poniedziałek, 31 maja 2010

Gorzkie mity

Gorzkie mleko
reż. Claudia Llosa, PER, ESP, 2009
94 min. AP Manana


Odziedziczyć po swoich rodzicach można wiele. Począwszy od wyrazistych cech charakteru, na podobieństwach czysto fizjonomicznych kończąc. Można mieć oczy po tacie, piękny uśmiech matki, grupę krwi, kolor włosów, czy nawet jakąś przypadłość zdrowotną jednego z rodziców. W nieco magicznym i mocno minimalistycznym obrazie peruwiańskiej reżyserki Claudii Llosy, można wyssać z mlekiem matki także permanentny smutek, ból i cierpienie, a nowo narodzone dziecko może już w chwili poczęcia zostać namaszczone przez emocjonalną niepełnosprawność.

O ile lekarze nazwaliby ów teorię regionalnym szalonym zabobonem, o tyle miejscowi Indianie z peruwiańskich wiosek święcie wierzą w różne andyjskie mity. Jednym z nich jest tytułowe Gorzkie mleko, którym karmione jest dziecko zgwałconej, wykorzystanej i splugawionej kobiety.

Młoda i piękna bohaterka Fausta, została poczęta w wyniku gwałtu na jej matce przez partyzantów Świetlistego Szlaku, w czasach walk terrorystycznych w Peru. Jej ojcem stał się więc gwałt, przemoc i ból. Fausta wychowywana przez matkę wedle indiańskich zwyczajów i obrzędów, odziedziczyła po niej także strach, nieufność do ludzi, nieśmiałość oraz... piękny głos.

Film w dużej mierze przypomina zgrabnie zmontowany dokument. Llosa ukazuje sprawnym ruchem kamery biedne, ale bynajmniej nie smutne przedmieścia Limy. Slumsy skąpane w słońcu i piasku pustyni. Ale także zwyczaje miejscowej barwnej ludności. Ich życie codzienne, obowiązki, cele i pragnienia. Na ich tle Fausta, która traci nagle swój matczyny drogowskaz, musi wykazać się odwagą i wmieszać w świat przed którym dotąd kryła ją matka.

Pozostawiona samej sobie dąży do pochowania matki wedle jej ostatniego życzenia - w jej rodzinnej wiosce. Z braku pieniędzy na transport ciała, Fausta idzie do pracy do domu miejscowej białej zepsutej arystokratki, pianistki. Nowa praca to nowe znajomości oraz obowiązki. Inny otaczający ją świat potęguje jej zagubienie, a jej relacje z gospodynią uwypuklają bardzo dosadnie różnice między tradycją ludową, a nowoczesnym zepsutym kolonialnym szlifem.

Nie pierwszy raz z resztą Claudia Llosa rozprawia się z andyjskimi ludowymi mitami i obrzędami, zestawiając je ze współczesnymi standardami. W swoim debiucie Madeinusa (2006) także odniosła się do jednego z mitów „Czasu bez Boga”, w którym to mieszkańcy pewnej wioski począwszy od Wielkiego Piątku, aż do Niedzieli Zmartwychwstania Jezusa, robią to na co mają ochotę. Orgia pijaństwa, rozpusty i rozwiązłości, oraz wplątany w to reprezentant „normalności”- młody chłopak z Limy, nie znający miejscowych obyczajów.

W Gorzkim Mleku Llosa użyła podobnego warsztatu ekspresji. Ta sama symbolika, minimalizm i prostota w przekazie. W niezwykle subtelny i barwny sposób konfrontuje ze sobą dwa światy. Odległe bieguny kulturalne i obyczajowe, które jednak wywodzą się jakby nie było... z tej samej tożsamości narodowej. Z tej samej szerokości geograficznej, tylko jakby z innych stref czasowych. Indiańskie mity zatrzymały się w miejscu i przekazywane z pokolenia na pokolenie próbują przebijać głową mur postawiony przez postępowych i nowoczesnych kolonialistów, którym zegarek tyka trochę szybciej.

