czwartek, 21 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Pogorzelisko

Pogorzelisko/Incendies
reż. Denis Villeneuve, CAN, FRA, 2010
130 min.

No i to w zasadzie koniec festiwalowych recenzji. Pominąłem tu z różnych względów kilka filmów, ale za to zakończę swoją przygodę z 26'WFF filmem, który przez tegoroczne jury został wyróżniony główną nagrodą konkursu międzynarodowego. Został także doceniony przez warszawską publiczność. Pogorzelisko Denisa Villeneuve od samego początku był wymieniany w roli głównego faworyta do Grand Prix festiwalu. Czy słusznie?

"Bliźnięta Jeanne i Simon Marwan nie spodziewali się zbyt wiele po testamencie matki. Tym większe było ich zdziwienie, gdy Jean Lebel, notariusz i wieloletni przyjaciel matki, odczytuje im jej ostatnią wolę: by dzieci osobiście dostarczyły dwa listy - jeden do ojca, którego przez lata uważali za zmarłego, zaś drugi do brata, o którego istnieniu nie mieli pojęcia. Przy pomocy Lebela, rodzeństwo mozolnie układa w całość wszystkie elementy rozdzierającej serce historii matki. Życia nękanego nieustannym cyklem walki i nienawiści. Wreszcie odkrywają jej niesamowitą odwagę i zdecydowanie. Obiektywne spojrzenie na źródło wszelkich wojen, przedstawione poprzez niezwykle intymną podróż dwojga młodych ludzi do źródeł własnej nienawiści i miłości, która potrafi wszystko zwyciężyć".

Słuszne zwycięstwo. Faktycznie film bardzo mocny i kapitalnie skrojony, bazujący na emocjach widza wystawionych na ciężką próbę. Ale też dość trudny w odbiorze, zwłaszcza pod kątem możliwości niezrozumienia tła zagadnienia. Reżyser bowiem ani przez moment nie wyjaśnia widzowi w jakim kraju toczy się akcja filmu, oraz o jakich zbrojnych konfliktach tu się rozmawia. Oczywiście średnio zorientowany, wystarczająco kumaty i obeznany w mapie geograficznej i politycznej świata widz, zda sobie w końcu szybko sprawę, że film nawiązuje do 15-letniej wojny domowej w Libanie. W końcu nie pierwsza to w ostatnich latach produkcja odnosząca się do tamtych krwawych wydarzeń. Nie mniej jednak, podczas opuszczania sali kinowej dało się usłyszeć pytania w stylu "o co tu chodziło?", "kto walczył z kim i przeciw komu?". Warto więc przed rozpoczęciem oglądania Pogorzeliska, poczytać trochę o tym konflikcie. Zwyczajnie łatwiej będzie później podczas seansu.

Na tle tych traumatycznych czasów rozgrywa się wzruszająca historia pewnej rodziny, ukazana w sposób dwutorowy. Oczami nieżyjącej już matki, oraz ich dzieci wykonujących jej ostatnią wolę, odkrywając przy okazji skryte dotąd tajemnice swego rodu oraz własnego poczęcia. Emocje aż kipią z ekranu. Twarze bohaterów (zwłaszcza kapitalnej Lubnie Azabal) krzyczą do widza i wyciągają rękę w geście pomocy.

Nie jest to kino stricte antywojenne. Choć łatwo doszukać się tu wymownych obrazów i słów potępienia. To raczej dogłębna analiza kultu wojny oraz jej wpływu na ludzkie umysły, a także losy rodzin dotkniętych wojenną zawieruchą. Nic nie jest jednoznaczne i oczywiste. A terroryści to też ludzie dotknięci cierpieniem oraz karmieni kłamstwami. Historia może i trochę zbyt oczywista, ale ani przez moment się na niej nie zawiodłem. Imponująco uderza do głowy w asyście kapitalnie dobranej muzyki Radiohead (You and Whose Army).

Mocne i solidne kino, które zwiedziło już prawie cały świat, zbierając przy tym wiele cennych nagród filmowych (m.in w Toronto i Wenecji). Teraz doceniła je także Warszawa. Film jako zwycięzca festiwalu z pewnością niedługo trafi do polskich kin. Po prostu idźcie.

5/6


wtorek, 19 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Opona

Opona/Rubber
reż. Quentin Dupieux, FRA, USA, 2010
85 min.


Pamiętacie Mr Oizo i jego Flat Beat z przed paru ładnych lat? Żółty zabawny futrzak gibający się do bitu w samochodzie w reklamie Levis'a. Mr Oizo to właśnie Quentin Dupieux. W muzyce olśniewającej kariery nie zrobił. Znacznie lepiej szło mu jednak w tworzeniu teledysków i krótkich filmów. W końcu zadebiutował na wielkim ekranie. I to jeszcze jak!

