środa, 29 grudnia 2010

Najlepsze filmy roku 2009



Tak. Roku 2009. Wiem że mamy już na karku rok 2011 i wszelkie pojawiające się w sieci podsumowania dotyczą kończącego się właśnie roku 2010, ale zasadniczo mam to gdzieś. I już tłumaczę dlaczego.

Otóż w zasadzie, to powód jest bardzo prozaiczny. Przynajmniej dla mnie. W mojej opinii, filmem roku 2010, nie może zostać tytuł, który miał światową premierę w 2009, albo nawet jeszcze dawniej, w 2008. A przeglądając różne podsumowania i plebiscyty, widzę, że tak właśnie często się dzieje. Polska premiera odbyła się w tym roku, w takim razie jest to film tego roku, koniec i basta. Ok, rozumiem. Jeśli dla kogoś definicję światowego kina tworzy granica na Odrze i Nysie z zachodu i na Bugu od wschodu, to ma do tego absolutne prawo. Ja jednak mam gdzieś wszelkie trendy i z góry narzucane przez polskich dystrybutorów terminy emitowania konkretnych filmów. Dlatego też, film z premierą światową w roku 2009, jest dla mnie filmem roku 2009. Zwyczajnie. I nie interesuje mnie to, że polska premiera została nad Wisłą zaplanowana z rocznym opóźnieniem.

Tak więc poniżej zamieszczam swoją bardzo subiektywną listę najlepszych dwudziestu filmów roku 2009. Uważam że tak jest uczciwie. Pod koniec roku 2010 jestem już mniej więcej na bieżąco z rokiem ubiegłym. Widziałem prawie wszystko co warto było obejrzeć, czyli prawie 60 tytułów.

Co ciekawe, z tych dwudziestu filmów, aż 13 miało polską premierę w tym roku (!). 5 tytułów pokazywane było w naszych kinach w roku 2009, jedna premiera będzie mieć miejsce dopiero w roku nadchodzącym, a pozostały mi jeden rodzynek, nadal nie ma jeszcze w Polsce swojego dystrybutora.

No nic. Tyle tytułem wstępu. Lecimy.



20. Mamut
reż. Lukas Moodysson, SWE, DAN, 2009


19. Tetro
reż. Francis Ford Coppola, USA, ARG, ESP, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)



18. Aż po grób
reż. Aaron Schneider, USA, POL, 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2010)



17. New York, I Love You
reż. Praca zespołowa 12 reżyserów, USA, FRA, 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2010)



16. Jestem miłością
reż. Luca Guadagnino, ITA, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)



15. Nord
reż. Rune Denstad Langlo, NOR, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2009)



14. Lourdes
reż. Jessica Hausner, AUT, FRA, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)

Lourdes (2009)


13. Nic osobistego
reż. Urszula Antoniak, HOL, IRL 2009
Vivarto (Polska premiera 2010)



12. Boso ale na rowerze
reż. Felix Van Groeningen, BEL, HOL, 2009
Against Gravity (Polska premiera 2010)



11. 500 dni miłości
reż. Marc Webb, USA, 2009
Imperial (Polska premiera 2009)



10. Dobre serce
reż. Dagur Kari, DEN, ISL, USA, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)



9. Moon
reż. Duncan Jones, GBR, USA, 2009
Monolith Films (Polska premiera 2010)



8. Whatever Works
reż. Woody Allen, USA, 2009
Kino Świat (Polska premiera 2010)



7. Wszystko co kocham
reż. Jacek Borcuch, POL 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2010)

Wszystko, co kocham (2009)


6. The Limits Of Control
reż. Jim Jarmusch, USA, ESP 2009
Best Film (Polska premiera 2010)



5. Dom Zły
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2009)



4. Poważny człowiek
reż. Ethan, Joel Coen, USA, FRA, GBR 2009
Best Film (Polska premiera 2010)



3. White Lightnin'
reż. Dominic Murphy, GBR, USA, 2009
(Polska premiera: Nie ustalona)



2. Biała wstążka
reż. Michael Haneke, GER, AUT, FRA, 2009
Monolith Plus (Polska premiera 2009)



1. Bękarty wojny
reż. Quentin Tarantino, USA, GER, FRA, 2009
United International Pictures (Polska premiera 2009)



Dziękuję, dobranoc.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Piękne nic

