niedziela, 26 września 2010

Nałóg w czasach rewolucji

Morfina
reż. Aleksiej Bałabanow, RUS, 2008
110 min.


Długo polowałem na ten film. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego że reżyserem Morfiny jest Aleksiej Bałabanow – twórca równie głośnych co mocnych produkcji, takich jak Ładunek 200, czy Brat i Brat2. A po drugie, że ten rosyjski mistrz brutalnego post sowieckiego realizmu, wziął tym razem na tapetę pierwsze ważne dzieło innego mistrza, tym razem literatury, w dodatku swojego krajana – Michaiła Bułhakowa. Byłem więc bardzo ciekaw jak Bałabanow poradzi sobie z nieco inną, acz nie mniej ponurą i wymagającą rzeczywistością. Tak więc oczekiwania przed seansem duże.

Morfina to pierwsza powieść Bułhakowa, skończona w 1927 roku. Autobiograficzne opowiadanie z czasów, kiedy praktykował jako młody lekarz wenerolog i nie w głowie mu było jeszcze pisanie.

Do zabitego dechami małego prowincjonalnego miasteczka, w asyście typowej śnieżnej i mroźnej rosyjskiej zimy, przyjeżdża młody lekarz Michaił Poliakow (Leonid Bichevin). Podejmuje prace w lokalnym szpitalu, gdzie na co dzień musi oswajać się nie tylko z surowością przestrzeni i nieprzyjazną aurą, ale także z biedą, zacofaniem, oraz wymagającą praktyką lekarską. Bystrość, a być może także i posiadany geniusz sprawiały, iż leczenie miejscowej ludności szło mu nadzwyczaj sprawnie. I to nawet w sytuacjach, które znał tylko z ksiąg medycyny naprędce wertowanych przed operacjami.

Ambitnemu lekarzowi raczącego się rosyjską muzyką i kulturą wyższą, doskwiera jednak bieda intelektualna i samotność w mało gościnnej śnieżnej rzeczywistości. Zupełnie przypadkiem znajduje ukojenie w wstrzykniętej mu z konieczności dawce morfiny. Pierwszej z wielu. Dawce która na zawsze odmieni jego życie i w tak dramatycznie brutalny sposób je skróci, otwierając przed nim nowe doznania i tajemnice.

Dość łatwa przewidywalność dalszych losów i wypadków naszego bohatera, nie psuje mi jednak przyjemności z oglądania kolejnych sekwencji filmu. W opisie rzeczywistości Bałabanow dalej trzyma wyznaczony już dawno w swoich pierwszych produkcjach kurs. Jest pod każdym razem prawdziwie, aż do bólu. Jak ma być zimno, to kamera pokazuje to w taki sposób, aby widz marzł wraz z Poliakowem. Kiedy lekarz amputuje pacjentowi nogę, bierzemy w tym udział niczym jego asystent. Michaił wstrzykuje sobie dawkę morfiny - widzimy żyłę i igłę. Nie ma cenzury w sposobie przekazu. Nie u Bałabanowa. To nie w jego stylu. Tu nawet sceny miłosne wydają się bliskie rzeczywistości.

Kupuje taki realizm i bezpośredniość. Bez ściemy i uważania na ciągle czyhające za rogiem moralne poprawności. Minimalizm i brutalność w świecie fałszu i obłudy. Niby w innej, obcej rzeczywistości, ale równocześnie tak bardzo nam bliskiej i doskonale znanej. Może niekoniecznie młodszym pokoleniom, ale też siła przekazu tandemu Bułhakow/Bałabanow wydaje się być nadzwyczaj elastyczna i szalenie uniwersalna.

Na pierwszy plan wysuwa się niby klasyczne ostrzeżenie przed łatwym zniszczeniem sobie życia, co rzecz jasna jest motorem napędowym opowiadania. Ja jednak w historii żywota ambitnego młodego lekarza – morfinisty, dostrzegam także inny przekaz. A raczej brutalne uświadomienie widzowi jego znikomego wpływu na otaczającą go rzeczywistość. Na bezinteresowność i znieczulice naszego otoczenia. Na kult jednostki, który wydaje się być tylko mitem.