"Robert - opona samochodowa porzucona na pustyni, nagle ożywa. Nabywa umiejętność poruszania się po pustyni, odkrywa w sobie pasję do niszczenia owadów i zagubionych przedmiotów. Wkrótce Robert rozwija umiejętności telepatyczne, dzięki którym potrafi zniszczyć każdą rzecz, na którą przyjdzie mu ochota. Niebawem opona-zabójca rozpocznie polowanie na ludzi. Autor i reżyser, filmowiec i kompozytor Quentin Dupieux (znany także jako producent muzyczny Mr Oizo) ujawnia swoją najdziwniejszą w branży filmowej wyobraźnię w prawdopodobnie jedynym na świecie filmie, którego głównym bohaterem jest opona-zabójca posiadająca zdolności parapsychologiczne."

Po prostu musiałem to zobaczyć. Opona - zabójca? Kto o zdrowych zmysłach wymyśliłby coś tak szalonego? Już pierwsza scena filmu wprowadza widza na inny level percepcji i trzyma go do samego końca w świecie totalnego absurdu. Może i jest to świat tandety, ale świadomie i z bananem na twarzy w nim się poruszamy. Dupieux w bardzo sprytny i mądry sposób zamazał granicę pomiędzy widownią a ekranem. Umieścił w swojej opowieści reżysera idiotycznej opowieści (w postaci szeryfa) oraz publiczność (grupkę gapiów z lornetkami), z którą to siedząc na fotelu w kinie, śmiało można się utożsamiać.

Od samego początku ma się wrażenie, że tu nie chodzi o sens i logikę. Opona (Robert) zabija kogo popadnie i faktycznie, to wszystko jest zupełnie bez sensu. Ale Dupieux umiejętnie łamiąc wszelkie schematy wciąga widza na drugą stronę ekranu i zaprasza do współuczestnictwa w roli statystów. Mądre to i zabawne. Dostajemy do ręki lornetkę i obserwujemy Roberta toczącego się po piaszczystej amerykańskiej prowincji. Możemy komentować, oceniać, śmiać się, narzekać na nudę. Możemy wszystko.

Niebanalna rozrywka. Zabawna szydera z horrorów klasy B nawiązująca trochę do klasyki Grindhouse. Jeden z najlepszych filmów jaki widziałem na festiwalu. I nawet trochę mnie dziwi, że nie zmieścił się do pierwszej dziesiątki najlepszych filmów według publiczności. No ale nic to. W sumie nie o to chodzi. Polecam mocno. Coś innego.

5/6


poniedziałek, 18 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Boogie

Boogie El Aceitoso
reż. Gustavo Cova, ARG, 2009
90 min.

Animacja dla dorosłych prawie zawsze charakteryzuje się albo przemocą, albo siarczystym językiem. Argentyński twórca Gustavo Cova wrzucił do kotła jedno i drugie. Danie przyrządził na podstawie przepisu autorstwa Roberto Fontanarossy (twórcy komiksu). Doprawił szczyptą sarkazmu i czarnego humoru, garścią seksizmu, łyżką rasizmu oraz butelką męskiego szowinizmu. Wyszło z tego bez dwóch zdań danie mistrzów. Obłędne w smaku, choć zabójcze dla procesu trawienia.

"Boogie - bohater argentyńskiego komiksu autorstwa wielkiego Roberto Fontanarossy. Jest weteranem wojny w Wietnamie i łowcą nagród. Gdzie tylko się zjawi, pozostawia po sobie kałuże krwi. Boogie jest seksistą, rasistą, brutalem oraz najgroźniejszym płatnym zabójcą w całym mieście. A przynajmniej tak mu się wydaje. Gdy szef lokalnej mafii musi pozbyć się kluczowego świadka, zatrudnia jednak innego zabójcę. Jest młody, wysportowany, przystojny i wygląda jak chirurg. Boogie musi udowodnić wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że wciąż jest najlepszy. Animacja jest parodią rasizmu, przemocy, nacjonalizmu, seksizmu."

Powiem krótko. Gdyby Tarantino robił filmy animowane, Boogie należałby do jego sztandarowych obrazów. Ten sam styl. Tyle samo krwi i roztrzaskanych czaszek na minutę. Podobne dialogi i szorstki humor. W końcu tak samo jak u Tarantino zabijanie na ekranie nie szokuje, lecz bawi. Nawet dziewczyny w kinie sikały ze śmiechu podczas kolejnych scen, w których tryskały hektolitry krwi z tętnic szyjnych bohaterów pozbawionych głowy.

Dobra rozrywka i smaczny przerywnik dla fabularnych produkcji. Bynajmniej nie były to zmarnowane 90 minut mego życia. Wręcz przeciwnie. To była mądra inwestycja ;)

4/6



niedziela, 17 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Potwory

Potwory/Monsters
reż. Gareth Edwards, GBR 2010
97 min.


