niedziela, 30 stycznia 2011

Wszystko za życie

127 godzin
reż. Danny Boyle USA, GBR 2010
94 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 18.02.2011


Danny Boyle ma smykałkę do robienia filmów szytych na miarę Oscara. 127 godzin to jego druga z rzędu produkcja (po Slumdogu Milionerze) która oczarowała szacowną Akademię. Tym razem jednak trudno będzie powtórzyć sukces z przed 2 lat (8 nagród), no ale film te mocne sześć nominacji otrzymał i zapewne jedną, bądź też dwie statuetki, koniec końców przytuli. Obstawiam kategorię Najlepszy scenariusz adoptowany i może też Najlepszy montaż. Jakiś mały zakładzik? ;)

Tym razem pomysł na film dostarczyło samo życie. Boyle postanowił zekranizować autobiograficzną książkę Aarona Ralstona, Amerykańskiego alpinisty i podróżnika, który w roku 2003 został nieszczęśliwie uwięziony w kanionie Blue John w stanie Utah. Co prawda przystępując do oglądania wiedziałem już jak skończy się ta historia, ale też w niczym specjalnie mi to nie przeszkadzało. To nie ta kategoria wiedzy w stylu „kto na końcu okazał się mordercą?”.

W historii dramatu tego młodego człowieka ważniejsze było nie to jak się kończy jego katharsis, lecz to, jak do niego dochodzi. Boyle pokazuje nam młodego, wysportowanego i silnego faceta. Wydaje być się inteligentny, dowcipny i charakterny. Lubiący wędrować i wspinać się w pojedynkę Ralston, faktycznie zaprezentowany jest bardzo korzystnie. To ten typ bohatera z którym od razu się zaprzyjaźniamy i z którym możemy się w jakiś sposób identyfikować. Już w dwudziestej minucie filmu dochodzi do wypadku jednego z tych niemożliwych do przytrafienia się. Zapewne znacie to z autopsji, kiedy w jednej sekundzie człowiek uzmysławia sobie że stało się właśnie coś irracjonalnego i zaskakującego, coś czego nie możemy pojąć. Potrzeba kilku chwil na dojście do siebie zadając w duchu pytanie „czemu akurat to musiało przytrafić się mnie?”

I właśnie na tym najbardziej skupia się Boyle. Niby na heroicznej walce o uwolnienie się ze szponów śmierci naszego bohatera, ale przede wszystkim dokonuje na naszych oczach brutalnej analizy pewnego szaleństwa. Pokazuje jak z silnego psychicznie człowieka można z w krótkiej chwili zmienić się w jego wrak. Boyle robi to bardzo skutecznie i przekonująco. Zostawiając widza sam na sam z Ralstonem i jego myślami, wkraczamy w głąb jego umysłu starając się go zrozumieć i wspólnie uciec od szaleństwa. Można sobie w tym czasie śmiało postawić kilka razy pytanie - „co ja zrobiłbym/zrobiłabym na jego miejscu?". Można także przełożyć jego dramat na nasz swojski grunt i wyciągnąć z niego bardzo proste wnioski, tak jak czyni to sam Ralston na koniec filmu. 127 godzin to więc także pewnego rodzaju przewodnik lub poradnik „Jak podróżować przez życie?”. Przeczytamy w nim nie tylko czysto praktyczne porady, o tym żeby zawsze przed wyjściem w góry poinformować kogoś gdzie się idzie, albo żeby wziąć ze sobą głupi nóż czy naładować baterię w telefonie, ale także o wielu aspektach o charakterze moralnym. O poprawie relacji z rodziną, z dziewczyną, z przyjaciółmi, a przede wszystkim, o świadomości kruchości naszego życia.

Dokonany w czasie 127 godzin dramatyczny i bardzo osobisty rachunek sumienia przez Ralstona stał się punktem zwrotnym w jego dalszym życiu. Nie może być inaczej, takie zdarzenie losowe musi trwale odbić się na psychice każdego człowieka. Boyle natomiast przedstawiając nam historię młodego Amerykanina, chciał podzielić się z nami kilkoma refleksjami, a przy okazji lekko nami wstrząsnąć przez rozrywkę. Użył do tego celu sprawdzonych już w jego poprzednim filmie środków. Piękne zdjęcia, perfekcyjny montaż i dynamizm obrazu charakterystyczny bardziej dla teledysków lub filmów dokumentalnych. Podoba mi się forma audiowizualna, podoba mi się mocne aktorstwo Jamesa Franco, podoba mi się wiele. Trochę przypomina mi także biograficzny Into the Wild Seana Penna z przed kilku lat. Oba filmy opowiadają o pasji i ambicjach młodych ludzi za wszelką cenę dążących do spełnienia swoich marzeń. O walce ze swoimi słabościami i sile przeżycia. Różnica polega na tym, że w 127 godzinach chłopakowi się to udaje. Czasem potrzeba więc bardzo niewiele by przeżyć, oraz nawet trochę mniej by nie mieć tyle szczęścia. Wizja Boyle'a jest zdecydowanie bardziej optymistyczna. Nie przekreśla też i nie stawia krzyżyka na wszech maści wariatach. Róbmy więc nadal swoje, ale uważajmy trochę bardziej niż zwykle. Morał filmu? Być może.

