył z tych kilku życiorysów fajną i zgrabną dramatyczną historię opartą na klasycznym "American Dream". Historię naszpikowaną kilkoma mądrymi dla widza przesłaniami. Być może są trochę naiwne i oklepane, ale biorąc pod uwagę ich prawdziwość, wcale nie przeszkadzają. Z faktami się nie polemizuje.

Lubię takie zaskoczenia. Na prawdę bardzo zgrabne i świetnie skonstruowane kino. To lepszy film niż Jak zostać królem, lepszy niż wszystkie inne nominowane jakie widziałem, może z wyjątkiem Czarnego łabędzia. Ale tu też, im więcej czasu mija od jego obejrzenia, tym więcej nabieram do niego wątpliwości. Kapitalna obsada. Wahlberg i Bale bardzo prawdziwi i przekonujący, jakby grali samych siebie. Ich szalona matka – miód i orzeszki. Nawet piąty plan i statyści jakby żywcem wyjęci ze świata Wardów. To właśnie podoba mi się w filmie najbardziej. Ta uderzająca prawdziwość i brak udawania. Sam boks technicznie może nie najwyższych lotów, ale mnie, mimo wszystko bokserskiego laika, także przekonał. Fighter ma więc wszystko co niezbędne, by nazwać go udaną produkcją. Wszystko co potrzebne, by dobrze się czuć przed ekranem i wszystko co konieczne, by walczyć o najwyższe laury. Pewnie zdobędzie ich najmniej ze wszystkich nominowanych tytułów (po cichu liczę jednak na drugi plan dla Bale'a), nie mniej jednak dla mnie jest aktualnie czarnym koniem gali Oscarów i godnym następcą Rocky'ego Balboa. Cóż. Czas i gusta milionów pokażą czy miałem rację.

4/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,7

niedziela, 6 lutego 2011

Wild Wild West

Prawdziwe męstwo
reż. Ethan Coen, Joel Coen, USA, 2010
110 min. United International Pictures
Polska premiera: 11.02.2011


Według twórczości braci Coen właściwie można już regulować swoje zegarki. Od dłuższego już czasu, każdego roku i z systematyczną regularnością płodzą nowy film. Trzeba im przyznać że świetnie się przy tym bawią. Żonglują różnymi filmowymi konwencjami niczym doświadczony klown na środku areny cyrkowej. Ale też jest jeszcze jedna zauważalna regularność. Być może dostrzegam ją tylko ja, ale od praktycznie samego początku, czyli od Arizony Junior, po dobrym, czy wręcz bardzo dobrym filmie, następuje przeciętniactwo. I tak, w ostatnich latach po kapitalnym To nie jest kraj... przyszła pora na bardzo miałkie Tajne przez poufne. Rok później bracia ponownie uraczyli nas fantastycznym Poważnym człowiekiem. Tak więc zasiadając do Prawdziwego męstwa miałem mieszane uczucia, w końcu na ten rok (czyli poprzedni) według statystyk, przypadał film średni.

I chyba także i tym razem tradycji stało się zadość. Aczkolwiek celowo piszę "chyba", bo tak do końca tego pewny jeszcze nie jestem. Szaleni braciszkowie tym razem zabierają widza na dziki zachód, by zapewne spełnić jedno ze swoich chłopięcych marzeń i zabawić się w kowbojów i Indian. I to jest zasadniczo bardzo słuszna koncepcja. Niewiele w dzisiejszych czasach kręci się rasowych westernów. Ostatnim względnie udanym jaki pamiętam to chyba 3:10 do Yumy z przed czterech lat. Choć wielkim fanem gatunku z pewnością nie jestem i mogło mi coś po drodze umknąć.

Prawdziwe męstwo to remake filmu Henry'ego Hathawaya z roku 1969 z samym Johnym Wayne'm w roli głównej. Scenariusz oparty na powieści Charlesa Portisa został bardzo zgrabnie zaadoptowany przez Coenów. Wzięli do ręki gotowca i jedyne co musieli wykonać, to czknąć w niego trochę własnego ja, oraz zadbać o dobrą obsadę. Z tym drugim w ostatnich latach nie mieli sobie równych. Nawet we wspomnianym raczej kiepskim Tajnym przez poufne, aż roiło się od gwiazd i gwiazdeczek. Pytanie więc, kto z wielkich mógłby zagrać kultowego Johna Wayne'a? Jak to kto? Lebowski!

Niewątpliwie największym atutem filmu to właśnie Jeff Bridges w roli Szeryfa Roostera Cogburna. To jeden z tych aktorów, który z wielkim wdziękiem zagrałby nawet stracha na wróble. Ale na odstępach dzikiego zachodu nie tylko on świeci przykładem. Nieźle wypadł też Josh Brolin, a wręcz po arcymistrzowsku młodziutka i wyszczekana Hailee Steinfeld (duże WOW). Także cały szereg drugiego planu prezentuje się bardzo korzystnie. Niestety czwarty do kompletu z czołówki, Matt Damon trochę zawodzi. Może nie tyle zawodzi, co zwyczajnie mi tu nie pasuje. Lubię go, nawet bardzo. Zagrał bardzo poprawnie, ale w roli teksańskiego strażnika z wąsem wyglądał mało przekonująco i wręcz groteskowo. Na jego szczęście to świat braci Coen. Tu nic nie jest i nie może być brane na poważnie.

Opowieść jest typowa dla westernu, bo jakże miało być inaczej. Znamy to już z filmów Sergio Leone, czy Clinta Eastwooda. Tu zawsze chodzi o to samo. To typowy przedstawiciel kina awanturniczego. Motywami przewodnimi są walki z Indianami, wojna secesyjna, budowa kolei transkontynentalnej, polowanie na złoczyńców, lub gorączka złota. W Prawdziwym męstwie mamy wszystkiego po trochu. Gotowe i oklepane do bólu schematy zostały wzbogacone niezłymi dialogami (tu akurat odczuwam lekki niedosyt), Coenowską szyderą oraz ich specyficznym poczuciem humoru. Produkcja mimo że jak zwykle jest nakręcona bardzo poprawnie, wręcz perfekcyjna, do tego szczera i autentyczna, to jednak sprawia wrażenie zrobionej na siłę i z braku laku. "Słuchaj Joel/Ethan, nie mamy jeszcze na koncie żadnego westernu? To co, robimy?"

To w sumie nie jest jakiś tam wielki zarzut z mojej strony. Ot mieli taką fantazję, a kto jak kto, oni mogą sobie na to pozwolić. Chcieli złożyć hołd westernom? Chcieli. Oddali? Nie wiem. Ale żeby od razu przydzielać im 10 nominacji do Oscara? Według mnie trochę na wyrost, ale z drugiej strony... biorąc pod uwagę specyfikę festiwalu i patrząc na inne nominowane filmy, to nawet jest to zupełnie zrozumiałe. Prawdziwe męstwo jest szyty na miarę amerykańskiego widza. To bardzo zgrabne rozrywkowe kino bez większych ambicji i z dobrą aktorską obsadą. Ja jednak wolę Coenów tworzących filmy co drugi rok. Wierząc statystykom, tegoroczny Hail Cesar już teraz zapowiada się rewelacyjnie. Zwłaszcza że do łask braci wraca Walter Sobchak, tzn. John Goodman. Szkoda że nie w parze z Bridgesem, no ale ciach bajera. Fani Coenów - do zobaczyska za rok.

3/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,4