"A to ci heca" pomyślałem. Co u licha na festiwalu robi taki film? Science Fiction i thriller w jednym. Niskobudżetowa produkcja o potworach atakujących ziemię, która powstała jako praca na zaliczenie szkoły filmowej? Gdzie jest haczyk? Postanowiłem więc wybrać się na seans, by doszukać się odpowiedzi na te i inne towarzyszące im pytania.


"Przed sześcioma laty naukowcy z NASA odkryli, że istnieje możliwość pozaziemskiego życia w obrębie naszego systemu słonecznego. Wysłano sondę, żeby zebrała próbki, ale ta rozbiła się nad Ameryką Środkową. Niedługo po tym wydarzeniu zaczęły się tam pojawiać nowe formy życia, a połowę terytorium Meksyku uznano za teren skażony i poddano kwarantannie. Dziś wojskowe siły zbrojne Stanów Zjednoczonych i Meksyku walczą, żeby pozbierać te "istoty". Historia zaczyna się w momencie, gdy amerykański dziennikarz zgadza się na eskortowanie roztrzęsionej amerykańskiej turystki do bezpiecznych granic Stanów Zjednoczonych. Fascynujący film drogi o potworach i miłości ulokowanej po niewłaściwej stronie".

Prawda że brzmi to wszystko mało poważnie? A wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze? Że to w rzeczywistości kapitalna produkcja, która dosłownie i w przenośni poraziła mnie swoim bogactwem. Nie żartuję. Scenariusz wydaje się być zaczerpnięty z półki z napisem "kino klasy C". A tymczasem z ekranu bije niesamowita głębia i klimat charakterystyczny dla najlepszych produkcji sci-fi jakie spłodziła planeta Ziemia. Co ja gadam. To coś znacznie większego niż fantastyka. Te wszystkie potwory stanowią tylko tło dla clue opowieści. W przeciwieństwie do wszystkich innych filmów z tego gatunku, reżyser koncentruje się na czymś zupełnie innym. Na relacjach międzyludzkich, na filozoficznych rozważaniach nad sensem istnienia (może i trochę ściąga stylem z filmów Tarkowskiego, no ale to nie razi), na mocnym wątku miłosnym (tak, to po prawdzie jest zwyczajny melodramat). Ok. Jest inwazja, są komicznie wyglądające potwory, jest teren skażony, jest oklepana aż do bólu fikcja literacka, ale sposób zobrazowania tejże okrutnej rzeczywistości budzi we mnie szacunek do twórców.

Nie ma tu zapierających dech w piersi efektów specjalnych, choć opatentowany przez reżysera nowatorski sposób wklejania na ekran wszystkich zniszczeń jak i samych potworów, jest wyjątkowo skuteczny i realistyczny. Nie ma też bezcelowych strzelanin, amerykańskiego patosu i bohaterskich zrywów epickich aktorów. Jest za to akcja charakterystyczna dla klasycznego kina drogi z mozolnie rozwijającym się wątkiem miłosnym, tylko z potworami w tle. Zaskakujące, mimo że banalne. Nie bójcie się Potworów. To wbrew rozumowi szalenie ambitne i mądre kino dla koneserów. Nie tylko fanów sci-fi.

4/6


26 Warszawski Festiwal Filmowy - Win/Win

Win/Win
reż. Jaap van Heusden, HOL, 2010
90 min.


No. Wreszcie coś w sam raz dla korporacyjnych szczurów. Film dla wszystkich zatraconych w walce o przetrwanie na wyspie ze szkła i aluminium. Dla kroczących do celu kariery po trupach. Dla wazeliniarzy w garniturach gotowych sprzedać własną matkę dla kilku euro. Ale nie tylko. Win/Win to także film o buncie i poszukiwaniu samego siebie w świecie ab$urdu.

"Makler Ivan pracuje jako asystent w banku inwestycyjnym w finansowej dzielnicy Amsterdamu. Wyrasta na nową gwiazdę giełdy. Dla banku, w którym pracuje, zarabia kokosy. Ale nie wszystko jest tak piękne, jak z pozoru wygląda. Nowa praca sprawia, że Ivan nie sypia po nocach. Zaczyna narastać jego poczucie wyobcowania wobec samego siebie i otaczającego świata. Mimo błyskotliwej kariery i niebywałego sukcesu, czuje, że musi się od tego wszystkiego uwolnić. Zanim będzie za późno. Film pozwala wczuć się w szaleństwo armii biurowych garniturów. W pędzące na pełnych obrotach, a zarazem puste życie, które toczy się wokół kursów wymiany, plastikowych przepustek, niezrozumiałego języka giełdy oraz społecznych interakcji mężczyzn sukcesu, którzy żyją dla adrenaliny".

