niedziela, 16 maja 2010

Gejowszczyzna na wybiegu

Samotny mężczyzna
reż. Tom Ford, USA, 2009
99 min. Gutek Film


Mam problem. Jak zawsze z tego typu filmami. Ciężko jest mi racjonalnie i rzeczowo ocenić warstwę artystyczną, cele, treść i przesłanie, jednocześnie przymykając oko na pewne zakorzenione we mnie uprzedzenia, fobie oraz zwyczajne ludzkie niechęci. O ile potrafię, nie rzadko lubię, rzucać okiem na produkcje będące z założenia kontrowersyjne, traktujące dane zagadnienie w sposób odbiegający lub też zbliżający się do pewnych trendów. O ile lubię na zmianę oddalać i przybliżać się przed ekranem od i do stereotypów, czy też reprezentujących a to większość, a to jakąś inną mniejszość. O tyle filmy lansujące dewiacje seksualne jakim jest dla mnie homoseksualizm, są przeze mnie nieakceptowalne w zdecydowanej większości przypadków. Właśnie z powodu wrodzonej homofobii, której tak na marginesie wcale się nie wstydzę. Ale moim największym problemem odnoszącym się do tego filmu, nie jest sam fakt, że głównym jego bohaterem jest mężczyzna lubujący się w innych mężczyznach, lecz to, że Samotny mężczyzna w rzeczywistości jest całkiem udaną produkcją i na przekór własnym przekonaniom... muszę właśnie oficjalnie to teraz przyznać.

Zabierając się za ów tytuł, nie wiedziałem dokładnie z czym będę miał do czynienia. Poza krótkim opisem i zwiastunem wiedziałem tylko tyle, że jest to świetnie przyjęty w Wenecji filmowy debiut kreatora mody, niejakiego Toma Forda (przyznam szczerze, że kompletnie go dotąd nie znałem). Bardzo lubiani przeze mnie Colin Firth i Julianne Moore w rolach głównych w „zmysłowej opowieść o miłości”. Historia mężczyzny, który traci nagle miłość swego życia i próbuje w pojedynkę przejść z głową na karku przez bezkres tego cierpienia. Myślę sobie... intrygujące, coś w sam raz dla mnie. Dla zdeklarowanego singla z głową pełną doświadczeń i przemyśleń na podobne tematy. Niestety nie doczytałem, iż ową miłością uniwersyteckiego wykładowcy George'a Falconera, był... inny mężczyzna. Po prostu. Tak więc lekkie rozczarowanie i konsternacja. I to już po pierwszym kadrze filmu.

Niestety nie chodzi więc Tomowi o klasyczną miłość mężczyzny do kobiety, szkoda. Być może jest to zbyt trywialne i oczywiste założenie, a jak przystało na człowieka – reprezentanta postępowego świata mody - musi być kontrowersyjnie i nowocześnie. Więc jest.

Tak więc na dzień dobry przełknąłem tą gorzką pigułkę i zostałem zmuszony do szybkiego pogodzenia się z faktem, że jednak nie będzie mi dane przyrównać swojego życia i skonfrontować go z doświadczeniami filmowego George'a. Przynajmniej nie dosłownie. Nie mniej jednak już z może nieco innym nastawieniem, to jednak nadal dość mocno zainteresowany m.in. dzięki perfekcyjnej od samego początku kreacji Firtha, dalej pozostawałem w tym dość hermetycznym i mistrzowsko skrojonym, niczym garnitury Forda światku. Kapitalne ujęcia i cięcia kamery, oraz muzyka genialnego (tak, wielkie to słowo – ale z całą odpowiedzialnością po nie w tym miejscu sięgam) Abela Korzeniowskiego (naszego krajana rzecz jasna), tylko potęgowały moją ciekawość i budziły uznanie.

Dla tych, dla których podobnie jak i dla mnie, sceny zbliżenia fizycznego w jakiejkolwiek postaci dwóch żądnych siebie mężczyzn, stanowi nie lada wyzwanie i budzi wstręt - od razu uspokajam, że na szczęście nie ma tu tragedii, przegięć i bezpośredniości w ukazywaniu scen miłosnych uniesień. Cała ta gejowszczyzna jest ukryta bardziej w sferze niedopowiedzeń. Skryta gdzieś między słowami, subtelnymi obrazami i w wycinkach poszczególnych kadrów. Oczywiście widzimy ją i doskonale wiemy z czym mamy do czynienia, to jednak nawet radykalne homofoby mogą śmiało pójść na seans bez strachu, że obraz z ekranu wypali im ślepia. Jednak na wszelki wypadek zalecam czujne rozglądanie się wokół na sali kinowej (hehe).

Sam film od strony czysto technicznej, mając na uwadze fakt, że stworzył go człowiek specjalizujący się w modzie, bardzo mocno zwracał moją uwagę w każdym, nawet najmniejszym szczególe, w którym to dało się dostrzec nawiązania do branży z której się wywodzi. Być może przesadzam, ale wspomniana hermetyczność kadrów, perfekcja montażu, budowa scenografii, te szafy i półki z nienagannie wyprasowanymi i złożonymi ubraniami, drobne szczególiki jak krawat i okulary, artystyczny design domu i jego wystrój w którym mieszka Falconer. W końcu jego lśniący woskiem nienaturalnie czysty Mercedes, to wszystko czasem aż mdliło. Jest pod tym kątem zbyt idealnie, zbyt nachalnie i zbyt sterylnie. Aż się zdziwiłem, że owa perfekcja której stanowczo wymagam od wszystkich dobrych produkcji, tym razem trochę mi przeszkadzała.