4/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,7


wtorek, 25 stycznia 2011

Miasta wielu Bogów

Ajami
reż. Scandar Copti, Yaron Shani ISR, GER 2009
120 min. Against Gravity
Polska premiera: 21.01.2011



Dziś rano Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła nominacje do tegorocznych Oscarów. Obyło się bez większych niespodzianek, więc też i nie ma specjalnie o czym pisać. Ja jednak tak trochę na przekór, cofnę się jeszcze na chwilę do tych zeszłorocznych. Tak się składa, że kilka dni temu polską premierę miał jeden z ubiegłorocznych kandydatów do statuetki ze złotego kruszcu – Ajami. Oscara ostatecznie nie zdobył, narobił tylko trochę szumu na kilku mniej prestiżowych festiwalach, po czym z dwuletnim opóźnieniem (jak zwykle) trafił właśnie do naszych kin. W związku z tym, że trafiło mi się darmowe zaproszenie, oraz skuszony reklamą głoszącą z dumą porównanie do rewelacyjnego Miasta Boga, tyle że w wydaniu izraelskim, postanowiłem organoleptycznie zbadać jak wielkie jest to podobieństwo.

Ajami to wielowyznaniowa izraelska dzielnica Jaffy, w której egzystują ze sobą zarówno Muzułmanie, Chrześcijanie jak i Hebrajczycy. Wcale nie trzeba być dobrze rozeznanym w temacie, by wiedzieć, że w tak wielkim tyglu kulturowym musi aż kipieć od wewnętrznych i licznych konfliktów. Tak więc z pomocą kamery wkraczamy w świat narkotykowych gangów, klanów rodzin i walk wyznaniowych. Stąd właśnie porównanie do brazylijskiego Miasta Boga.

Jednak na tym podobieństwa się kończą. Owszem, mamy do czynienia ze śliniącymi się do żelaznych kulomiotów dzieciakami. Także i tu strzelają do siebie w biały dzień oraz wydają wyroki. Tak samo też walczą o przetrwanie i panowanie na własnych pięciu metrach kwadratowych króletswa. Ale Izrael to nie Brazylia, a Ajami to nie slumsy Rio de Janeiro. Ziemię Świętą od pokoleń wyniszcza konflikt pomiędzy żydami i arabami. Walka o Autonomię Palestyńską, o mur, o wyższość Jezusa, Mahometa i Mojżesza. O wyższość, nie o wspólny mianownik.

Twórcy filmu podążyli więc trochę inną ścieżką, co rzecz jasna jest zupełnie zrozumiałe. Ale też, co istotne, nie starają się w filmie gloryfikować żadnej ze stron. Film ogląda się prawie jak dobry dokument. Aktorami w przeważającej większości są naturszczycy wzięci prosto z ulicy, co tylko dodaje kolorytu i wzmacnia autentyczność granych postaci. W tle typowo gangsterskich porachunków przewijają się codzienne problemy żyjących tam społeczności. Reżyserzy między wierszami ukazują absurdy ich własnych religii i kulturowych zwyczajów, czego najlepszym przykładem jest brak akceptacji i zgody rodzin na związek między zakochanymi w sobie arabem i chrześcijanką (aj, piękna dziewczyna). Tak bardzo różniące się od siebie społeczności, muszą dzień w dzień współdzielić ze sobą ten sam kawałek ziemi i podejmować ryzyko by przetrwać. I właśnie uwypuklenie tej prostej zależności i kruchości ich życia było chyba celem nadrzędnym w procesie powstawania Ajami. Niby nic nowego, ale fajnie się to ogląda.

Tak więc film jest czymś więcej niż tylko zwyczajnym ukazaniem gangsterskich porachunków. Dzięki etnicznej i kulturowej różnorodności, Ajami przypomina trochę programy nadawane na Discovery lub Planete, oraz raczy nasz zmysł słuchu niczym kolejna kompilacja z legendarnego Buddha Baru. Przyjemnie i egzotycznie o świecie od nas odległym i nieznanym, ale też bardzo niebezpiecznym i wyraźnie różniącym się od naszych wyuczonych na blachę definicji świata cywilizowanego. W sam raz do niedzielnego rosołku przy telewizorze.

Dlaczego ten film powinien obejrzeć każdy europejczyk? Zwłaszcza ten postępowy i wpatrzony w UE jak w obrazek. A no choćby dlatego, żeby przemówić mu do rozsądku. Aby obudzić, uzmysłowić i udowodnić raz na zawsze, że lansowany przez nowoczesną europejską nomenklaturę tolerancyjny światopogląd to utopia. Tu nie chodzi o rasizm, faszyzm czy antysemityzm. Nie o tolerancję czy jej brak. Tylko o sprawiedliwość dziejową, tożsamość narodową i (s)pokój. Może globalizm i terytorialne migracje faktycznie wzbogacają kulturę i poszerzają ludzkie horyzonty, ale też coraz częściej niestety, bardzo negatywnie wpływają na miejscowe i rdzenne społeczności. Czego najlepszym przykładem były liczne przed kilkoma laty zamieszki mniejszości wyznaniowych na przedmieściach Paryża i Kopenhagi. Każda kultura i każda religia ma własnego Boga, własne przykazania, pomysł na życie oraz własne tradycje. Mieszanie ich ze sobą i wrzucanie do jednego wora zawsze musi doprowadzić do konfliktów. Nawet małe dziecko wie, że nie drażni się ula pszczół.