Mr. Nobody
reż. Jaco Van Dormael, BEL, FRA, CAN, GER 2009
138 min. Kino Świat


Co powstanie po połączeniu Vanilla Sky, Benjamina Buttona, Efektu Motyla i Zakochanego bez pamięci? Przerost formy nad treścią. Mimo to znalazł się ktoś, kto postanowił zmierzyć się z tą ciężkostrawną oczywistością. Jaco Van Dormael, bo o nim mowa, skubnął trochę z wymienionych wyżej filmów i stworzył opowieść, o której to właściwie nawet nie wiem czemu piszę. Rzadko zdarza mi się zamieszczać tu wpisy na temat filmów, które (delikatnie mówiąc) nie przypadły mi do gustu. Nie znaczy to oczywiście, że nie oglądam filmów słabych. Acz przyznaję, mam do nich nosa. Wyczuwam je z daleka i staram się minimalizować ich napór na mnie do granic absolutnej i niezbędnej konieczności. Czasem warto być na bieżąco nawet ze wszelkim gównem, choćby dlatego, żeby mieć o czym rozmawiać z ludźmi. Zazwyczaj jednak szkoda mi czasu na pisanie o produkcjach marnych, zważywszy na to, że ciągle w kolejce czeka na mnie multum filmów wspaniałych. Jednak tym razem z okazji świąt zrobię mały wyjątek.

Zrobiłem to z premedytacją. Wiedziałem po co sięgam i jaki może być tego finalny efekt. Po Mr. Nobody nie spodziewałem się absolutnie niczego wielkiego. Może też dzięki temu wszedł mi on nadzwyczaj lekko i umiarkowanie bezboleśnie. Oszczędziłem sobie zawczasu świątecznej dawki rozczarowania.

Pan Nikt to zupełnie adekwatne do klasy produkcji nazwisko głównego bohatera (Jared Leto). Budzi się On pewnego pięknego dnia w bardzo odległej przyszłości jako 120-letni staruszek. W roli ostatniego śmiertelnego człowieka globu, czeka w futurystycznych okolicznościach przyrody na swoje ostatnie dychnięcie. Właściwie to nie wiadomo, czy jest to przyszłość, teraźniejszość, czy może tylko wytwór jego wyobraźni. W filmie generalnie od samego początku nic nie wiadomo. To zapewne celowy zabieg reżysera, który już od pierwszej minuty filmu chciał stworzyć wrażenie obcowania z artystycznym nieładem i tryskającym zewsząd licznymi mądrościami intelektualnym wulkanem. Powstał intelektualny, a i owszem, ale bełkot niestety.

Trochę szkoda, bo ja (jak pisałem to już wcześniej pewnie kilka razy) naprawdę lubię takie klimaty. Lubię filmy pełne niedopowiedzeń, surrealistycznych pojęć i sennych niechlujnie pociętych obrazków. Historie, w których nic nie jest oczywiste, oraz gdzie nie da się niczego przewidzieć. Siedząc zahipnotyzowany przed ekranem łaknie się tego świata niczym małe dziecko prezentów pod choinką.

Widać dokładnie, że Van Dormael miał zamiar uraczyć widza czymś na swój sposób bardzo podobnym. Ambicji odmówić mu nie zamierzam. Mało tego. Przyszacunkuję mu nawet za odważną próbę podjęcia się trudnego tematu. Ale na tym kończy się już moja życzliwość. Z filmem jest trochę jak z piłką nożną. Nie zawsze ładna gra wystarczy do wygrania meczu. Liczą się przede wszystkim bramki. A tych Van Dormael ustrzelił dwie, lecz na jego nieszczęście, obie do własnej bramki.