Świetny skrojony garnitur. Dobrze leży na ciele oraz komponuje się z modną koszulą, krawatem i... gołymi stopami. Win/Win to dowód na to, że nie szata zdobi człowieka. To także film o tęsknocie za długim oddechem i rzeczach zwyczajnych w pędzącym na łeb i szyję świecie rządzonym przez pieniądz. Polecam, zwłaszcza wszystkim korposzczurom. Obudźcie się. Zwolnijcie. W życiu są rzeczy ważniejsze od pracy. No i przy okazji... bawcie się dobrze podczas seansu.

4/6


czwartek, 14 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Dmuchana lala

Dmuchana lala/Air Doll
reż. Hirokazu Kore-eda, JPN, 2009
116 min.


Lubię dość niekonwencjonalne podejście Japończyków do sztuki filmowej. Rok rocznie na warszawskim festiwalu obcuję z azjatyckimi dziwadłami które skutecznie łamią wszelkie znane dotąd mi schematy. Rok temu był nim Symbol Hitoshiego Matsumoto, dwa lata temu wielonowelowe Tokyo! W tym roku sugerując się opisem, bardzo liczyłem na Dmuchaną lalę.

"Samotny Hideo codziennie wieczorem oddaje się pogawędkom z Nozomi. Kąpie ją, następnie kocha się z nią, a w końcu idzie spać. Nozomi jest dmuchaną lalką z sex shopu. Pewnego dnia, gdy Hideo wychodzi do pracy, Nozomi ożywa i wychodzi w świat. Szeroko otwartymi ze zdumienia oczami przygląda się otoczeniu. Rozmawia z każdym, kogo napotka, imituje ludzkie ruchy, stara się przełożyć własne istnienie na to uczucie "pustki w środku", jakie ludzie demonstrują na każdym kroku. Zaczyna prowadzić równoległe życie poza mieszkaniem Hideo. Oparta na mandze mocna mieszanka świata fantazji i rzeczywistości, w bardzo liryczny sposób przełożona na język filmu. Autor zdjęć Mark Lee Ping-bing ("Spragnieni miłości") nadaje błyszczącemu życiu XXI wieku eteryczny, pełen lekkości powab".

Tym razem jednak się zawiodłem. Sam pomysł, oryginalność i jak zwykle zadziwiająca konwencja mocno naostrzyły mój apetyt. Jednak wyjątkowo uwierająca mnie pustka w treści irytowała mnie przez niemal cały czas. Był to pierwszy film na festiwalu podczas którego modliłem się o jego jak najszybsze zakończenie. Nawet trochę mnie to dziwi, bo jakby tak zebrać teraz wszystko do kupy, to zasadniczo film ma wszystkie niezbędne do polubienia go składniki. Jest ładny wizualnie, świetnie zmontowany, poprawnie zagrany. Niestety nie ma w nim tylko jednego. Mądrości. Oczywiście wcale nie musi jej zawierać. Ale mam wrażenie że reżyser koniecznie i za wszelką cenę chciał widzowi powiedzieć coś mądrego. Bawił się niedopowiedzeniami, poezją i ukrytymi gdzieś między wierszami dziwnie melancholijnym romantyzmem. Tak to wszystko nieudolnie sformułował, że wyszedł z niego klasyczny przerost formy nad treścią.

Dmuchana lala na myśl przywodzi mi podobną produkcję Spielberga A.I. Sztuczna inteligencja. Tam mały chłopczyk-robot bardzo chciał zostać prawdziwym dzieckiem, tu lalka pragnie być prawdziwą kobietą. Niestety dla Hirokazu Kore-edy, wszelkie porównania idą na jego niekorzyść. Szkoda. Można było użyć nieco innego języka, bardziej dla ludzi. A wyszło że gada się tu tylko do lalek.

2/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Imperialiści są wśród nas!

Imperialiści są wśród nas!
 reż. Zeina Durra, USA, 2010
90 min.



"Asya, pracująca na Manhattanie artystka wizualna, wiedzie życie sławnych i bogatych. Bierze udział w ekskluzywnych imprezach z supermodelkami, rozbija się limuzynami, a jednocześnie pilnie śledzi w telewizji sytuację na Bliskim Wschodzie. Pewnego dnia dowiaduje się, że jej przyjaciel z dzieciństwa zniknął - prawdopodobnie został porwany przez CIA. Klimatyczny debiut fabularny Zeiny Durry jest inteligentnym spojrzeniem na to, jak wojna z terroryzmem przenika do materii amerykańskiej codzienności. "Nie przedstawiam żadnych konkluzji, bo przecież problemy wojen imperialistycznych, ruchów oporu, przesiedleń i post feminizmu, które poruszam w filmie, nie zostały rozwiązane, to dlaczego ja miałabym próbować je rozwiązać w 84 minuty?"