Ten przykład z Peru można wykorzystać niemal na wszystkich kontynentach. Konfrontacja tradycji ludowej, nieocenionych wartości kulturalnych, czy też bohaterskich zrywów z kart historii różnych narodów, po latach przeważnie i tak traci na wartości, randze i znaczeniu. W obu produkcjach Llosy widać, że próbuje wpleść we współczesną rzeczywistość odrobinę peruwiańskiej, queczuańskiej tradycji, tak, aby choć na chwilę nawrócić zagubione i zobojętniałe ludzkie umysły. Nie mówi nikomu wprost że są źli, nieczuli i godni potępienia. Nie. Po prostu daje do zrozumienia, że to co było, lub to co wydaje się być już małe i bez znaczenia, to także część ich samych, ich narodu i wspólnej tradycji. Należy o tym po prostu pamiętać.

I myślę że właśnie dlatego Claudia Llosa otrzymała w zeszłym roku Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Że to dlatego była nominowana do Oscara. Jej Gorzkie Mleko to nie tylko film o Peru i jego prywatnych mitach. To konfrontacja ze sobą dwóch gorzkich, wielonarodowych oraz wielokulturowych mitów całego świata. Mitów biedy i bogactwa, zła i dobra, wojny i pokoju, miłości i nienawiści, życia i śmierci.

I prawie dałbym się unieść i porwać przez wzburzoną falę owych konfrontacji, gdyby nie mały szczegół. Niestety bardzo nie wiele z mitu Gorzkiego Mleka wynika. Wyśpiewany po cichu przez uroczą Faustę, ginie równie niezauważalnie zaraz po końcowych napisach. Bez wątpienia nie każdy widz będzie gotów na tą dość wymagającą konfrontację z najnowszym mitem Llosy. Do tego potrzebna jest wysoka wrażliwość i otwartość na proponowaną treść. A także sprawne poruszanie się w świecie wyobraźni i szeregu niedopowiedzeń, oraz umiejętność czytania między wierszami. Ale choćby dla samego obrazu i interesującego dokumentalnego szlifu – warto choć spróbować.

3/6

niedziela, 16 maja 2010

Gejowszczyzna na wybiegu

Samotny mężczyzna
reż. Tom Ford, USA, 2009
99 min. Gutek Film


Mam problem. Jak zawsze z tego typu filmami. Ciężko jest mi racjonalnie i rzeczowo ocenić warstwę artystyczną, cele, treść i przesłanie, jednocześnie przymykając oko na pewne zakorzenione we mnie uprzedzenia, fobie oraz zwyczajne ludzkie niechęci. O ile potrafię, nie rzadko lubię, rzucać okiem na produkcje będące z założenia kontrowersyjne, traktujące dane zagadnienie w sposób odbiegający lub też zbliżający się do pewnych trendów. O ile lubię na zmianę oddalać i przybliżać się przed ekranem od i do stereotypów, czy też reprezentujących a to większość, a to jakąś inną mniejszość. O tyle filmy lansujące dewiacje seksualne jakim jest dla mnie homoseksualizm, są przeze mnie nieakceptowalne w zdecydowanej większości przypadków. Właśnie z powodu wrodzonej homofobii, której tak na marginesie wcale się nie wstydzę. Ale moim największym problemem odnoszącym się do tego filmu, nie jest sam fakt, że głównym jego bohaterem jest mężczyzna lubujący się w innych mężczyznach, lecz to, że Samotny mężczyzna w rzeczywistości jest całkiem udaną produkcją i na przekór własnym przekonaniom... muszę właśnie oficjalnie to teraz przyznać.

Zabierając się za ów tytuł, nie wiedziałem dokładnie z czym będę miał do czynienia. Poza krótkim opisem i zwiastunem wiedziałem tylko tyle, że jest to świetnie przyjęty w Wenecji filmowy debiut kreatora mody, niejakiego Toma Forda (przyznam szczerze, że kompletnie go dotąd nie znałem). Bardzo lubiani przeze mnie Colin Firth i Julianne Moore w rolach głównych w „zmysłowej opowieść o miłości”. Historia mężczyzny, który traci nagle miłość swego życia i próbuje w pojedynkę przejść z głową na karku przez bezkres tego cierpienia. Myślę sobie... intrygujące, coś w sam raz dla mnie. Dla zdeklarowanego singla z głową pełną doświadczeń i przemyśleń na podobne tematy. Niestety nie doczytałem, iż ową miłością uniwersyteckiego wykładowcy George'a Falconera, był... inny mężczyzna. Po prostu. Tak więc lekkie rozczarowanie i konsternacja. I to już po pierwszym kadrze filmu.