Pierwszy samobój, to brak myśli przewodniej. Jakiejkolwiek myśli. Koniec końców nie uraczono widza żadnym morałem, żadnym daleko, czy nawet blisko idącym wnioskiem. Jest tylko płytki bełkot o umyśle 9-letniego dziecka, który sprowadza się do stwierdzenia, że w życiu ważne są dokonywane przez nas wybory. Że zawsze mamy jakieś wyjście awaryjne i tylko od nas zależy w którą ścieżkę skręcimy. Uhhh… Bardzo epokowe to odkrycie.

Drugi samobój, to wielowątkowość, która wymknęła mu się z pod kontroli. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby wszystkie wycinki z życia Nemo połączyć w jedną spójną i logiczną całość. Mało tego, wiele z wymienionych wątków, można było najzwyczajniej w świecie pominąć, bo nie mają żadnego (bądź tylko mgliste) znaczenia dla ogółu. Pomijam już fakt, że często są źle zagrane (kiepski dobór aktorów) i zupełnie nie przekonują swą sztuczną i pretensjonalną ckliwością. Rzecz tyczy się zwłaszcza miłosnych wątków, które są solą tego filmu.

Mr. Nobody w wielu aspektach przypomina mi ubiegłoroczną Nostalgię anioła Petera Jacksona. Oba filmy są przepiękne wizualnie. Oba chętnie łączą światy rzeczywiste z nierzeczywistymi. Słodkie i perfekcyjne aż do pożygu (wybaczcie kolokwializm), ale też oba niestety są bardzo puste i naiwne. Mimo ich dużych aspiracji do kina ambitnego, zdradza je w dość brutalny sposób ich komercyjne brzemię jakie za sobą niosą. Może gdyby nie te ich wygórowane ambicje, ostateczny odbiór byłby lepszy, a tak…

Oczywiście film swoje zarobi. Oceny też zbierze przyzwoite. Moja opinia jest bardzo subiektywna i wcale nie mam zamiaru nikomu go odradzać. Uprzedzam tylko tych z bardziej wysmakowanym gustem. Nie nastawiajcie się na nic mądrego.

2/6

środa, 15 grudnia 2010

Stypa aż do łez

Aż po grób
reż. Aaron Schneider, USA, POL, 2009
100 min. ITI Cinema



"Fiu fiu", wyśpiewałem sobie pod nosem, kiedy pierwszy raz przeczytałem o tym, że lada chwila trafia na ekrany pierwsza amerykańsko-polska koprodukcja (ta… pierwsza, akurat) z udziałem Billa Murraya i Roberta Duvalla. Czytam dalej. Polskim udziałowcem jest ITI Cinema, a jedną z ról w filmie gra we własnej osobie sam... Tomasz Karolak – Król polskich seriali i kina klasy C. No to klops. Czar prysł. Ciśnienie spadło i odbiło się z echem od podłogi. Ale nie, chwila (myślę sobie), nie może tak być. Murray, Duvall z Karolakiem? Razem? W jednym filmie? Przecież to fizycznie niemożliwe. Nie oni. Więc przysiadłem z ciekawości, obejrzałem i… uff, co za ulga. Nie znalazłem w filmie ani niczego tvnowskiego, ani też Karolaka, który na całe szczęście, pozostał tam gdzie jego miejsce. W montażowni.

Honor więc uratowany. Blamażu nie było. Znalazłem za to naprawdę świetnie zagraną, sprawnie zmontowaną i uroczo opowiedzianą historię. W sam raz na zalatany przedświąteczny okres. Powiewnie i zabawnie, ale z nostalgią o poważnych tematach.

Myślą przewodnią w filmie jest śmierć i pogrzeb. Na pierwszy rzut oka, mało zabawnie. Czają się na widza na zmianę niemal w każdej minucie filmu. Stary i zgorzkniały pustelnik Bush (Duvall), od przeszło 40 lat mieszka samotnie w środku lasu z dala od cywilizacji i najbliższego miasteczka, w którym to krążą zatrważające historie o ekscentrycznym miłośniku drzew i zwierzątek. Kim jest? Dlaczego z nikim nie rozmawia? Czy naprawdę kiedyś kogoś zabił? Tak, te pytania dręczą również od samego początku także widzów.