Zaskakująco przyjemna produkcja. Wielonarodowościowy i wielokulturowy miszmasz z wojną w tle. Zabawne perypetie młodych ludzi z artystycznego środowiska egzystujących w barwnym Nowym Jorku. Zlepek różnych kultur, różnych wyznań i różnych poglądów na sprawy geopolityczne. Fobie bohaterów przeplatają się z ich zabawą, pracą i życiem codziennym. Film opowiadający o tęsknocie młodych ludzi za normalnością tylko z konieczności funkcjonujących w pierwotnie obcych im środowiskach. Świat arabski miesza się ze zgnilizną kapitalizmu, czarni z żółtymi, ruskie z meksykanami, totalny miks który płodzi zabawne historie. Formalnie nikt nikogo tu nie ocenia, nikogo nie potępia. Nie ma trudnych pytań i niewygodnych odpowiedzi. Gdzieś za ich plecami toczą się w ich ojczyznach walki, tak blisko i jednocześnie tak bardzo daleko. Podoba mi się odcięcie reżyserki od wszelkich moralitetów. Nie każe widzowi wybierać pomiędzy złem a dobrem, potępieniem a zbawieniem. Ot, po prostu przedstawia wycinek współczesnego świata widzianego oczami młodych emigrantów. Zabawnie, lekko i przyjemnie ale także z momentami zadumy.

4/6

środa, 13 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Chrzest

Chrzest
reż. Marcin Wrona, POL, 2010
86 min. Best Film


Na ten film czekałem z dużą niecierpliwością. Obsypany nagrodami na festiwalu w Gdyni i po wielkim tournee po światowych festiwalach (wyróżnienia w Toronto i San Sebastian), Chrzest powrócił na łono ojczyzny. Dopiero udając się na pokaz filmu w Multikinie dowiedziałem się iż jest to jego oficjalna premiera. Specjalnie odseparowane wejście, kamery, migające flesze, piękne kobiety na galowo, znane nazwiska, kwiaty, przemówienia i oklaski. W takich okolicznościach przyrody, w swoich trampkach i w jeansach czułem się trochę nieswojo, nie mniej jednak chciałbym w tym miejscu pobłogosławić swoją kartę akredytacyjną. Bez niej nie dostałbym się na projekcję, choćby skały srały. Galę prowadził Maciej Orłoś, a mądre słowa reżysera Marcina Wrony, wprowadziły mnie w stan wielkiego wyczekiwania i wzbudziły we mnie ogromną ciekawość. Po uroczystym ceremoniale zgasły światła i rozpoczęło się pochłanianie kadrów filmu.

"Michał ma to, o czym marzył: piękną żonę Magdę, nowo narodzonego synka, niezłą pracę. Sprowadza Janka, przyjaciela z dawnych lat, aby został ojcem chrzestnym dziecka. To tylko początek planu Michała, który prosi przyjaciela, by zainteresował się też jego żoną... Początkowo plan spełnia się, ale Michałowi coraz trudniej się z nim pogodzić. Wie, że głęboko skrywana przeszłość nieuchronnie upomni się o niego, a Janek będzie musiał podjąć decyzję, której skutków nigdy nie zapomni. Mówi reżyser: "Kiedyś usłyszałem taką prawdziwą historię, która wydarzyła się w środowisku przestępczym. W wypadku śmierci jednego z członków mafii, drugi miał honorowy obowiązek, by zająć się jego rodziną".

Bardzo dobre, mocne i wstrząsające kino inspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Chrzest wart jest wszystkich otrzymanych statuetek. Dług Krzysztofa Krauze doczekał się wreszcie godnego następcy. Ten sam ciężar gatunkowy i podobne wzbudzenie mojego podziwu. To zdecydowanie jedna z najlepszych polskich produkcji ostatnich lat, śmiało aspirująca do panteonu tych największych w polskiej kinematografii. Cieszę się że powstają w Polsce takie filmy. Cieszy mnie to, że płodzą je stosunkowo młodzi i ambitni ludzie. Cieszy mnie w końcu także to, że produkcja wykreowała przy okazji kilka nowych obiecujących nazwisk. Zwłaszcza warto zapamiętać Wojciecha Zielińskiego. Wspaniała rola. Już wiem czemu otrzymał nominację do nagrody Cybulskiego. Póki co to najlepszy film jaki widziałem na festiwalu. Fajnie że polski. Pewnie ciężko będzie go komuś przebić. Mocno zachęcam do udania się na niego do kin. Za tydzień do nich wchodzi.

5/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Abel

Abel
reż. Diego Luna, MEX, USA, 2010
85 min.



Diego Luna to znany młody meksykański aktor, który grał m.in w I twoją matkę też, Frida, czy Terminal. Tym razem postanowił przejść się na drugą stronę kamery i zadebiutował w roli reżysera. Jego wysiłek doceniono na festiwalu w San Sebastian, obdarzając go nagrodą specjalną jury.