Ale największe wrażenie wywarł na mnie Colin Firth. Udowadniał już co prawda w przeszłości że dobrym aktorem jest, ale rola Falconera zbudowała w moich oczach jego nowe, jeszcze mocniejsze i bardziej charakterystyczne oblicze. Dzięki niej, Firth dołączył do mojego prywatnego panteonu wielkich, co ja gadam... Największych aktorów. Samotny mężczyzna to Colin Firth. Dosłownie i w przenośni. Gdyby nie on, nie było by Wenecji, BAFTY, nagród i wyróżnień, a parafrazując słowa pewnego kandydata na Prezydenta Białegostoku – nie było by niczego. Rola ta wymagała od niego perfekcji w nienaturalnym wręcz wydaniu, rozkazując mu dopasowanie się do wspomnianego już w akapicie powyżej, sterylnego tła. To była bardzo wysoko zawieszona poprzeczka, a Firth przeskoczył przez nią z gracją i wdziękiem charakterystycznym tylko dla najlepszych. Postać Falconera, to przede wszystkim gra emocjami. Próba tłumienia ich w głębi siebie, a także konieczność ukazania ich eksplozji i nienaturalnego poddania się im. Pokazanie tego w najróżniejszej formie poprzez łzy, smutek, gniew, umiarkowaną powściągliwość, pożądanie czy zwykłą radość. O obowiązku całowania się z innym facetem (fuj) nawet nie pomnę. Warsztat aktorski Colina już w poprzednim filmie jaki z nim oglądałem (Genua) bardzo mi imponował. Ale to do czego zmusił go teraz Ford, ociera się o geniusz.

Szkoda, powtórzę raz jeszcze, wielka szkoda, że z Samotnego mężczyzny Tom Ford zrobił chcąc nie chcąc manifestację homoseksualizmu. Świadomego reprezentanta ich wizji oraz wrażliwości zamkniętego na nich świata (choć odnoszę wrażenie, że świat to się właśnie na nich otwiera). I mimo że przypadłości, odczucia i doświadczenia jakie towarzyszyły George'owi Falconerowi są szalenie uniwersalne i niezależne od preferencji seksualnych, to jednak mnie to bardzo przeszkadzało. Wolałbym zdecydowanie klasyczny układ między kobietą a mężczyzną, łatwiej było by mi się w nim odnaleźć, docenić i zrozumieć. A tak musiałem w tej faktycznie pięknej opowiastce o miłości, samotności i tęsknocie walczyć z odpychającą mnie czasem niezręcznością i niesmakiem.
No trudno. Życie.

3/6

4 komentarze:

  1. Tom Ford JEST gejem, a więc dla niego to była naturalna wizja miłości. Podobnie zresztą u Dolana. Dlaczego mieliby się na siłę, pod publikę przestawiać? To dopiero byłoby kontrowersyjne ; ).
    Lubię twoje recenzje, ale trochę się czuję rozczarowana, że tak niska ocena to głównie (?) kwestia twojej niechęci do homoseksualizmu. Ostatnio jestem zawziętą obrończynią subiektywnego spojrzenia na kino, więc podsumuję tylko: no trudno, życie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem sobie raz jeszcze i dziś napisałbym to inaczej, minęły prawie trzy lata, wiadomo. Ale tak, mam w sobie coś z homofoba. To w jakiś sposób rzuca się cieniem na "tą" tematykę w filmie. Cóż, życie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę szkoda, bo niektóre "gejowskie" filmy są przynajmniej warte uwagi, np. wspomniany Dolan (chociaż u niego homoseksualizm nigdy nie jest tematem totalnym, zawsze na równi z jakimś innym, więc możliwe, że tak nie przytłacza) albo Weekend z 2011 - jeden z najlepszych filmów o miłości w ogóle, jaki widziałam. Subtelniejszy i naturalniejszy (w moim odczuciu) niż niejedna produkcja hetero : ), i pewnie ta subtelność tak mnie na mnie działa, abstrahując już od płci.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z pewnością masz trochę racji, ale uważam też, że kobieca wrażliwość nieco inaczej to wszystko odbiera. Z częścią facetów zapewne jest podobnie, ale sądzę, że większość z nas (hetero) ma z tym wyraźny problem. Osobiście ciężko jest mi się wyzbyć niesmaku oglądając stricte gejowskie filmy. Od całujących się mężczyzn na ekranie wolę już kipiącą i nachalną brutalność, tak już mam. Jest to jedyny przypadek w kinie, którego nie mogę racjonalnie oceniać zrzekając się ciążącego na mnie balastu emocjonalnego, obyczajowego i poglądowego. Ale też, nie jest mi z tego powodu specjalnie źle. Wyznaję pewne wartości, których staram się wewnętrznie bronić, również w kinie.

    Osobiście uważam też, że o wielu z tych gejowskich filmów jest/było głośno przede wszystkim dlatego, że są gejowskie właśnie. To w artystycznym środowisku filmowym zawsze było, jest i będzie w cenie.

    OdpowiedzUsuń