Postawienie tak mocnych tez kapitalnie zgrywa się z czasami Rewolucji Lutowej i Październikowej. Z rosyjską brutalną rzeczywistością i biedą. A także ze zbydlęceniem jednostki ludzkiej. Z narodzinami Związku Radzieckiego i w perspektywie, dalszym moralnym upadlaniem człowieka. I kto wie. Może te celowe odpłynięcie od brzegów otaczającej Poliakowa rzeczywistości, symbolizuje także w jakiś pokrętny sposób uwolnienie się od jeszcze cięższych czasów następującej Rosji sowieckiej? Bunt przeciw systemowi zagłady? Zbyt śmiałe?

Dziś mamy jednak już inne realia. Rosja też jest inna. Ale przesłanie dwóch Panów B. w wielu aspektach wydaje się być nadal aktualne.

Być może brakuje trochę lepszego dopieszczenia filmu od strony czysto technicznej. Nie uświadczymy tu wielu hollywodzkich wyniosłych naleciałości i gadżetów. I bardzo dobrze. Dzięki temu film wydaje się prawdziwszy, szczery i taki... słowiański. Mocna rzecz. Czekam na więcej mądrego brutalizmu Panie Bałabanow. Choć może już niekoniecznie o Rosji.

4/6



niedziela, 12 września 2010

Tańczący ze złem

White Lightnin'
reż. Dominic Murphy, GBR, USA, 2009
92 min.



Jesco White to za oceanem prawdziwa legenda. Inspiruje muzyków do pisania o jego życiu piosenek (choć tych bardziej od country), dokumentalistów do kręcenia filmów na podstawie jego życiorysu, małolatów do tatuowania sobie jego podobizny gdzie popadnie, a także psychiatrów, oraz wszech maści stowarzyszeń i instytucji walczących z szeroko pojętą narkomanią, przemocą w rodzinie, czyli generalnie ze wszystkim co złe i niegodne. Tylko kwestią czasu było więc pojawienie się krewkiego i szokującego Jesco White'a na dużym ekranie. O co w ogóle tyle szumu?

W czarno białych odcieniach Dominic Murphy (kompletnie nic o nim nie wiem) opowiada widzowi o fenomenie White'a. Robi to w nadzwyczaj sprawny sposób. Po pół godzinie filmu wiem już o nim wystarczająco dużo by stwierdzić, że to kompletny wykolejeniec nie pozwalający się wpasować w żadne znane człowieczeństwu wychowawcze szablony.

Rzecz dzieje się w małym prowincjonalnym miasteczku Meldwood, w sercu Appalachów w Zachodniej Virginii, gdzie w iście nędznych warunkach egzystuje młody Jesco. Syn wielkiego Raya White'a (D-Ray), słynnego na pół wschodniego wybrzeża tancerza stepowego, który ponoć jako jedyny na świecie potrafił zrobić 52 stepy (cokolwiek to znaczy). Młody White już w wieku sześciu lat pierwszy raz nawdychał się gazu do zapalniczek. Potem wdychał wszystko. Benzynę, klej, farby, co popadnie. Kanister za kanistrem, tak mijały jego tygodnie. Dziesięciolatek własnoręcznie pokaleczony i wytatuowany tuszem (sztylety i krzyże, tego typu rzeczy), cały w strupach na ciele, wiecznie nawdychany i słaby jak dorosły narkoman z wieloletnim stażem. Oto młodociany obraz współczesnej ikony.

Z takim podejściem do życia, ciągle potykał się o problemy. Bójki, kradzieże, rozboje. Pochłonięty tańcem ojciec starał się jak mógł ratować zbłąkaną duszę Jesco. A to przykuwał go do łóżka łańcuchem, zamykał w szopie, ciągle miał na oku. Ale nic z tego. Urwis uciekał nawet z poprawczaków. Żadna znana temu światu żelazna dyscyplina nie potrafiła złamać młodocianego narkusa.