"Dziewięcioletni Abel po wyjeździe ojca przestał się odzywać. Matka oddała chłopca do szpitala psychiatrycznego. Po jakimś czasie zabiera go stamtąd. Jest przekonana, że chłopcu pomoże spotkanie z rodzeństwem. Sprawy przyjmują jednak ciekawy obrót, gdy chłopiec znajduje sobie nową rolę w rodzinie i postanawia zostać panem domu. Abel przekształca lęk rodziny o jego zdrowie w szacunek należny głowie rodziny. Potulni domownicy godzą się na taki układ. Przynajmniej do czasu, gdy pewnego dnia przy rodzinnym stole zjawia się obcy mężczyzna i twierdzi, że jest ojcem Abla. Zabawny i wzruszający dramat rodzinny, w którym złowieszczy nastrój przeplata się z doskonałym poczuciem humoru".

Przyzwoity debiut. Zabawna opowieść o zawiłości dziecięcej psychiki. Raczej luźne podejście do tematu z typowo hollywoodzkim zakończeniem. Sporo fajnych dialogów i humorystycznych scenek, ale chyba jednak jest to bardziej kino familijne. Można rzecz jasna obejrzeć, jednak Abel nie wzbudził we mnie praktycznie żadnych emocji.

3/6

wtorek, 12 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Jesteś tam?

Jesteś tam?/R U There?
reż. David Verbeek, NED, TAI, 2010
83 min.



Zaintrygował mnie ten tytuł. Dotyka dość istotnego w dzisiejszych czasach problemu jakim jest kryzys relacji między ludzkich. Jest to opowieść o pokoleniu młodych ludzi ukrytych za monitorem swojego komputera, większość dnia spędzających w świecie matrixa, który zdominował ich prawdziwe życie w realu. Można by więc powiedzieć, że to film prawie o każdym z nas (a Ty ile czasu dziennie spędzasz na fejsbuku? ;))

"Dwudziestoletni Holender Jitze jest zawodowym graczem. Jeździ po świecie, by uczestniczyć w turniejach gier komputerowych. Podczas pobytu w Tajpej, zaczyna go boleć ręka i jest zmuszony zrobić sobie kilkudniową przerwę. W hotelu Jitze poznaje dziewczynę i zaczyna sobie uświadamiać, co to znaczy być człowiekiem w epoce globalnej sieci. Stara się do niej zbliżyć, ale łatwiej wychodzi mu to w świecie wirtualnym - w Second Life, w który oboje grają. Mówi reżyser: "Chcieliśmy pokazać pierwsze pokolenie, którego życie od najmłodszych lat w sporej części toczyło się w świecie wirtualnym. Co dla ludzi oznaczają te wirtualne kontakty? Jaką przyszłość ma to zjawisko? Bardzo podoba mi się, jak rzeczywistość, świat gier komputerowych i Second Life nie tylko istnieją niezależnie od siebie, ale też przenikają się wzajemnie do takiego stopnia, że są w stanie poruszyć emocje widowni".

No i cóż. Potencjał film miał ogromny. Byłem szalenie ciekaw w jaki sposób podejdzie do zagadnienia młody reżyser. Niestety poza pięknymi zdjęciami (całość filmu rozgrywa się na egzotycznym Tajwanie) i sprawnym montażem, brakuje trochę mądrości w treści. Jest to wprawdzie ładna audiowizualna bajka, ale tylko w minimalnym stopniu dotykająca istoty problemu. Szkoda, bo mimo wszystko film bardzo mi się podobał i nie wiedzieć czemu, oglądając go, miałem momentami skojarzenia z kultowym już Między słowami Sofii Coppoli. Może to przez tło i miejsce w którym rozgrywała się opowieść, a może to przez te męczące zauroczenie się drugą osobą, kompletnie nieosiągalną i niemożliwą do spełnienia egzotyczną przypadkową miłością, która od samego początku nie miała racji bytu. Sam nie wiem. Nie mniej jednak film na swój sposób jest odrobinę magiczny, a ja bardzo cenię sobie magię na ekranie.

4/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Erratum

Erratum
reż. Marek Lechki, POL, 2010
90 min.


Erratum to jeden z dwóch polskich filmów na które zdecydowałem się podczas tegorocznego festiwalu (jeszcze Chrzest Marcina Wrony). Zresztą wiele więcej ich już w tym roku niestety nie ma. Generalnie to wszystko co nasze pochłaniam bezgranicznie. No... są oczywiście wyjątki. Ciągle z nadzieją szukam perełek, którymi śmiało można było by się pochwalić przed całym światem, oraz które prezentują wyższy poziom niż większość chłamu jaki produkuje się ostatnimi laty nad Wisłą (mowa rzecz jasna o tych durnych komediach romantycznych). Na szczęście jest coś takiego jak Polski Instytut Sztuki Filmowej oraz młode pokolenie reżyserów, któremu od czasu do czasu zaufa jakiś mądry producent. Rok rocznie można z morza tandety wygrzebać coś wyjątkowo interesującego, co daje nadzieje i odrobinę satysfakcji. Choćby 2-4 tytuły rocznie. Zawsze coś. Erratum śmiało można dopisać do tegorocznej listy udanych produkcji, a i sam reżyser otrzymał w Gdyni główną nagrodę za reżyserię. I słusznie.