Zaraz po napisach końcowych odniosłem wrażenie, że dwaj reżyserzy wykorzystali swój film do wygłoszenia pewnego rodzaju manifestu. A nawet nie swojego, lecz wszystkich wymienionych w filmie społeczności. Przynajmniej tak im się wydaje. Wykrzyczeli za pomocą swoich aktorów: „Nie chcemy tak dłużej żyć”. I mają rację. Nikt nie chce. Dlatego też nic się nie zmieni. Dalej żydzi będą lać się z Palestyńczykami i całym światem, a cały świat nadal będzie ich nienawidził. Gdzieś w tym wszystkim jest zwyczajny człowiek, który jak zwykle znajduje się w złym miejscu i o nie właściwej godzinie, lub jak kto woli, rodzi się i żyje w miastach wielu Bogów. Tak czy owak... ma przejebane.

4/6

niedziela, 23 stycznia 2011

Who's the King?

The King's Speech
reż. Tom Hooper, GBR, AUS, 2010
118 min. Kino Świat
Polska premiera: 28.01.2011


No dobra. Za nami pierwsze festiwalowe przetasowania. Tydzień temu Złote Globy zapoczątkowały sezon na czerwone dywany, suknie Lagerfelda, oraz na plotkarskie ochy i achy. Jeśli jednak przebrniemy przez wierzchnią warstwę przepychu tandety i kiczu, zaobserwujemy trendy w branży i przyrównamy je do własnych filmowych preferencji. Czyli coś co lubię najbardziej. Sprawdzenie swojego gustu, a przy okazji trochę bukmacherskiej adrenaliny. Zupełnie jak przed losowaniem Lotto. Jeśli więc chodzi o Złote Globy, szóstki w totka niestety i tym razem nie trafiłem, ale jest za to niezła czwórka. Festiwal zdominował David Fincher i jego typowy średniak The Social Network. Aronofksy znowu dostał kopniaka w zad, za to trafnie przewidziałem nagrodę dla Natalie Portman i Colina Firtha. I to pomimo tego, że wyróżnioną rolę tego drugiego w The King's Speech zobaczyłem dopiero wczoraj. Tak więc teraz słów parę o Królu. Obok Czarnego Łabędzia to największy przegrany Złotych Globów. Na 7 nominacji tylko jedna statuetka. Czy słusznie?

Na wstępie nagana dla dystrybutora w Polsce. Za takie tłumaczenia tytułów powinno dostawać się roczne nakazy oglądania filmów z Bollywood. Dożylnie i po dziesięć dziennie. Jak zostać Królem? Kto to wymyślił i po co? Mają nas za idiotów? Wypada się tylko cieszyć, że nie przemianowano go na "Dzienniki Królewskiego jąkały". Dirty Dancing aka Wirujący Seks, doczekał się więc kolejnego towarzysza w swej niedoli.

No ale do rzeczy. Film nawiązuje do biografii Króla Jerzego VI Windsora, z tych Windsorów, czyli ojczulka obecnej Królowej Wielkiej Brytanii, uwielbianej Elżbiety II. Jednak nie o potędze Zjednoczonego Królestwa w nim mowa, choć z pewnością typowy dla synów Albionu patos można gdzieś między wierszami dostrzec. Ale na szczęście w niczym specjalnie on nie przeszkadza. W filmie ukazane są po trochu kulisy rodziny królewskiej, trochę dworskiego savouir vivre, ale przede wszystkim sporo niezłego angielskiego humoru i dystansu do własnej monarchii. Kto jak kto, ale Brytyjczycy potrafią śmiać się z samych siebie chyba najlepiej.

Okazuje się więc, że Książę Albert, zanim został Królem Jerzym VI, był cherlawą zakałą rodziny królewskiej. Jąkała nie potrafiąca wydukać z siebie nawet jednego zdania, w dodatku chorowity z powykrzywianymi kolanami oraz zwyczajnie słaby i bez charyzmy. W przypadku śmierci jego ojca (Króla Jerzego V) był dopiero drugi w kolejce do królewskiego tronu, zaraz po jego starszym bracie, Księciu Edwardzie. Los jednak był dla niego złośliwy i umieścił go siłą na tronie będąc kompletnie do tego nieprzygotowanym. W dodatku w przededniu rozpoczęcia II Wojny Światowej, czyli w najtrudniejszej chwili wymagającej od niego królewskiej siły i zdecydowania. Próbę charakteru Król Jerzy VI ostatecznie wygrywa, zdobywając uznanie i sympatię poddanych. W czasie niemieckich nalotów na Londyn ani razu nie opuścił miasta.

Reżyser Tom Hooper skupia się przede wszystkim na słabościach kandydata na Króla. Na jego wadach i problemach samego z sobą. Na próbie okiełznania oraz nazwania jego licznych przypadłości. Jego walka i upór budzą podziw i sympatię. Dopingujemy mu oraz ściskamy kciuki za jego powodzenie, a także spalamy się ze wstydu i łapiemy za głowę kiedy daje plamy podczas publicznych wystąpień. Jednak gdyby nie wręcz Oscarowa rola Colina Firtha, gdyby nie jego kapitalne "wrodzone" jąkanie, The King's Speech byłby niestety bardzo przeciętnym filmem. No, może trochę przesadzam, ale chcę przede wszystkim podkreślić ogromne zasługi Firtha dla tej produkcji.