Stary Bush, przeczuwając swój rychły zgon, postanawia wyjść do ludzi i zorganizować sobie pogrzeb. Ale nie taki znów zwyczajny. To było by zbyt proste. Ceremonia bowiem, ma się odbyć jeszcze za jego życia, to raz. A dwa, to ma być wesoło i hucznie. Wszyscy znający jakąkolwiek historię o potencjalnym kandydacie na wyciągniecie kopyt (czyli jakieś cztery hrabstwa), mają się na stypie dobrze bawić. Mało tego, otrzymają nawet możliwość wygrania na loterii atrakcyjnej nagrody w postaci cennej działki po byłym już właścicielu. Pomysł jakby wycięty z tvnowskiego szablonu na udany reality show, nieprawdaż?

Pomoc przy tym dość niezwykłym przedsięwzięciu, ofiaruje Bushowi skuszony jego pokaźną sumką złożoną z grubych zaskórniaków, właściciel jedynego (nierentownego) zakładu pogrzebowego w miasteczku, Frank Quinn (Murray), wraz z młodym pomocnikiem Buddym (Black). O Murrayu mógłbym długo, bo to mój absolutny faworyt i ulubieniec, ale temat o nim tym razem utnę błyskawicznie. Powiem tylko tyle, że jak ktoś oglądał jego najlepsze role (Dzień Świstaka, Między słowami, Broken Flowers, czy nawet Ghostbusters) i zwyczajnie go lubi, to też doskonale zna jego miny, poczucie humoru i wyszukany styl gry. Tak więc w tym filmie jest z nim podobnie. Co prawda jest tylko na drugim planie, ale w swoim znanym stylu wzbogaca opowieść urokliwym i wyraźnym kolorytem.

Aaron Schneider (reżyser-debiutant) zestawiając ze sobą charakterologicznie ogień i wodę, bawi się w sposób wyborny ludzkimi emocjami. Osadzając w klimacie amerykańskiej prowincji lat 40-tych (istnieje możliwość, że pomyliłem się o jedną dekadę), bardzo wyraziste postacie grane przez wielkich tego kina (po raz enty dziękuję Bogu że nie ma wśród nich Karolaka), tworzy rozbujaną huśtawkę nastrojów. Groteska i humor idą w parze z egzystencjalnymi rozważaniami, ludzkim dramatem i opowiastkami o niespełnionej miłości.

Mimo luźnego podejścia do zagadnienia, reżyser przemyca tu i ówdzie liczne życiowe mądrości. Jest trochę o grzechu i próbie odkupienia win. O ludzkich błędach, zboczeniu z kursu za młodu, o ciężarze pokuty. Chęć zorganizowania swojego pogrzebu i dotarcia do innych, zupełnie obcych mu ludzi, nie jest tylko próżnym kaprysem Busha. Chce za pomocą tego wydarzenia wyrzucić z siebie skrywany przez lata grzech, prosić bliskich o wybaczenie, oraz w czystości jako rozgrzeszony, udać się do świata bram niebieskich. Chwila zadumy na końcu sprowadza widza na być może, właściwe tory. I pomimo tego, że końcowe sceny są trochę zbyt pretensjonalne, błahe i bardzo oczywiste, idealnie dopełniają wolę reżysera. Zaskakuje nas bowiem morałem. Może krótkim i niektórym znanym, ale to nie ważne. Nigdy nie jest za późno na śmiech i łzy. Po prostu.

Oczywiście film polecam gorąco wszystkim tym, którzy oczekują mądrości przekazu, jak i tym, którzy chcą się odstresować po ciężkim dniu pracy, uśmiechając się przy tym głupkowato do ekranu. Jest to jeden z tych filmów o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest głupią komedią. Nie nudziłem się na nim ani przez chwilę. Cieszyć się trzeba, że mimo udziału koncernu ITI w finansowym aspekcie przedsięwzięcia, nie ma tu nic z Kuby Wojewódzkiego i Tańca z gwiazdami, choć... gwiazd i owszem, jest tu co najmniej kilka. A i cholera, może to zbyt duże nadużycie, ale tak jakoś przez cały czas obcowania z filmem, miałem nieodparte wrażenie że już gdzieś to widziałem. Nie wiem czy to przez tego Murraya (sorry, musiałem), ale klimatem i swoją złożonością, bardzo przypomina mi wspomniany wcześniej Dzień świstaka. Myślę że oba filmy wrzucone na starą wagę, wskazałyby remis. Czy może być więc lepsza rekomendacja?