"Michał prowadzi dostatnie, poukładane życie. Ma żonę, syna, ładne mieszkanie. Pracuje w dużym biurze rachunkowym. Właśnie trwają przygotowania do komunii syna. Michał chciałby wziąć parę dni urlopu, jednak szef prosi go, aby pojechał na wybrzeże - do miasta, z którego Michał pochodzi, odebrał mu sprowadzone ze Stanów auto i od razu wracał. Michał wykonuje polecenie. Sprawy przybierają jednak inny obrót. Michał musi pozostać tu parę dni dłużej. Chodząc po mieście spotyka bliskie mu niegdyś osoby, natrafia na znajome miejsca. Powoli odzywa się w nim coś, o czym dawno zapomniał. Próbuje o to zawalczyć."

Jest to bardzo refleksyjne kino. Prowokujące do myślenia i zatrzymania się na chwilę w morderczym biegu do wrót kariery. Sprawnie nakręcone i zmontowane. Tomasz Kot ponownie zaimponował mi swoim kunsztem aktorskim. Jest prawdziwy i bardzo przekonujący. Nie są to może najwyższe loty, brakuje mu trochę do najlepszych polskich filmów ostatniej dekady, jednak Erratum idealnie wpisuje się w nasz ciągle słabo reprezentowany nurt mądrego i solidnego kina.

4/6

poniedziałek, 11 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Pewnego dnia

Pewnego dnia/You yi tian
reż. Hou Chi-Jan, TAI, 2010
93 min.


Azjatyckie filmy o miłości często wyrażają się dużą dawką trochę obcej europejczykowi zmysłowości. Tam wszystko jest inne, jakby z innego równoległego świata. Dlatego tak bardzo lubię sięgać po filmy z tamtych stron świata. To jak z podróżowaniem palcem po mapie i odkrywaniem na niej co i rusz nowych zakamarków.

"Singing ma często powtarzający się sen - widzi chłopca, który do niej woła, jednak nie widzi jego twarzy, nie jest w stanie również dosłyszeć jego słów. Pewnej nocy na promie spotyka młodego żołnierza, który twierdzi, że jest jej przyszłym kochankiem. Dziewczyna nie zwraca uwagi na bzdury wygadywane przez żołnierza, jednak seria tajemniczych wypadków każe jej się zastanowić, czy czasem nie ma w jego słowach trochę prawdy. Wyprodukowany przez wielokrotnie nagradzanego reżysera Hou Hsiao Hsiena, debiutancki, niezwykle oryginalny film, jest onirycznym poematem miłosnym w stylu realizmu magicznego."

Magia trochę w stylu Mangi. Magicznie o miłości z elementami science-fiction. Intrygujące, ale niestety nie do końca do mnie trafiło. Zbyt cukierkowate, zbyt odległe i zbyt schematyczne, choć dość ciekawe przedstawienie trochę obcego mi punktu widzenia. Jeden z tych filmów, który najpewniej oficjalnie nigdy nie trafi nad Wisłę.

3/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Milczące dusze

Milczące dusze/Ovsyanki/Silent Souls
reż. Aleksei Fedorchenko, RUS, 2010
75 min.




To drugi rosyjski film jaki wybrałem na tegorocznym festiwalu i drugi ubiegający się o główną nagrodę, w dodatku oba obejrzałem tego samego dnia. Milczące dusze zostały wyróżnione na tegorocznym festiwalu w Wenecji nagrodą FIPRESCI, oraz trzema nagrodami specjalnymi.


"Kiedy umiera Tania, ukochana żona Mirona, prosi on swego przyjaciela, by pomógł mu ją pożegnać. Rytuał ma odbyć się zgodnie z tradycją nad jeziorem Nero, położonym w środkowo-zachodniej części Rosji, którą zamieszkują Maryjczycy - prastary ugrofiński lud. Choć zostali zasymilowani z Rosjanami w XVII wieku, ich mity i tradycje są żywe do dziś. Dwaj mężczyźni wyruszają w długą podróż. W jej trakcie Miron, jak każe obyczaj, dzieli się intymnymi, małżeńskimi wspomnieniami. Im bliżej są brzegów świętego jeziora, tym bardziej Miron zdaje sobie sprawę, że nie był jedynym zakochanym w Tani… Niezwykły film będący swego rodzaju żałobnym rapsodem na cześć śmierci i miłości."

Bardzo mistyczny, ascetyczny obraz. Niezwykle osobista, momentami intymna opowieść o miłości i bólu towarzyszącym podczas jej braku, doskwierającej najbardziej po śmierci ukochanej. Ciężkie i wymagające kino. Mało słów, dużo wymownego obrazu. Nostalgiczne i poetyckie. Warto.