Sądzę jednak że trudno było z tej biografii wycisnąć coś więcej. Ciekawie ukazano losy brytyjskiej monarchii, uwypuklając nie tylko jej zalety, ale także liczne wady. Ich królewskie obowiązki, powinności i przeznaczenie. Traktuję ten film po trochu jako lekcję historii, a także jako lekką i przyjemną opowiastkę o charakterze humorystycznym. I tak też polecam do tego podejść. Film bez wygórowanych ambicji i żadnych ważnych moralitetów. Być może ważniejszy dla samych Brytyjczyków, chyba jednak słusznie niedoceniony za oceanem. Jednak dla samego tylko Firtha warto poświęcić mu prawie dwie godziny życia. To on jest prawdziwym Panem i władcą, Królem Zjednoczonego Królestwa Aktorów. Chylę czoła Wasza wysokość. You Are The King.

4/6

środa, 12 stycznia 2011

Folwark zwierzęcy

Nie opuszczaj mnie
reż. Mark Romanek, GBR, USA 2010
103 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 04.03.2011



Dokąd zmierza ludzkość? Z pewnością wielu z was nie raz i nie dwa zadawało sobie to pytanie. Nie chodzi mi tu o proroctwa Babci Vangi, ani też o biblijną Apokalipsę, choć z pewnością wiele wskazuje na to, że podążamy ruchem jednostajnie przyśpieszonym w kierunku samounicestwienia. Mam tu jednak raczej na myśli trendy bieżące w naszym światopoglądzie. Uwypuklające się standardy i kurs którym podąża nasze człowieczeństwo. Rozpoczęte procesy i wynikające z nich zagrożenia jakie da się dostrzec gołym okiem w najbardziej rozwiniętych społeczeństwach na globie. Pogłębiający się kryzys wiary kosztem wygodnego bezdusznego ateizmu i konsumpcjonizmu. Czy aby czasem ludzkość w procesie pędzącej ewolucji nie zaczyna pomału zjadać własnego ogona? Jak dziś, na początku nowej dekady, kształtuje się nasza kondycja moralna i etyczna?

W Nie opuszczaj mnie w reżyserii Marka Romanka w dość niekonwencjonalny sposób autorzy próbują zmusić widza do zadania sobie m.in. powyższych pytań. A konkretniej, to zadaje je Kazuo Ishiguro, autor powieści na podstawie której powstał scenariusz. Książki nie czytałem, więc trudno jest mi stwierdzić, czy ekranizacja dzieła brytyjskiego Japończyka jest wiernie odwzorowana, ale dla wygody uznam że tak.

Historia ta jest zaprawdę przedziwna. Fikcję literacką z pogranicza mrocznej fantastyki i czarnowidztwa, wkomponowano w zupełnie zwyczajne życie jakie znamy z autopsji. Cofamy się wpierw do końca lat 70-tych, gdzie w odseparowanej od świata zewnętrznego brytyjskiej szkole z internatem Hailsham, kształcą się dzieci. Po prostu. Nic nadzwyczajnego. Dyscyplina, nauka, drobne przyjemności wymieszane z dziecięcą codziennością, grami, zabawami i pierwszymi miłościami. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej zaczyna nam tu coś nie pasować. Gdzie są rodzice tych dzieci? Dlaczego wychowankowie nie mogą opuszczać murów Hailsham? Czym są donacje? O tym zdają się nie wiedzieć także sami zainteresowani, którzy reprezentują poziom klasycznego wypranego mózgu. Tak więc nikt nic nie wie. Ani my, ani z pozoru zupełnie zwyczajne dzieciaki. Są tylko domysły. Podoba mi się tak postawienie sprawy.

Wraz z dorastaniem dzieciaków, dowiadujemy się coraz więcej (od razu uprzedzam, będą spoilery). Naszym oczom ukazują się w końcu rzeczy dziwne i irracjonalne, ocierające się o barbarzyńskie ludobójstwo. Niedorzeczność i autentyczność szeregu zdarzeń wprawiły mnie w autentyczne osłupienie. Hailsham okazuje się fabryką ludzkich narządów, kształcącą ludzi-zwierzęta tylko i wyłącznie w jednym celu – dawcy organów. Perfekcyjnie wyhodowane stworzenia człekokształtne niczym kurczaki na farmie, zabijane by ratować innych ludzi. Halo. Czy jest na sali Bóg?

Brzmi trochę jak scenariusz horroru lub science-fiction. A tu niespodzianka. Jest to przede wszystkim melodramat, acz z mocno zaakcentowanym aspektem psychologicznym. Z trójką głównych bohaterów przechodzimy przez cały ten zakrojony na szeroką skalę narodowy program tworzenia podludzia. Od lat najmłodszych spędzonych w Hailsham, po okres dojrzewania i dorosłości, oraz ich kolejne donacje (wycinanie organów). Razem z nimi biegamy beztrosko po szkolnym boisku, obserwujemy jak się w sobie zakochują, jak się śmieją, ranią, płaczą i cierpią. Wydają się zupełnie normalni jak każdy z nas, tyle że z wypranym mózgiem i niepełnosprawnością polegającą na nieznajomości norm jakie panują w obcym im świecie zewnętrznym.

