poniedziałek, 27 grudnia 2010

Piękne nic

Mr. Nobody
reż. Jaco Van Dormael, BEL, FRA, CAN, GER 2009
138 min. Kino Świat


Co powstanie po połączeniu Vanilla Sky, Benjamina Buttona, Efektu Motyla i Zakochanego bez pamięci? Przerost formy nad treścią. Mimo to znalazł się ktoś, kto postanowił zmierzyć się z tą ciężkostrawną oczywistością. Jaco Van Dormael, bo o nim mowa, skubnął trochę z wymienionych wyżej filmów i stworzył opowieść, o której to właściwie nawet nie wiem czemu piszę. Rzadko zdarza mi się zamieszczać tu wpisy na temat filmów, które (delikatnie mówiąc) nie przypadły mi do gustu. Nie znaczy to oczywiście, że nie oglądam filmów słabych. Acz przyznaję, mam do nich nosa. Wyczuwam je z daleka i staram się minimalizować ich napór na mnie do granic absolutnej i niezbędnej konieczności. Czasem warto być na bieżąco nawet ze wszelkim gównem, choćby dlatego, żeby mieć o czym rozmawiać z ludźmi. Zazwyczaj jednak szkoda mi czasu na pisanie o produkcjach marnych, zważywszy na to, że ciągle w kolejce czeka na mnie multum filmów wspaniałych. Jednak tym razem z okazji świąt zrobię mały wyjątek.

Zrobiłem to z premedytacją. Wiedziałem po co sięgam i jaki może być tego finalny efekt. Po Mr. Nobody nie spodziewałem się absolutnie niczego wielkiego. Może też dzięki temu wszedł mi on nadzwyczaj lekko i umiarkowanie bezboleśnie. Oszczędziłem sobie zawczasu świątecznej dawki rozczarowania.

Pan Nikt to zupełnie adekwatne do klasy produkcji nazwisko głównego bohatera (Jared Leto). Budzi się On pewnego pięknego dnia w bardzo odległej przyszłości jako 120-letni staruszek. W roli ostatniego śmiertelnego człowieka globu, czeka w futurystycznych okolicznościach przyrody na swoje ostatnie dychnięcie. Właściwie to nie wiadomo, czy jest to przyszłość, teraźniejszość, czy może tylko wytwór jego wyobraźni. W filmie generalnie od samego początku nic nie wiadomo. To zapewne celowy zabieg reżysera, który już od pierwszej minuty filmu chciał stworzyć wrażenie obcowania z artystycznym nieładem i tryskającym zewsząd licznymi mądrościami intelektualnym wulkanem. Powstał intelektualny, a i owszem, ale bełkot niestety.

Trochę szkoda, bo ja (jak pisałem to już wcześniej pewnie kilka razy) naprawdę lubię takie klimaty. Lubię filmy pełne niedopowiedzeń, surrealistycznych pojęć i sennych niechlujnie pociętych obrazków. Historie, w których nic nie jest oczywiste, oraz gdzie nie da się niczego przewidzieć. Siedząc zahipnotyzowany przed ekranem łaknie się tego świata niczym małe dziecko prezentów pod choinką.

Widać dokładnie, że Van Dormael miał zamiar uraczyć widza czymś na swój sposób bardzo podobnym. Ambicji odmówić mu nie zamierzam. Mało tego. Przyszacunkuję mu nawet za odważną próbę podjęcia się trudnego tematu. Ale na tym kończy się już moja życzliwość. Z filmem jest trochę jak z piłką nożną. Nie zawsze ładna gra wystarczy do wygrania meczu. Liczą się przede wszystkim bramki. A tych Van Dormael ustrzelił dwie, lecz na jego nieszczęście, obie do własnej bramki.

Pierwszy samobój, to brak myśli przewodniej. Jakiejkolwiek myśli. Koniec końców nie uraczono widza żadnym morałem, żadnym daleko, czy nawet blisko idącym wnioskiem. Jest tylko płytki bełkot o umyśle 9-letniego dziecka, który sprowadza się do stwierdzenia, że w życiu ważne są dokonywane przez nas wybory. Że zawsze mamy jakieś wyjście awaryjne i tylko od nas zależy w którą ścieżkę skręcimy. Uhhh… Bardzo epokowe to odkrycie.

Drugi samobój, to wielowątkowość, która wymknęła mu się z pod kontroli. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby wszystkie wycinki z życia Nemo połączyć w jedną spójną i logiczną całość. Mało tego, wiele z wymienionych wątków, można było najzwyczajniej w świecie pominąć, bo nie mają żadnego (bądź tylko mgliste) znaczenia dla ogółu. Pomijam już fakt, że często są źle zagrane (kiepski dobór aktorów) i zupełnie nie przekonują swą sztuczną i pretensjonalną ckliwością. Rzecz tyczy się zwłaszcza miłosnych wątków, które są solą tego filmu.

Mr. Nobody w wielu aspektach przypomina mi ubiegłoroczną Nostalgię anioła Petera Jacksona. Oba filmy są przepiękne wizualnie. Oba chętnie łączą światy rzeczywiste z nierzeczywistymi. Słodkie i perfekcyjne aż do pożygu (wybaczcie kolokwializm), ale też oba niestety są bardzo puste i naiwne. Mimo ich dużych aspiracji do kina ambitnego, zdradza je w dość brutalny sposób ich komercyjne brzemię jakie za sobą niosą. Może gdyby nie te ich wygórowane ambicje, ostateczny odbiór byłby lepszy, a tak…

Oczywiście film swoje zarobi. Oceny też zbierze przyzwoite. Moja opinia jest bardzo subiektywna i wcale nie mam zamiaru nikomu go odradzać. Uprzedzam tylko tych z bardziej wysmakowanym gustem. Nie nastawiajcie się na nic mądrego.

2/6

4 komentarze:

  1. Trochę nie pasuje mi tu porównanie do "Zakochanego bez pamięci", film całkiem nie złego reżysera. Można raczej wrzucić do worka z "American Beauty"

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie z kolei nie pasuje tu trochę "American Beauty" ;) Zagmatwane wątki miłosne na myśl przywołały mi właśnie trochę dzieło Gondry'ego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie jasno mi to wyszło. "Zakochany bez pamięci" do tego samego worka co "American Beauty" miał iść. Jim Carey, jak mi się wydaje, wybiera filmy z drugim dnem. Na pierwszy rzut oka to romansidło, ale przyglądając się dokładniej widać, że to typowe reakcje naszego pokolenia. Może trochę przerysowane, ale Dzień świra czy Mniejsze zło to filmy z polskich realiów i lepiej to widać (chociaż 99% widowni uważa, że oglądała komedię a nie dramat)

    OdpowiedzUsuń
  4. Są ludzie, którzy muszą sami sprawdzić... i chociaż jestem człowiekiem, który nie poszedłby do kina na tego typu film, to przez ten artykuł dla zasady, żeby mi nikt niczego nie narzucał. I okazało się, że ten film jest rzeczywiście przekombinowany. Obejrzeć można dla rozeznania, ale nie polecam iść do kina ponieważ mękę niecierpliwego oczekiwania końca można zabić drżemką, a w kinie nie jest to wygodne. Autora artykułu proszę, żeby więcej nikogo nie podpuszczał, bo znowu pójdę i będzie mnie tyłeczek bolał :) chociaż już wiem, że się autor raczej zna. Niemniej postaram się śledzić w celu weryfikacji. Pozdr

    OdpowiedzUsuń