4/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Na końcu świata

Na końcu świata/The Edge/Kray
reż. Alexey Uchitel, RUS, 2010
119 min.


Najnowszy film Alexeya Uchitela - cenionego rosyjskiego reżysera - otwierał warszawski festiwal. I w sumie nie dziwne. To dość głośna produkcja, a także oficjalny kandydat Rosji w walce o Oscara, a przy okazji również kandydat do Grand Prix festiwalu.

"Przeplatające się wątki miłosne i epicka, wojenna opowieść przeniesiona przez wybitnego reżysera prosto na postapokaliptyczne terytorium radzieckiego Kraju. Druga Wojna Światowa to tylko pretekst, by umieścić garstkę uchodźców na pokrytych białą pokrywą śniegu obrzeżach radzieckiej Rosji. Działania wojenne co prawda ustały, ale życie codzienne to ciągła walka o przetrwanie w tym powojennym obozie pracy, gdzie jeśli chcesz przeżyć, musisz przysiąc wierność maszynie - zardzewiałemu, monstrualnemu parowozowi, mknącemu przez syberyjskie pustkowia. Pewnego dnia przybywa nowy bohater - wielbiący parowozy maszynista, z kolekcją wojennych medali i migrenami wywołującymi makabryczne halucynacje. W tej surowej społeczności, gdzie silnik parowy jest bogiem, przybycie nowego musi zaburzyć ustaloną równowagę…"

No i faktycznie wielkie kino. Niesamowite pejzaże mroźnej syberyjskiej Tajgi wraz z charakterystyczną dla tych czasów brutalnością i surowością z pod znaku czerwonej gwiazdy. Zapomniana przez Boga społeczność, w szponach ciężkiej pracy w kołchozie i braku perspektyw na lepsze życie. Kuźnia charakterów i rozprawka z minionym zbrodniczym systemem, a w tle siła i duma sowieckiej techniki - potężne parowozy. Jedyne pojazdy jakie mogą się w tych warunkach poruszać. Niesamowity klimat. Świetna sprawność produkcji i lekkość jej pochłaniania. Przyznam szczerze, że trochę zazdroszczę ruskim ich filmowych produkcji. Nie szczędzą na nie grosza. Nie wiem tylko czy Amerykanie, do których kierowany jest ten film, będą potrafili go docenić. Mimo hollywoodzkiego zakończenia i wplecionego wątku miłosnego, wieje z niego zapewne niezrozumiały dla ich społeczeństwa powiew historii. Również radzę się rozejrzeć za tytułem w przyszłym roku.

4/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Cyrus

Cyrus
reż. Jay Duplass, Mark Duplass, USA, 2010
93 min. Imperial-Cinepix


Jestem już po pierwszych trzech dniach festiwalu. 9 filmów za mną. Jeszcze przez najbliższy tydzień będę żył trybem praca-kino-krótki sen-praca-kino... no ale lubię to.
Pora wreszcie podzielić się trochę swoimi wrażeniami, ale jako że czasu mało, to w ramach wyjątku notki będą krótkie, wręcz symboliczne. Wklejam tylko opis filmu ze stron WFF oraz kilka zdań własnego komentarza.

Na dzień dobry bardzo zabawna historia wyróżniona na tegorocznym festiwalu w Sundance. Pozakonkursowy pokaz galowy filmu Cyrus.

"Życie towarzyskie Johna jest w zaniku, jego była żona zamierza powtórnie wyjść za mąż. Pechowy rozwodnik wreszcie poznaje kobietę swoich marzeń, ale wkrótce odkrywa, że w jej życiu jest inny mężczyzna. A Cyrus nie ma ochoty dzielić się nią z kimkolwiek, szczególnie z Johnem. Szybko okazuje się, że ich walka o ukochaną kobietę jest tak zażarta, że tylko jeden wyjdzie z niej cało. Zabawny i wzruszający obraz wojennego tańca miedzy trójką bohaterów, którzy balansują na granicy szczerości i manipulacji. Prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, kiedy przekonujemy się, gdzie przesuwają się wszystkie granice"

No i zabawa faktycznie jest przednia. Słodko-gorzka opowieść o niezdrowej fascynacji, miłości i egoizmie ukazanym w lekko groteskowy sposób. Kapitalna rola Johna C.Reilly. Jego mimika twarzy, miśkowata i trochę niezdarna egzystencja stworzyły niezwykle wyrazistą postać. Tytułowy Cyrus to już w ogóle postać iście nieziemska nadająca się co najmniej do niezłego thrillera. Spodziewam się że w przyszłym roku film, jako jeden z nielicznych z tegorocznych festiwalowych, trafi na ekrany polskich kin. Tak więc zapamiętać tytuł radzę.

4/6