Gdy w końcu dotarło do mnie jakim sensem jest ich istnienie i co za chwilę się w ich życiu wydarzy, na tapetę wysunął się cały szereg rozkminek o charakterze stricte etycznym oraz moralnym. Zapewne każdy oglądając ów film, dostrzeże w nim różne liczne zagrożenia i moralitety z niego płynące. Mnie rozważania nad tym skojarzyły się trochę z Rokiem 1984 (Orwell), a także z Nowym wspaniałym światem (Huxley). Słowem, antyutopia. Z definicji, społeczeństwo przyszłości, którego organizacja polega na ograniczaniu wolności jednostki poprzez całkowite podporządkowanie jej dyktatorskiemu systemowi władzy. Czyli coś pokrewnego do totalitarnych ustrojów znanych nam z kart historii. Pranie mózgu i wyzysk klasowy dla wyższych idei. Trójka naszych bohaterów, z którymi możemy się identyfikować jako reprezentantami naszego świata, stają się symbolem w walce o sprawiedliwość i człowieczeństwo. Wykorzystywani oraz manipulowani przez system i władzę, walczą z nieuniknionym - ze swoim bolesnym przeznaczeniem. Ich próby przeciwstawieniu się temu, z góry skazane są na porażkę. Żal, wściekłość i towarzysząca im przy tym bezsilność, podkreślają wagę i wolę zwycięstwa, ale też boleśnie uświadamiają nam, jak niewiele dziś od nas samych zależy. Doświadczamy tego niemal każdego dnia, tylko w innym wymiarze. Manipulacja mediów, elit rządzących, wielkich i wpływowych koncernów. Biznes i polityka kontra moralność i etyka. Ilu z was codziennie poddaje się bez walki?

Naprawdę świetny film. Działający na wyobraźnię i pobudzający do myślenia. Mnie osobiście sprowokował do głębszego zastanowienia się nad dzisiejszym światem, nad moim krajem, a także nad sobą samym. Nad znieczulicą społeczną, kryzysem wiary, mentalną globalizacją i rozprzestrzeniająca się niczym rak, moralną nicością. Przeraża mnie moda na wyśmiewanie wiary w Boga, brak etycznych wartości w życiu codziennym, oraz tak łatwe poddawanie się manipulacjom i sugestiom fizycznie rządzącym tym światem. W bohaterach filmu dostrzegam jednak coś optymistycznego i pięknego. Jakąś formę lub klon romantyzmu. Bezwarunkowe dążenie do spełnienia swoich marzeń. Do trwania z podniesioną głową będąc zanurzonym po szyję w bagnie beznadziei. Według jednej z definicji Huxleya, szczęśliwi ludzie to tacy, którzy nie są świadomi lepszych i większych możliwości. Żyją we własnych światach odpowiednio skrojonych do ich predyspozycji. Może to więc nasze zbyt wygórowane ambicje blokują nam drogę do pełni szczęścia?

Romanek nie do końca potrafił naszkicować myśli które sam rozpoczął. Odczuwam więc lekki niedosyt, ale nie szkodzi. Być może tak było też w książce. Nie mniej jednak szereg napoczętych rozważań, licznych skojarzeń i sposób ich przedstawienia, zadowoli tych wszystkich, którzy lubią podczas oglądania filmów trochę pogłówkować. Kapitalne role trójki naszych dawców: Knightley, Mulligan i Garfield. Zwłaszcza ckliwa Mulligan zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Mądre kino. U nas na ekranach dopiero w marcu. Polecam jednak już teraz zapamiętać tytuł i w odpowiednim momencie wybrać się do kin. Dobra inwestycja. Inwestycja w mózg.

5/6

sobota, 8 stycznia 2011

Döner Kebab na cienkim

Soul Kitchen
reż. Fatih Akin, GER, 2009
99 min. Kino Świat
Polska premiera: 07.01.2011


W związku z wczorajszą polską premierą (jak zwykle prawie dwa lata po czasie) wcale już nie najnowszego filmu Fatiha Akina, postanowiłem poświęcić mu kilka swoich jakże cennych godzin, oraz podobną ilość umiarkowanie złośliwych akapitów. Tureckiego pochodzenia Akin po dwóch absolutnie genialnych dramatach (Głową w mur i Na krawędzi nieba), tym razem zszedł z wyznaczonej przez samego siebie ścieżki, by w oparach lekkości pobaraszkować z mniej ambitnym repertuarem. Niestety.

Od razu przejdę do puenty i przyznam, że czuję się trochę oszukany. Może to trochę za duże słowo, powiedzmy, że zwyczajnie zawiodłem się po Akinie. Właściwie to nawet specjalnie nie chce mi się rozpisywać o filmie samym w sobie, bo po pierwsze nie bardzo jest o czym, a po drugie, sen z powiek spędza mi w tym momencie przede wszystkim myśl o zbrodni jakiej dopuścił się sam na sobie Akin.
To nawet nie chodzi o to, że film jest słaby. Soul Kitchen jest dramatycznie źle skonstruowany. Nudny, oklepany, fatalnie zagrany i przewidywalny jak Foremniak w Mam talent. Zapowiedź oraz zwiastuny w TV w żaden sposób nie odzwierciedlają jego faktycznej marności. Dystrybutor korci widza górnolotnymi hasłami. Oczywiście to żadna nowość, ale jednak nabijanie widza w butelkę zawsze i niezmiennie mnie irytuje. Poddałem się więc pewnego rodzaju manipulacji. Zaufałem reżyserowi od którego oczekiwałem wszystkiego, tylko nie zdrady. Być może nadal operuję w stosunku do niego zbyt dosadnym i przesadnym słownictwem, ale poważnie w głowie nie mieści mi się, jak można po uznanym najlepszym filmem w Europie w roku 2008, wspaniałym Na krawędzi nieba, nakręcić coś tak banalnego.

Druga rzecz, to jak można nominować Soul Kitchen do miana Najlepszego filmu roku 2010? Jak dystrybutor może nazwać tak płytki twór „Pulsującą pozytywną energią zabawną komedią”? Muzyka, taniec, miłość? Ta pierwsza występuje, a i owszem, ale nic z niej nie zapamiętałem. Na tańcu się nie znam, ale Dirty Dancing to to nie jest. Miłość natomiast sprowadza się tu do taniego banału. O „Najgorętszej imprezie karnawału” nawet nie pomnę. Znam i uczestniczyłem w lepszych. Ja rozumiem, że kupiony tytuł trzeba dobrze sprzedać i nie być stratnym, no ale ludzie. Miejcie odrobinę przyzwoitości.
Scenariusz filmu na myśl przywodzi mi najstraszliwsze wysokobudżetowe polskie komedie minionej dekady. Bez ładu, bez składu, głośne i całuśne (jak na Niemcy) nazwiska, płytkie i durne dialogi, prowizoryczna oraz powierzchowna akcja oparta na irracjonalnych przypadkach losów naszych bohaterów. Humoru, którym miał ponoć tryskać, nie zaobserwowałem. No ale może ja się nie znam i jestem śmiertelnie smutnym człowiekiem.

Na moje oko, styl opowieści, wariactwo i mentalny luz bohaterów, aspiruje trochę do skandynawskich komedii. No ale Akin to urodzony w Hamburgu Turek, a nie Norweg, Szwed czy Duńczyk. Niech lepiej za lekkie komedie już się nie bierze. Nie ma do tego serca. Liczę że Soul Kitchen to tylko wypadek przy pracy. Taki zwyczajny kebab na cienkim strzelony szybko na mieście dla niedbałego zabicia pierwszego głodu.

Nie będę nic pisał o fabule, jak ktoś chce, to sobie przeczyta gdzie indziej. O rzeczach marnych nie lubię się rozpisywać. Bo i po co. Potraktujcie ten wpis jako uczynną przysługę. Jako zupełnie bezinteresowną przestrogę ratującą wasz podupadający domowy budżet. W styczniu w naszych kinach jest całkiem sporo premier. Soul Kitchen nie zasługuje na waszą krwawicę. Sądzę, że gorszą inwestycją może być tylko pójście na Weekend Czarka Pazury. Różnica między tymi filmami jest jednak taka, że w przeciwieństwie do omawianego dzieła, po tym drugim od początku spodziewałem się wszystkiego co najgorsze (myślę że mógłby być pierwszą jedynką na moim blogu), więc przynajmniej człowiek się nie rozczaruje. Zapomnijcie o obu. Tako rzecze wujek dobra rada.

2/6

wtorek, 4 stycznia 2011

Big Brother Russia

Jak spędziłem koniec lata
reż. Aleksei Popogrebsky, RUS, 2010
124 min. Art House
Polska premiera: 7.01.2011



Czasem nawiedza mnie pewna szalona myśl. Jest na wskroś pozbawiona logiki i zwyczajnie głupia, ale lubię kiedy o niej myślę. Chciałbym kiedyś wyjechać gdzieś daleko, by w trudnych warunkach i z dala od cywilizacji, wytrzymać przez dłuższą chwilę samemu ze sobą. Nie wiem po co, ale siedzi we mnie gdzieś głęboko potrzeba sprawdzenia się, oraz wystawienia na próbę swoich codziennych przyzwyczajeń i nałogów. Czasem więc wyobrażam siebie jako żeglarza opływającego samotnie kulę ziemską, albo jako pracownika stacji polarnej gdzieś na odludziu zimnej północy. Jeśli ktoś z was lubi czasem poddać się podobnej wizji z pogranicza surowego nihilistycznego egzystencjalizmu, to Jak spędziłem koniec lata, jest filmem w sam raz dla nas.

Rosyjskie kino już dawno przegoniło dokonania naszego rodzimego przemysłu filmowego. Przestałem więc co chwila popadać w stan permanentnego zdziwienia i zachwytu. Przyzwyczaiłem się już do ich wysokiego poziomu nie tylko pod kątem czysto technicznym, ale (przede wszystkim) po kątem merytorycznym. Nie inaczej jest i tym razem.

Nagrodzony na ubiegłorocznym Berlinale film Alekseia Popogrebsky’ego jest bardzo interesującym obrazem, który dokonuje analizy z konieczności zespolonych ze sobą dwóch różnych światów. Świata dojrzałości, mądrości i życiowego doświadczenia, ze światem młodzieńczej werwy, naiwności i głupoty. Młodego Pawła, świeżo upieczonego studenta na praktykach zawodowych, oraz starszego Siergieja, etatowego pracownika instytutu meteorologicznego, reżyser wysyła daleko na północ i zamyka z dala od cywilizacji. W stacji badawczej na wyspie Aarczym na Oceanie Arktycznym.