Całe jego młodzieńcze życie opowiedziane jest w nieco groteskowy sposób i z przymrużeniem oka przez samego zainteresowanego w roli narratora. Szybkie i krótkie retrospektywy, jakby czytanie grubej powieści według spisu treści. Mimo wiejącej z ekranu patologii, często pojawiał się pod moim nosem uśmiech. Nie przypuszczałem wtedy jeszcze, jakiego kalibru ciężar mnie czeka za chwilę.

Wkraczając w dorosły żywot Jesco uświadamiamy sobie jak bardzo potrafi odbić się na nas nasze dzieciństwo i błędy z młodości. Po wieloletnim pobycie w ośrodku dla obłąkanych pół człowiek, pół warzywo wychodzi na wolność by zmierzyć się z teraźniejszością i zaskakującym morderstwem jego ojca. Zemsta staje się jego myślą przewodnią, choć jednocześnie tłumiona jest ona przez mocne postanowienie zrobienia czegoś pozytywnego ze swoim życiem w imię lojalności do własnego ojca. Taniec – symbol wyzwolenia ze szponów Szatana i obłędu, zawładnął umysłem Jessego. Ale nie na długo. Jego przyszłość była z góry skazana na zniszczenie przez jego przeszłość.

Nie wiem na ile jest to rzeczowe i dokładne odwzorowane życia Jessego White'a, ale jako że film, jak głosi informacja na samym początku, to tylko inspiracja jego życiem, domyślam się że autorzy postanowili trochę podkolorować jego życiorys. Zwłaszcza zakończenie, by łatwiej było im uwypuklić pewne tezy które z pewnością chcieli przekazać widzowi. Ale może też i sam prawdziwy Jesco z punktu widzenia statecznego już obywatela, chciał za pomocą sfilmowanej jego biografii, przekazać widzom kilka życiowych prawd, w stylu „nie idźcie tą drogą... ale jeśli już koniecznie musicie, to bawcie się dobrze”.

I widz brnie dalej w to bagno, bo nie ma wyboru. Tłem dla wszystkich tych wypadkowych szalonych zdarzeń z jego udziałem, była ciągle nękająca mój umysł analiza jego szaleństwa, choroby psychicznej, uzależnienia od zła i nieposłuszeństwa, która momentami przybierała karykaturę fascynacji. Murphy wplątał w to jeszcze biblijne przypowieści, obłąkanie i fanatyzm religijny. Klasyczna walka dobra ze złem, ale pozbawione kiczu i tandety. Tylko właśnie tak do końca nie wiadomo kto kogo tutaj reprezentuje. Szalone, często brutalne sceny przerywane są czytaniami biblijnego kaznodziei, z którym z resztą dochodzi do wstrząsającej konfrontacji na końcu. Ale czy aby na pewno? To zakończenie właśnie wbija w fotel najbardziej. Postępujące obłąkanie tworzy w głowie Jesco świat równoległy, w którym nic nie jest oczywiste i momentami sam miałem problem z odróżnieniem prawdy zdarzeń od tylko wytworu jego imaginacji. Ale to akurat celowe zagranie reżysera, które miało na celu spotęgowanie objawów obłąkania i zaproszenie widza do wejścia w jego umysł. Bardzo udane z resztą.

To właśnie dopiero pod koniec dociera do mnie prawdziwa moc przekazu tej produkcji. Wielka siła niosąca bogactwo interpretacji. Oszałamiające dziwactwo i oryginalność filmu potęgują jego równie oryginalne wypełnienia. Np. muzyka. Country i góralskie rytmy z krainy Appalachów, wraz z tańcem stepowym, obłędnie komponują się z surowym brutalizmem opowieści. Tak samo jak zacofanie mentalne i prostolinijność biednej amerykańskiej prowincji. Ich bogobojność, braki edukacyjne i rozbrajająca bezpośredniość tylko potęgują autentyczność w odbiorze. Świetne role każdego planu. Momentami wygląda to na łapankę wśród miejscowych, którzy po prostu wyglądali jakby grali samych siebie. W końcu sposób realizacji oraz technika w czerni i bieli, tak by łatwiej było widzowi wychwycić i skoncentrować się na dzieleniu na dwa. Na dobro i zło. Na Boga i Diabła. Przerost formy nad treścią? Możliwe, ale mnie nie zraziło.

