niedziela, 28 listopada 2010

Against modern football

Szukając Erica
reż. Ken Loach, GBR, FRA 2009
116 min. SPInka



Świat potrzebuje żywych ikon. Ludzi ponadprzeciętnych, którzy potrafili wznieść się w danej dziedzinie życia na piedestał istnienia i zburzyć panujący w nim ład oraz porządek. W świecie zagubionych dusz potrzeba charyzmatycznego przewodnika z krwi i kości, który będzie prowadził za rękę zbłąkane owieczki do lepszego świata. Ikony piłkarskie to przede wszystkim geniusz boiskowy. Kibice już od zarania dziejów kochali najlepszych piłkarzy globu, swoich reprezentacji czy ukochanych klubów. A jeśli jeszcze do tego ich bohaterowie poza boiskiem sprawiali wrażenia wariatów i wywoływali skandale, stawali się dla nich czymś więcej. Ikonami, które w postaci nadruków lądowały na milionach koszulek i jako fotografie zastygały na ścianach tysiąca mieszkań. Bez dwóch zdań Eric Cantona był jednym z nich. To jeden z ostatnich reprezentantów wspaniałego piłkarskiego pokolenia, które niestety i już chyba bezpowrotnie, odchodzi na naszych oczach do lamusa.

Niezwykłość Cantony nie polegała tylko i wyłącznie na jego piłkarskim geniuszu. Owszem, był kapitalnym zawodnikiem, w oczach kibiców Manchesteru United bodaj najlepszym. Ale też porównując jego osiągnięcia z innymi wielkimi tego sportu, niczym specjalnym się nie wyróżnił. Nie zdobył z Francją ani Mistrzostwa Świata, ani czempionatu Europy. Z jego Manchesterem poza czterokrotnym wygraniem ligi, na międzynarodowej pucharowej arenie praktycznie w ogóle nie zaistniał. A z dziesięciu przypadkowo zapytanych o Cantonę kibiców piłkarskich, zapewne ośmiu z nich w pierwszej kolejności wymieni jego słynną akcję... kopnięcia kibica Crystal Palace. Ikoną chuligan? A jakże!

Świetny brytyjski reżyser, Ken Loach, postanowił rozprawić się z tym dość trudno wytłumaczalnym zjawiskiem, a także pośrednio z kibicowskim fanatyzmem. Nie mniej jednak to nie jest typowa kibolska produkcja w stylu Football Factory, GSH, czy innych znanych brytyjskich filmów o kibicowskim ruchu na wyspach. Choć ku mojemu zadowoleniu, kilka ważnych dla naszego środowiska smaczków (sam jestem kibolem) zostało w fajny sposób uwypuklonych. Ale o tym za chwilę.

Eric Cantona co zrozumiałe, wciela się w filmie w samego siebie. Patrząc na jego dorobek filmowy, ma na swoim koncie całkiem pokaźną kolekcję rólek i epizodów, których może mu pozazdrościć nie jeden utalentowany aktor z papierami. Piłkarz w umiarkowanie narkotycznych okolicznościach przyrody, ukazuje się swojemu imiennikowi - pracownikowi poczty, a przy okazji życiowemu nieudacznikowi i rozwodnikowi wychowującego dwójkę dorastających synów, mających go, delikatnie mówiąc, w głębokim poważaniu. Eric-listonosz, to wierny fan MU, ale nie tego dzisiejszego zawłaszczonego przez reprezentanta morderców futbolu - Glazera, lecz tego starego United jeszcze z lat 90tych, nieskażonego wirusem wielkich pieniędzy i chorych globalnych ambicji. Symbolem i łącznikiem tamtych czasów jest właśnie Cantona.