W bardzo surowych i odpychających wszystkich przyzwyczajonych do luksusów tego świata warunkach, dwójka skazanych na siebie mężczyzn, wypełnia misję w służbie nauki. Codzienne drobiazgowe obserwacje zjawisk meteorologicznych, poprzedzone są monotonią, nudą i przymusową koegzystencją z okoliczną fauną i florą. Noc polarna gwarantująca jasne niebo przez 24 godziny, tylko wydłuża ich egzystencjalny marazm. Nieliczne przyjemności kończą się na podjadaniu resztek zmagazynowanych słodyczy, słuchaniu muzyki na słuchawkach, oraz łowieniu ryb.

W chwilach odosobnienia i przez konieczność obcowania ciągle z tą sama twarzą, z czasem rodzą się w człowieku myśli szalone i irracjonalne (to zupełnie jak w małżeństwie ;)). Opowieść ta jest właśnie ilustracją narodzin konfliktu poczętego właściwie z niczego, który koniec końców doprowadza niemal do tragedii. Misja na bezludnej wyspie jest dla dwójki naszych bohaterów prawdziwą kuźnią charakterów. Testerem ich wewnętrznej siły i wykrywaczem kłamstw dla ich słabości. Popogrebsky pokazuje jak cienka granica dzieli nas wszystkich od szaleństwa, oraz jak bardzo słabi jesteśmy w sytuacjach zwyczajnych, ale oderwanych od norm dnia codziennego.

Podoba mi się także wszech otaczający mnie minimalizm w przekazie. Oszczędność słów, gestów i emocji. Szorstka oraz męska, sprowadzona tylko do niezbędnego minimum komunikatywność. Piękne zdjęcia i okoliczności przyrody. Surowa i naturalnie autentyczna scenografia, oraz wysokich lotów operowanie obrazem i ciszą. Wszystko to sprawia, że moje szaleńcze myśli, które proponują mi czasem oderwanie się od monotonii dnia świstaka, oraz psychiczne wyalienowanie, co prawda znajdują swe ukojenie, ale też nagle przytomnieją. Uzmysławiam sobie wtedy, że porzucenie w jednej chwili wszystkiego co mamy, wcale nie musi być lekarstwem na nasze codzienne problemy. Te siedzą przede wszystkim w naszych głowach i żadne, nawet najpiękniejsze okoliczności przyrody ich z niej nie wykurzą. Co najwyżej na chwilę tylko zamrożą. Mądry film. Od piątku w naszych kinach.

4/6


niedziela, 2 stycznia 2011

Lot po Oscara

Czarny łabędź
reż. Darren Aronofsky, USA, 2010
108 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 21.01.2011



Nowy rok postanowiłem rozpocząć mocnym akcentem. Uznałem, że idealnie do tego celu nadaje się jeden z tych filmów, na który czekałem w roku minionym chyba najbardziej. Mimo już otrzymanych licznych nagród (m.in. Wenecja, NY, Boston), nowa produkcja Darrena Aronofsky'ego dopiero w tym roku ma szansę na prawdziwe uznanie i laury od publiczności. Od wrześniowej światowej premiery bardzo głośno szepcze się o tym, że Czarny łabędź jest murowanym kandydatem do tegorocznego Oscara. Akademia Filmowa jest to Aronofsky'emu po prostu winna. No cóż, sprawdźmy zatem, czy opowieść o dzikości łabędzia będzie w stanie udźwignąć ciężar licznych oczekiwań, oraz czy w ogóle ma szanse dolecieć w lutym i w glorii chwały do hollywoodzkiego Kodak Theatre w Los Angeles.

Od razu zaznaczam, że w temacie Aronofsky'ego obiektywizmu u mnie za wiele to nie znajdziecie. Tak to już jest, że jedni mają słabość do alkoholu i sklejanych modeli samolotów, a inny lubują się w filmach Aronofsky'ego, do których rzecz jasna i ja się zaliczam. Acz przyznaję, że martwią mnie jego reżyserskie plany na rok teraźniejszy. Kolejne ekranizacje RoboCopa i komiksowego Wolverine, ocierają się o niedorzeczność i pasują do niego jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. No ale póki co, skupmy się na rzeczach już dokonanych.

W swoich ostatnich czterech filmach, Aronofsky brał na tapetę temat ludzkich fascynacji, obsesji i słabości. W Pi poznaliśmy ambitnego matematyka, uzależnionego od swojego odkrycia i cyferek przysłaniających mu cały świat i odbierających rozum. W Requiem dla snu, bohaterzy uzależnieni od swoich planów i marzeń, skończyli na uzależnieniu od różnych używek. W dość chłodno przyjętym Źródle, tematem przewodnim była obsesja na punkcie miłości i nieśmiertelności. Zaś w ostatnim Zapaśniku, upadła legenda wrestlingu, zmagała się z widmem zapomnienia i z błędami młodości. Także i tym razem Aronofsky skupił się na ludzkiej obsesji, na pasji i zatraceniu w dążeniu do samospełnienia. Odtwórczynię głównej roli (wyśmienita Natalie Portman), wyposażył w cechy łączące wszystkie dotychczasowe postacie z jego filmów. Zatoczenie koła, czy może próba wyznaczenia nowego okręgu?