Niestety nie chodzi więc Tomowi o klasyczną miłość mężczyzny do kobiety, szkoda. Być może jest to zbyt trywialne i oczywiste założenie, a jak przystało na człowieka – reprezentanta postępowego świata mody - musi być kontrowersyjnie i nowocześnie. Więc jest.

Tak więc na dzień dobry przełknąłem tą gorzką pigułkę i zostałem zmuszony do szybkiego pogodzenia się z faktem, że jednak nie będzie mi dane przyrównać swojego życia i skonfrontować go z doświadczeniami filmowego George'a. Przynajmniej nie dosłownie. Nie mniej jednak już z może nieco innym nastawieniem, to jednak nadal dość mocno zainteresowany m.in. dzięki perfekcyjnej od samego początku kreacji Firtha, dalej pozostawałem w tym dość hermetycznym i mistrzowsko skrojonym, niczym garnitury Forda światku. Kapitalne ujęcia i cięcia kamery, oraz muzyka genialnego (tak, wielkie to słowo – ale z całą odpowiedzialnością po nie w tym miejscu sięgam) Abela Korzeniowskiego (naszego krajana rzecz jasna), tylko potęgowały moją ciekawość i budziły uznanie.

Dla tych, dla których podobnie jak i dla mnie, sceny zbliżenia fizycznego w jakiejkolwiek postaci dwóch żądnych siebie mężczyzn, stanowi nie lada wyzwanie i budzi wstręt - od razu uspokajam, że na szczęście nie ma tu tragedii, przegięć i bezpośredniości w ukazywaniu scen miłosnych uniesień. Cała ta gejowszczyzna jest ukryta bardziej w sferze niedopowiedzeń. Skryta gdzieś między słowami, subtelnymi obrazami i w wycinkach poszczególnych kadrów. Oczywiście widzimy ją i doskonale wiemy z czym mamy do czynienia, to jednak nawet radykalne homofoby mogą śmiało pójść na seans bez strachu, że obraz z ekranu wypali im ślepia. Jednak na wszelki wypadek zalecam czujne rozglądanie się wokół na sali kinowej (hehe).

Sam film od strony czysto technicznej, mając na uwadze fakt, że stworzył go człowiek specjalizujący się w modzie, bardzo mocno zwracał moją uwagę w każdym, nawet najmniejszym szczególe, w którym to dało się dostrzec nawiązania do branży z której się wywodzi. Być może przesadzam, ale wspomniana hermetyczność kadrów, perfekcja montażu, budowa scenografii, te szafy i półki z nienagannie wyprasowanymi i złożonymi ubraniami, drobne szczególiki jak krawat i okulary, artystyczny design domu i jego wystrój w którym mieszka Falconer. W końcu jego lśniący woskiem nienaturalnie czysty Mercedes, to wszystko czasem aż mdliło. Jest pod tym kątem zbyt idealnie, zbyt nachalnie i zbyt sterylnie. Aż się zdziwiłem, że owa perfekcja której stanowczo wymagam od wszystkich dobrych produkcji, tym razem trochę mi przeszkadzała.

Ale największe wrażenie wywarł na mnie Colin Firth. Udowadniał już co prawda w przeszłości że dobrym aktorem jest, ale rola Falconera zbudowała w moich oczach jego nowe, jeszcze mocniejsze i bardziej charakterystyczne oblicze. Dzięki niej, Firth dołączył do mojego prywatnego panteonu wielkich, co ja gadam... Największych aktorów. Samotny mężczyzna to Colin Firth. Dosłownie i w przenośni. Gdyby nie on, nie było by Wenecji, BAFTY, nagród i wyróżnień, a parafrazując słowa pewnego kandydata na Prezydenta Białegostoku – nie było by niczego. Rola ta wymagała od niego perfekcji w nienaturalnym wręcz wydaniu, rozkazując mu dopasowanie się do wspomnianego już w akapicie powyżej, sterylnego tła. To była bardzo wysoko zawieszona poprzeczka, a Firth przeskoczył przez nią z gracją i wdziękiem charakterystycznym tylko dla najlepszych. Postać Falconera, to przede wszystkim gra emocjami. Próba tłumienia ich w głębi siebie, a także konieczność ukazania ich eksplozji i nienaturalnego poddania się im. Pokazanie tego w najróżniejszej formie poprzez łzy, smutek, gniew, umiarkowaną powściągliwość, pożądanie czy zwykłą radość. O obowiązku całowania się z innym facetem (fuj) nawet nie pomnę. Warsztat aktorski Colina już w poprzednim filmie jaki z nim oglądałem (Genua) bardzo mi imponował. Ale to do czego zmusił go teraz Ford, ociera się o geniusz.