Bałagan w życiu i w głowie naszego listonosza jest tak wielki, że wydaje się wręcz beznadziejny. Na pomoc przychodzi mu więc właśnie wyimaginowany słynny piłkarz. Jego idol z młodości, który w różnych okolicznościach objawia mu się, by przekazać cenne rady z życia i boiska wziętych, oraz stara się pomóc w wyprostowaniu wszystkich życiowych krzywizn. Dwa Erici szybko znajdują ze sobą wspólny język. Mimo wielu różnic między nimi, łączy ich bowiem stara życiowa szkoła, piłkarska i kibicowska. Wzajemnie się ze sobą uzupełniają, gdyż w istocie rzeczy, obie żyć bez siebie nie mogą. Eric-piłkarz, skandalista i boiskowy zawadiaka, odcinający kupony od swej dawnej sławy i jako dopełnienie, Eric-kibic, życiowy nieudacznik, który z bólem serca wspomina starą młodzieńczą miłość swego życia i lata kibicowskiej aktywności. Obaj, przynajmniej w głowie jednego z nich, znaleźli swój wspólny mianownik. Obaj otwierają się przed sobą i postanawiają w końcu stawić czoła swoim problemom. Oczywiście skutecznie.

Brytyjczycy jak mało kto, potrafią z lekkością zrobić dobre kino społeczne, z elementem wyszukanego humoru oraz z lekko hollywoodzkim patosem. Nie inaczej jest i u Loacha. Opowiadając w sumie dość prostą historię, wplata w nią przy okazji kilka głębszych smaczków. Ja dostrzegam je przede wszystkim z punktu widzenia kibica. Sentymentalne powroty do ubiegłych dekad, w których na boisku rządzili prawdziwi piłkarze – charakterne walczaki, a nie tak jak dzisiaj, rozkapryszone i ulizane żelem panienki po solarce. Czasy wielkich piłkarzy Paula Gascoigne'a, nieżyjącego już George'a Besta, czy naszego ś.p. Kazia Deyny. Wspaniałych i szczerych zawodników, którzy podobnie jak Cantona, byli wielkimi piłkarskimi ikonami. I tak samo jak francuz, poza boiskiem byli bardzo kontrowersyjni, zagubieni, często nie radzący sobie ze sławą i samymi sobą. Myślę że ten film jest w pewnym sensie oddaniem hołdu wielkim i niepokornym tego sportu. A także ukłonem i tęsknotą za rozśpiewanymi oraz niczym nieskrępowanymi trybunami stadionów. Za kibicami wychowanymi według innych standardów i na innej niż dzisiaj piłce. Na wyspach ma to wymiar znacznie szerszy niż u nas. Tam rozłam i zmiany mentalne do jakich doszło zarówno na trybunach jak i na boiskach w latach 90-tych były gigantyczne. U nas, próba zawłaszczenia sobie piłki przez elity, dopiero się rozpoczyna.

Końcowa (kapitalna!) scena, w której liczna grupa ubranych w maski Cantony kibiców United, rozprawia się z bandą nadzianych bananowych gangsterów, jest więc szalenie wymowna. Może to tylko moja osobista nadinterpretacja, ale dostrzegam w niej symboliczne wymierzenie sprawiedliwości współczesnym krezusom i mafijnym cwaniakom światowej piłki. Rozwalenie bejsbolami willi i luksusowego merca, to wystawienie rachunku za lata upokorzeń i próbę odebrania kibicom naszej godności. Triumfują więc radośnie znane ze stadionów wzniosłe piłkarskie cnoty. Przyjaźń, równość i waleczność, oraz wiara, honor i oddanie. Przesłanie filmu w postaci fundamentalnych i dość oklepanych zasad życiowych może nie poraża oryginalnością, ale w nowym kibolskim świetle, pod przewodnictwem kapitana niesfornej ekipy, legendy i weterana stadionów, wielkiego Erica Cantony, nadaje produkcji bardzo symbolicznego wymiaru. W świetnym stylu i po brytyjsku. Ojczyzna futbolu ponownie zabrała głos. Polecam nie tylko kibicom.

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz