wtorek, 25 stycznia 2011

Miasta wielu Bogów

Ajami
reż. Scandar Copti, Yaron Shani ISR, GER 2009
120 min. Against Gravity
Polska premiera: 21.01.2011



Dziś rano Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła nominacje do tegorocznych Oscarów. Obyło się bez większych niespodzianek, więc też i nie ma specjalnie o czym pisać. Ja jednak tak trochę na przekór, cofnę się jeszcze na chwilę do tych zeszłorocznych. Tak się składa, że kilka dni temu polską premierę miał jeden z ubiegłorocznych kandydatów do statuetki ze złotego kruszcu – Ajami. Oscara ostatecznie nie zdobył, narobił tylko trochę szumu na kilku mniej prestiżowych festiwalach, po czym z dwuletnim opóźnieniem (jak zwykle) trafił właśnie do naszych kin. W związku z tym, że trafiło mi się darmowe zaproszenie, oraz skuszony reklamą głoszącą z dumą porównanie do rewelacyjnego Miasta Boga, tyle że w wydaniu izraelskim, postanowiłem organoleptycznie zbadać jak wielkie jest to podobieństwo.

Ajami to wielowyznaniowa izraelska dzielnica Jaffy, w której egzystują ze sobą zarówno Muzułmanie, Chrześcijanie jak i Hebrajczycy. Wcale nie trzeba być dobrze rozeznanym w temacie, by wiedzieć, że w tak wielkim tyglu kulturowym musi aż kipieć od wewnętrznych i licznych konfliktów. Tak więc z pomocą kamery wkraczamy w świat narkotykowych gangów, klanów rodzin i walk wyznaniowych. Stąd właśnie porównanie do brazylijskiego Miasta Boga.

Jednak na tym podobieństwa się kończą. Owszem, mamy do czynienia ze śliniącymi się do żelaznych kulomiotów dzieciakami. Także i tu strzelają do siebie w biały dzień oraz wydają wyroki. Tak samo też walczą o przetrwanie i panowanie na własnych pięciu metrach kwadratowych króletswa. Ale Izrael to nie Brazylia, a Ajami to nie slumsy Rio de Janeiro. Ziemię Świętą od pokoleń wyniszcza konflikt pomiędzy żydami i arabami. Walka o Autonomię Palestyńską, o mur, o wyższość Jezusa, Mahometa i Mojżesza. O wyższość, nie o wspólny mianownik.

Twórcy filmu podążyli więc trochę inną ścieżką, co rzecz jasna jest zupełnie zrozumiałe. Ale też, co istotne, nie starają się w filmie gloryfikować żadnej ze stron. Film ogląda się prawie jak dobry dokument. Aktorami w przeważającej większości są naturszczycy wzięci prosto z ulicy, co tylko dodaje kolorytu i wzmacnia autentyczność granych postaci. W tle typowo gangsterskich porachunków przewijają się codzienne problemy żyjących tam społeczności. Reżyserzy między wierszami ukazują absurdy ich własnych religii i kulturowych zwyczajów, czego najlepszym przykładem jest brak akceptacji i zgody rodzin na związek między zakochanymi w sobie arabem i chrześcijanką (aj, piękna dziewczyna). Tak bardzo różniące się od siebie społeczności, muszą dzień w dzień współdzielić ze sobą ten sam kawałek ziemi i podejmować ryzyko by przetrwać. I właśnie uwypuklenie tej prostej zależności i kruchości ich życia było chyba celem nadrzędnym w procesie powstawania Ajami. Niby nic nowego, ale fajnie się to ogląda.

Tak więc film jest czymś więcej niż tylko zwyczajnym ukazaniem gangsterskich porachunków. Dzięki etnicznej i kulturowej różnorodności, Ajami przypomina trochę programy nadawane na Discovery lub Planete, oraz raczy nasz zmysł słuchu niczym kolejna kompilacja z legendarnego Buddha Baru. Przyjemnie i egzotycznie o świecie od nas odległym i nieznanym, ale też bardzo niebezpiecznym i wyraźnie różniącym się od naszych wyuczonych na blachę definicji świata cywilizowanego. W sam raz do niedzielnego rosołku przy telewizorze.

Dlaczego ten film powinien obejrzeć każdy europejczyk? Zwłaszcza ten postępowy i wpatrzony w UE jak w obrazek. A no choćby dlatego, żeby przemówić mu do rozsądku. Aby obudzić, uzmysłowić i udowodnić raz na zawsze, że lansowany przez nowoczesną europejską nomenklaturę tolerancyjny światopogląd to utopia. Tu nie chodzi o rasizm, faszyzm czy antysemityzm. Nie o tolerancję czy jej brak. Tylko o sprawiedliwość dziejową, tożsamość narodową i (s)pokój. Może globalizm i terytorialne migracje faktycznie wzbogacają kulturę i poszerzają ludzkie horyzonty, ale też coraz częściej niestety, bardzo negatywnie wpływają na miejscowe i rdzenne społeczności. Czego najlepszym przykładem były liczne przed kilkoma laty zamieszki mniejszości wyznaniowych na przedmieściach Paryża i Kopenhagi. Każda kultura i każda religia ma własnego Boga, własne przykazania, pomysł na życie oraz własne tradycje. Mieszanie ich ze sobą i wrzucanie do jednego wora zawsze musi doprowadzić do konfliktów. Nawet małe dziecko wie, że nie drażni się ula pszczół.

Zaraz po napisach końcowych odniosłem wrażenie, że dwaj reżyserzy wykorzystali swój film do wygłoszenia pewnego rodzaju manifestu. A nawet nie swojego, lecz wszystkich wymienionych w filmie społeczności. Przynajmniej tak im się wydaje. Wykrzyczeli za pomocą swoich aktorów: „Nie chcemy tak dłużej żyć”. I mają rację. Nikt nie chce. Dlatego też nic się nie zmieni. Dalej żydzi będą lać się z Palestyńczykami i całym światem, a cały świat nadal będzie ich nienawidził. Gdzieś w tym wszystkim jest zwyczajny człowiek, który jak zwykle znajduje się w złym miejscu i o nie właściwej godzinie, lub jak kto woli, rodzi się i żyje w miastach wielu Bogów. Tak czy owak... ma przejebane.

4/6

1 komentarz:

  1. Czasem warto zobaczyć coś "z innej planety"...żyjemy sobie spokojnie w PL narzekając na los zarazem nie chcąc chyba zdawać sobie sprawy tak na prawdę z tego co się dzieje na świecie...

    OdpowiedzUsuń