Szkoda, powtórzę raz jeszcze, wielka szkoda, że z Samotnego mężczyzny Tom Ford zrobił chcąc nie chcąc manifestację homoseksualizmu. Świadomego reprezentanta ich wizji oraz wrażliwości zamkniętego na nich świata (choć odnoszę wrażenie, że świat to się właśnie na nich otwiera). I mimo że przypadłości, odczucia i doświadczenia jakie towarzyszyły George'owi Falconerowi są szalenie uniwersalne i niezależne od preferencji seksualnych, to jednak mnie to bardzo przeszkadzało. Wolałbym zdecydowanie klasyczny układ między kobietą a mężczyzną, łatwiej było by mi się w nim odnaleźć, docenić i zrozumieć. A tak musiałem w tej faktycznie pięknej opowiastce o miłości, samotności i tęsknocie walczyć z odpychającą mnie czasem niezręcznością i niesmakiem.
No trudno. Życie.

3/6

czwartek, 6 maja 2010

Stolica wszystkiego

New York, I Love You
reż. Praca zespołowa 12 reżyserów, USA, FRA, 2009
103 min. ITI Cinema


12 reżyserów, 11 nowel, wiele ludzkich doznań i miłosnych uniesień na tle jednego tylko miasta. Tak w skrócie można opisać ten bardzo ciekawy projekt. Mimo że ciężko nazwać go filmem z definicji jako twór kompletny, to jednak forma wyreżyserowanych przez różnych uznanych twórców światowego kina nowel, jest bardzo spójna i w bezpośrednim kontakcie przyjemna w odbiorze. Czy o miłości jako temacie przewodnim, należy mówić tylko posługując się wielkimi słowami? Skrupulatnie dobrani reżyserzy udowadniają, że miłość korzysta także z prostych form, półśrodków, wachlarza niedopowiedzeń i subtelnych sugestii. A do okiełznania uczucia potrzeba czasem zaledwie kilku minut jakimi po mistrzowsku posłużyli się (prawie) wszyscy reżyserzy.

Film ten, to w zasadzie kontynuacja zapoczątkowanego 4 lata wcześniej projektu pt. Zakochany Paryż. Twórcy tego francuskiego pierwowzoru postanowili przeszczepić na amerykański grunt podobne motywy przewodnie, międzyludzkie relacje i ulotne zachwyty znane nam już z ulic Paryża. Jednak w nowojorskim wydaniu skupili się nieco bardziej na namacalnej naturalności i na wyraźniejszym uwypukleniu bliskości między dwiema konkretnymi osobami, opętanymi różnymi odmianami tego samego uczucia. Pozostali natomiast przy identycznych środkach ekspresji i tej samej formule opowiadania. Tak więc na pierwszy rzut niby ksero, niby wtórność, a może po prostu dalszy ciąg programu rozgrywającego się w nieco innych okolicznościach przyrody. Mimo tego, to właśnie wersja nowojorska zdaje się być bardziej przemyślana, zgrabniejsza jako całość, lepiej zagrana, wyreżyserowana i wciągająca.

Mimo że każdą nowelę reżyserował kto inny, to jednak postacie i pewne wątki kojarzone z każdą opowiastką z osobna, przenikają i pojawiają się często tylko symbolicznie w kolejnych historiach innych reżyserów, tworząc pewnego rodzaju łącznik, wspólny mianownik wszystkich opowieści. Dzięki temu mam wrażenie, że film mimo jego wielowątkowości, tworzy jedną spójną i logiczną całość. Nowele nie są przerywane napisami (jak np. W każdy ma swoje kino), lecz toczą się jakby jeden długi DJski set na imprezie. Nie wiadomo do końca w którym momencie zaczyna się kolejna historia i gdzie się ona formalnie kończy. Nie to jest bowiem w tym projekcie najważniejsze. Najważniejsi są ludzie. I Nowy York rzecz jasna.