Czarny łabędź to bardzo mroczny film. Choć trudno go jednoznacznie sklasyfikować. Właściwie to chyba nawet nie ma sensu tego czynić. Od samego początku oglądania, towarzyszył mi nieustający niepokój. Mroczny klimat jest tu już zbudowany od pierwszego klapsa na planie. Podobnie jak w jego poprzednich produkcjach, da się wyraźnie zauważyć charakterystyczne dla jego filmów ujęcia kamery. Szczególnie widoczne jest to w sposobie obserwacji twarzy głównej postaci. Po raz kolejny twórcy skupiają się przede wszystkim na operowaniu zamiast wyniosłością i przepychem - światłem, montażem i muzyką. I po raz kolejny efekt finalny jest porażający.

Sama historia młodej Niny, uzdolnionej baletnicy, na myśl może przywołać dzieło Verhoevena Showgirls. W obu filmach mamy do czynienia z kulisami artystycznego środowiska tancerzy, choć rzecz jasna, różnej „specjalizacji”. Ale zarys postaci, artystycznej wyniosłości, oraz dążenie po trupach do nieskazitelności i perfekcji w swoim fachu, są bardzo do siebie zbliżone. By nie powiedzieć, że takie same. Oba filmy rozstają się jednak ze sobą po drodze w momencie, w którym trzeba głębiej przeanalizować poczynania naszych tancerek. Tu Aronofsky wkracza w mrok, by za pomocą psychologicznego suspensu, zaskoczyć widza miksem jego własnych lęków i ambicji.

To nie ważne że chodzi o balet. Ja też za nim nie przepadam. Jeśli ktoś zniechęca się do tego filmu tylko i wyłącznie z powodu baletek i „Jeziora łabędziego”, to od razu uprzedzam, że jest w błędzie. Balet jest tylko tłem dla złożoności i nieobliczalności ludzkiego umysłu, choć przyznaję, tłem bardzo ładnym. Sprawia wrażenie idealnie dopasowanego do treści. Przypomina mi pod tym względem trochę Zapaśnika. Tam też z początku przeszkadzał mi klimat amerykańskiego wrestlingu, którego po prostu nie cierpię. Ale tylko z początku, bowiem tam też stanowił tylko tło dla analizy bytności głównego bohatera. Tło jednocześnie dość deprymujące, ale też bardzo udane.

Aronofsky przedstawiając nam piękną, młodą, szalenie uzdolnioną i co ważne, bardzo mądrą Ninę, ukazuje drogę jaką musi ona pokonać do osiągnięcia zawodowego spełnienia. Droga ta, jak łatwo jest się domyślić, nie jest usłana różami. Granica jaka dzieli szaleństwo od spełnienia jest cienka i krucha jak skrzydła młodego łabędzia. Przedstawienie zależności pomiędzy obsesją i pasją, jest motywem przewodnim opowieści. Stanowi drogowskaz moralny, który pomaga nam podjąć odpowiednie decyzje w dążeniu do sławy i kariery. A jednocześnie informuje nas o zagrożeniach czyhających za zakrętem. Trzeba odnaleźć równowagę i wewnętrzny spokój, by osiągnąć, oraz pozostać w miejscu o jakim marzymy. W miejscu, w którym nie zwariujemy i będziemy wystarczająco szczęśliwi. Wszyscy w naszych własnych i prywatnych wcieleniach, nieustannie szukamy tej równowagi i doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo jest trudne jej odnalezienie. Aronofsky po raz kolejny podał na tacy odpowiedzi których szukamy. Ubrał je w piękną białą sukienkę i wypuścił do tańca z życiem, w asyście ponownie udanej muzyki Clinta Mansella (acz tym razem jest ona na drugim planie).

Jednak nie znajdziemy tu tylko samych odpowiedzi. Najważniejsze pytania postawione są tradycyjnie na samym końcu. Czy warto się tak poświęcać? Czy może lepiej jest czasem odpuścić? Aronofsky lubi jednak upartych bohaterów, dzięki którym możemy tak wiele dowiedzieć się o mrocznych obliczach naszych wnętrz. Morałów jest tu więcej. Również ten oczywisty i bardzo dosłowny, głoszący stwierdzenie, w którym nie można być jednocześnie białym i czarnym łabędziem. Tak samo, jak nie można być dobrym i złym człowiekiem. Można być czasem dobrym i czasem złym, ale nigdy jednocześnie.

Bez wątpienia jest to film wspaniały. Nie wiem czy lepszy, czy może też gorszy od jego poprzednich. Nie umiem tego sprawiedliwie osądzić. Nie ma to nawet chyba większego sensu. Dla fanów jego twórczości powiem tylko tyle, że znajdą w łabędzim tańcu wszystko to, na co czekają w każdym kolejnym jego filmie. Plus bonusowo coś więcej. I nie mam tu na myśli siarczystego pocałunku Mili Kunis z Natalie Portman (mniam). W znalezieniu tego czegoś pomagać wam jednak nie zamierzam. Poszukajcie sami. Mam nadzieję, że Darren Aronofsky doleci na tym łabędziu do oscarowej gali i zgarnie pokaźną ilość statuetek. Zwyczajnie sobie na to zasłużył. Liczę także na docenienie roli Natalie Portman. Wiele z nią filmów już widziałem, ale rola Niny jest jej chyba najlepszą. Ale już tak najbardziej, to chciałbym, aby Aronofsky w następnych swoich filmach dalej obierał podobny kurs i prowadził swój okręt pełen emocji, ku nieobliczalności ludzkiego umysłu.

5/6