4/6


niedziela, 5 grudnia 2010

Odloty.fr

Wkraczając w pustkę
reż. Gaspar Noe, FRA, ITA, GER 2009
154 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty


„Sensacja ubiegłorocznego festiwalu w Cannes, film totalny, kino ery techno”. Tymi słowami zapowiadany jest film, który z blisko półtorarocznym poślizgiem, w styczniu zadebiutuje na polskich ekranach. Produkcja jednocześnie odważna, jak i oryginalna. Co nie powinno dziwić nikogo, kto poznał już wcześniejsze dokonania mistrza kontrowersji, francuza (urodzonego w Argentynie) Gaspara Noe. Jego głośne Sam przeciw wszystkim, a przede wszystkim Nieodwracalne wzbudziły multum kontrowersji i przyczepiły mu łatkę skandalisty. Wejście w pustkę bez wątpienia jeszcze bardziej pogłębi obiegowe stereotypy reżysera. Ale także... przysporzy mu wielu nowych fanów.

Noe tym razem wziął na tapetę zagadnienie życia po śmierci widziane z perspektywy tybetańskiej filozofii. Tą podróż w nieznane postanowił wzbogacić za pomocą psychotropowych narkotyków, które miały stać się wytłumaczeniem na wszelką subiektywną irracjonalność myśli obrazu. I w sumie słusznie. W taki trip na trzeźwo nikt by chyba nie uwierzył. Całość szaleńczej wizji przekazu potęgują wyalienowane ulice nocnego i egzotycznego Tokyo, co przyznaję, dla europejczyka nadal tworzy klimat na miarę Kosmicznej Odysei.

Film jest długi. Nawet za długi. Ponad dwie godziny kinematograficznych halucynacji nie jednego kinomaniaka zapewne znuży. No ale to kwestia odpowiedniego podejścia i postawionych przed seansem prywatnych oczekiwań. Moje były takie, aby na spokojnie zmierzyć się z chaosem scenografii i technicznych fajerwerków, oraz napawać się ich nowatorstwem przekazu. Mam słabość do filmów, które próbują ukazać narkotyczne doświadczenia bohaterów w sposób bardziej dogłębny, ukazując coś więcej niż tylko strzykawkę wtłaczającą do organizmu chemiczną substancję. Czy jednak nowe dziecko Gaspara Noe można zestawić w jednym rzędzie z takimi tytułami jak Trainspotting, Requiem dla snu, czy Las Vegas Parano? Otóż można, ale czy wypada?

Nie jest to zupełnie film tylko i wyłącznie o wysokich narkotycznych parabolach lotu, mimo że wbrew pozorom tak przez cały czas swojego trwania wygląda. Główni bohaterowie filmu, rodzeństwo Oscar i Linda, zmagają się z problemem egzystencji, z traumą z dzieciństwa i dramatyczną utratą rodziców. Nagła śmierć Oscara wprowadza widzów w świat zawieszony między życiem, a śmiercią. Poruszamy się wraz z jego zbłąkaną duszą po ulicach Tokyo, a za pomocą licznych retrospektyw, dowiadujemy się więcej o przeszłości i wyjątkowej więzi jaka łączy naszą dwójkę rodzeństwa. Noe bombarduje nas wysokich lotów świetlną i dźwiękową miksturą, odwracając uwagę od treści, która jest niestety stosunkowo uboga. Nic co jest w filmie wypowiadane na głos nie jest ważne, odkrywcze, ani nawet ciekawe. Aczkolwiek w niczym specjalnie to nie przeszkadza, gdyż w tej produkcji wszystko co istotne, przekazywane jest podprogowo za pomocą miliona kolorów i dźwięków, oraz poprzez nieszablonowość ruchów kamery. Całość ogląda się niczym świetnie skrojony teledysk i tak też radzę podejść do tej lektury.