Nieprawdopodobnie mocny film. Brutalny, szczery i krzyczący do widza. Dawno nic mnie tak nie wmurowało w fotel. Pozycja obowiązkowa. Śmiem twierdzić, że Jesco White doczekał się adekwatnej do swojego kultu produkcji. A przy okazji jego fame przekroczy nie jeden ocean. Wielka rzecz. Brawo.

5/6




czwartek, 9 września 2010

Idzie nowe




Jak widać na załączonym obrazku, wczoraj nowego layoutu doczekał się Ekran Pod Okiem. A niech ma coś od życia. Może jego nowe szaty spowodują, że będę częściej do niego zaglądał... a może i nie.

No, ale jako że nie samym filmem człowiek żyje, postanowiłem także przy zupełnej okazji założyć kolejnego bloga... tym razem muzycznego. Siedziało mi to w głowie już od dawna. Kilka dni temu tkwiąc w stylowym Ikarusie, olśniło mnie pragnienie zrealizowania starego postanowienia. No więc się postarałem.

Chciałem zachować pewnego rodzaju analogię do EPO, więc zarówno jego nazwa, jak i pewne zapożyczenia stąd, powędrowały także i tam. Tak więc, żeby nie zanudzać, po prostu zapraszam. Może komuś klimat przypasuje. Wystarczy kliknąć w banner.

poniedziałek, 6 września 2010

Przeminęło z wiatrem

Tetro
reż. Francis Ford Coppola, USA, ARG, ESP, 2009
127 min. Gutek Film



Czekałem na ten film. Niecierpliwiłem niczym mały brzdąc oczekujący pierwszej gwiazdki na niebie. Francis Ford Coppola co prawda nie należy do moich ulubionych reżyserów, nie mniej jednak jego nazwisko w branży oznacza „skazany na sukces”. Czego najlepszym przykładem oprócz jego najgłośniejszych tytułów, są choćby jego córka Sofia, czy bratanek Nicolas... Cage. 71-letni już senior rodu, postanowił na jesieni swego życia nie dawać jeszcze za wygraną i wyraźnie zwiększył swoją aktywność za kamerą. Tetro to jego drugi film z rzędu na przestrzeni dwóch lat, który powstał na podstawie swojego autorskiego scenariusza. Czy 13 lat przerwy od kamery dobrze zrobiło staremu mistrzowi, twórcy jednego z najznamienitszych obrazów filmowych w historii kina (Czas Apokalipsy)?

Powiem tak. Stary mistrz może dziś wszystko. Ale... no właśnie. Czy wypada?

Z Coppolą mam ten problem, że mimo posiadanego niewątpliwego reżyserskiego kunsztu, jego filmy są dla mnie regularną kratką w zeszycie, na której z dumą pręży się naszkicowana falista krzywa, zwana potocznie sinusoidą. Pozwoliłem sobie na to matematyczne porównanie, gdyż właśnie ta funkcja trygonometryczna najdobitniej odzwierciedla dokonania reżysera. W przeszłości potrafił nakręcić fenomenalne filmy pokroju wspomnianego Czasu Apokalipsy, czy też trylogię Ojca Chrzestnego, ale także zdarzały mu się średnio udane obrazy (choć pewnie znajdą się ich obrońcy) jak np. Peggy Sue wyszła za mąż, czy też Trucker-konstruktor marzeń. Nie można mu jednak odmówić braku ambicji i zamiłowania do eksperymentowania. W swoim reżyserskim CV ma na koncie filmy gangsterskie, komedie romantyczne, dramaty wojenne, biografie, sensacje, a nawet musical. Tak więc dzierży w rękach wachlarz gatunkowy o imponujących rozmiarach.

Tetro reklamowany jest u nas jako jego najlepszy film od czasu Apokalipsy, czyli od lat w których po naszych ulicach jeździły czołgi, a na półkach w sklepach stał tylko ocet. Szmat czasu. Duże więc to wyzwanie i ogromna skala oczekiwań.

I powiem szczerze, że początek filmu mnie uspokoił, a nawet wprowadził w przyjemny stan. Czarno-biały obraz, dobra muzyka, argentyński, nieco magiczny pejzaż artystycznej dzielnicy Buenos Aires, w asyście przepięknej (no mam do niej słabość) Maribel Verdu, zagwarantowały mi na dzień dobry bardzo fajny i obiecujący odbiór nowego dzieła dziadka Coppoli.

Dalej nadal jest dobrze. Vincent Gallo, który w moim odczuciu ma gigantyczny i niestety nadal nie do końca wykorzystywany filmowy potencjał, w roli tytułowego niespełnionego pisarza skrywającego rodzinny sekret z przeszłości, prezentował się w artystycznej czerni i bieli naprawdę dobrze. W ogóle mocne aktorstwo w tym filmie to wielki atut Tetro.

Im dalej w las, tym niestety zaczęły pojawiać się pewne mankamenty. Tetro niebezpiecznie lawiruje między artystycznym pastiszem filmów Almodovara i Jarmuscha, co momentami trochę mnie irytowało. Mało rozbudowana fabuła, umiarkowana w słowa treść i teatralny artyzm w przekazie obrazu, przywodziły mi na myśl inne filmy wspomnianych reżyserów. Formalnie nie ma niczego złego w czerpaniu wzorców od uznanych twórców, nie mniej jednak, po Coppoli się tego nie spodziewałem.

Przymknąłem jednak oczy na pewne analogie i licząc na spójność całości oraz mądre zakończenie, dalej brnąłem w rytm argentyńskiego tanga naszych bohaterów. Niestety finisz filmu rozczarował mnie najbardziej. Historia rodziny w której „geniusz może być tylko jeden” intryguje, ale w ostateczności ani nie zaskakuje, ani też nie zaspakaja rozbudzonego we mnie wcześniej apetytu. Mozolne odwracanie ukrytych kart historii swojego rodu przez młodego Benniego (Alden Ehrenreich), co prawda prowokuje u widza ciekawość, ale też wiele mu obiecuje. W tym przypadku mam wrażenie, że obietnice zostały rzucone na wiatr, który na końcu brutalnie z siłą huraganu zniweczył cały misterny plan i zamysł reżysera.

Historia braci świadomie odciętych od więzów rodzinnych, lekko zagubionych w cieniu stylizowanego na demonicznego surowego ojca, światowej sławy dyrygenta Brandauera, stanowi nieudaną karykaturę walki zbuntowanych synów z ojcowską dyktaturą. Z jego zakazami i nakazami. Wymaganiami i oczekiwaniami. Niestety na wiele postawionych w filmie pytań nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Może poza jedną. Należy unicestwić dyktatora, zabić ojca by wyzwolić rodzinę z zakłamania i cierpienia. Niestety dla mnie to trochę mało.

Gwoździem do trumny był wątek w którym Coppola jakby na siłę chciał wkomponować do swojego filmu postać Alone, graną przez jedną z najważniejszych kobiet Almodovara – Carmen Maurę. Finałowe sceny z jej udziałem rozgrywane na Festiwalu Patagonia były po prostu rażącym w oczy telenowelowym kiczem, niszczącym prawie cały dorobek tego trwającego przeszło dwie godziny obiecującego filmu. Szkoda, bo do tego momentu było bardzo poprawnie. Udany i bardzo ciekawy montaż oraz zdjęcia w czerni i bieli uzupełnione kolorowymi retrospekcjami, do tego teatralna scenografia i artystyczne pozy, oraz mądrości literatury, dobre aktorstwo i interesująca muzyka, wszystko to próbowało zatrzeć ślady niezbyt dopracowanego scenariusza. Zapewne wielu nabierze się na tą zasłonę dymną. Na ukrytą grafomanię reżysera. Ja niestety wychodząc z kina czułem się trochę jak przed rokiem, gdzie z trudem próbowałem strawić po seansie wyjątkowo niestrawne dzieło Larsa von TrieraAntychryst. Ten sam kaliber rozczarowania poprzedzony dużym apetytem i wielkimi nadziejami.

Tetro nie jest złym filmem. Warto obejrzeć, ale błagam, nie nastawiajcie się na arcydzieło. U Coppoli przeminęło ono już chyba niestety bezpowrotnie wraz z jego młodością.

3/6