O treści to w zasadzie tyle. Nie widzę sensu, aby nad nią się dłużej rozwodzić. Życie po śmierci to zagadnienie nie tylko poważne, co też i szalenie niebezpieczne. Łatwo jest zostać zdegradowanym ze sfery poważnych naukowych rozważań, do kiczowatego wróżenia z fusów. Noe myślę, że ze swoją produkcją uplasował się gdzieś tak pomiędzy, w bezpiecznym środku. Choć też, jeśli przyjmiemy, że szalony trip Oscara ponad głowami żywych, był spowodowany tylko i wyłącznie narkotyczną halucynacją po zażyciu DMT (Dimetylotryptamina), to wszelkie te rozważania o życiu i śmierci biorą w jednej chwili w łeb, a Wejście w pustkę z miejsca staje się filmem o wielkim narkotycznym tripie dedykowanym milionom narkomanom na całym świecie. Ale... ale można też interpretować ten film w zupełnie odwrotny sposób. Jako ostrzeżenie przed igraniem z używkami, które ZAWSZE prowadzą do zguby. Cóż... to tylko dwie z zapewne licznych interpretacji. Dam sobie jednak rękę uciąć, że wielu narkusów uzna ten film za kult i kinematograficzny geniusz, a jednocześnie za swój duchowy i mentalny przewodnik.

Ciekawe są też pewne niuanse, których naliczyłem tu co najmniej kilka. Przede wszystkim rzucają się w oczy ciągle niezaspokojone fascynacje reżysera, z którymi próbuje się rozprawić już od lat. Jest to np. jego fascynacja erotyką, czy wręcz pornografią. Nie wiem czy Noe prywatnie ma jakieś problemy w tej materii, ale w jego filmach ciągle natrafić można na liczne i śmiałe sceny aktów miłosnych. W Nieodwracalne kontrowersyjna była dość długa i wiernie odwzorowana scena gwałtu. Noe ma na swoim koncie także krótkometrażowe nowele erotyczne, no i swego czasu próbował (bezskutecznie) namówić przed laty ówczesną parę Bellucci&Cassel, by zagrali w wyreżyserowanym przez niego pornosie. Również i w jego najnowszym dziele natrafiamy na wiele śmiałych scen, które tylko potęgują doznania i do samego końca utrzymują widza w hipnotycznym transie pełnym szaleństwa i zagubienia w grzechu.

Tym razem nie umiem jednoznacznie powiedzieć, co autor miał na myśli. Jak napisałem wyżej, ten film można interpretować na wiele sposobów. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie to było nadrzędnym celem reżysera. Chaos i perfekcja w sposobie montażu i przekazu obrazu, wyznaczają nowe kinematograficzne standardy. Pod kątem technicznej jakości produkcji, nie można filmowi niczego zarzucić (poza jego długością trwania). Gaspar Noe stworzył obraz, który ma ogromne predyspozycje do tego, aby stać się kultową produkcją dla pewnego pokolenia młodych ludzi, którzy żyją w rytm co weekendowego tąpnięcia bitu w nocnym zadymionym klubie, w dodatku w akompaniamencie tablicy Mendelejewa. Być może także zbłąkane i dotąd jeszcze nieokreślone artystyczne dusze również pokochają ten film, dzięki któremu będą potrafili znaleźć w nim liczne odnośniki do swoich prywatnych i umiarkowanie problematycznych rozważań o egzystencji.
Ja osobiście, aż tak głęboko się w niego nie zgłębiłem. Oczekiwałem więcej mądrości, ale mimo wszystko nie czuję zawodu. Uradowały mnie techniczne fajerwerki i wizualizacyjne piękno wypływające z ekranu. Do tego Gasparowi należy się szacun za podjęcie walki. Jak widać, w zupełności mi to wystarczyło. Mocna czwórka jak się patrzy.

4/6