Właśnie. Jakie inne miasto nadaje się lepiej do roli reprezentanta świata jak nie Nowy York? Ta wielokulturowa i multinarodowa metropolia wydaje się idealnym tłem dla tak różnych barwnych historii. Znacznie lepiej wpisuje się w to miasto idea tworzenia jednej spójnej i wielowątkowej opowieści tworzonej przez wielu reżyserów różnych narodowości, niż to było w przypadku bardziej konserwatywnego europejskiego i romantycznego Paryża.

Podoba mi się sposób w jaki pokazano to miasto. Nie epatuje się tu nowojorskimi standardami rodem z filmów Allena. Nie ma Statuy Wolności, Mostu Brooklyńskiego, Manhattanu, czy Central Parku. Tzn są. Gdzieś w migawkach, tylko przez chwilę w tle, subtelnie i nawet na moment nie wkraczając w pierwszy plan. Znacznie więcej miejsca zajmuje w obiektywie kamery poziom ulicy, lada w sklepie, tylny fotel taksówki, stolik w restauracji, kilka drzew w jakimś parku, pchli targ, chodnik, przejście dla pieszych, czy skromna kafejka gdzieś w mieście. Namacalna naturalność i bezpośredniość. Nie widokówki, lecz autentyczne życie miasta. Nowy York - Miasto magiczne, a jednak prawie identyczne jak każde inne. Jak nasze miasto rodzinne.

Przedstawione historie, to poza jedną wyraźnie mnie irytującą (reż. Mira Nair), same rarytasy. Obok zupełnych aktorskich żółtodziobów, występują w nich także uznane aktorskie nazwiska tj. Ethan Hawke, Andy Garcia, Natalie Portman, czy Chris Cooper. Jako że są to dość krótkie opowiastki, to nawet gdybym bardzo powierzchownie chciał je w dwóch zdaniach scharakteryzować, to i tak otarłbym się o dość sporych rozmiarów spojler. Dlatego wymienię tylko moje ulubione motywy, lekko tylko muskając ich fabuły.

Jest ich cztery, no dobra... pięć. Uroczo bajerujący zagadkową niewiastę uliczny cwaniaczek (reż.Yvan Attal). Bal maturalny pewnego młodzieńca oraz jego niesfornej młodej i pięknej partnerki poruszającej się na wózku inwalidzkim (Brett Ratner). Romantyczne zderzenie światów kulejącego boja hotelowego z podstarzałą słynną śpiewaczką operową (Shekhar Kapur). Spacer pary staruszków przez ulice miasta i ich tryskająca humorem stetryczała konwersacja (Joshua Marston). W końcu również przyrządzony przez Attala, mistyczny flirt pewnej parki na chodniku przed drzwiami restauracji. A to i tak tylko przystawka.

Są to opowiastki często bardzo ckliwe, proste, zupełnie nieskomplikowane, choć też nierzadko zaskakujące. Nie pozbawione także humoru, dawki optymizmu i szczypty dramatu z dobrą muzyką w tle. Takie właśnie często są sytuacje których doświadczamy na co dzień w naszych własnych miastach. Niby niewinne, z pozoru nieskomplikowane, ale pod wierzchnią warstwą tej zwyczajności, kryją się wielobarwne bukiety kwiatów które zbieramy codziennie krocząc po tym łez padole.

W Zakochanym Paryżu odnosiłem wrażenie, że dążono do ukazania tej metropolii jako magicznego miasta - stolicy miłości, w której nic nie jest niemożliwe, ale też niekoniecznie wszystko musi się w nim udawać. O ile zupełnie umownie mogę zgodzić się z tym stwierdzeniem, o tyle miłość sama w sobie, tak naprawdę jest stolicą nie Francji... lecz życia. Natomiast stolicą świata bezdyskusyjnie jest Nowy York. A jak jest się stolicą świata, to jest się stolicą wszystkiego.

Tak właśnie odbieram wspólną pracę twórców filmowych i wybranych przez nich reżyserów. Posłużono się Nowym Yorkiem niczym szablonem przyłożonym do najpiękniejszej kartki papieru, w celu namalowania nań najbardziej uniwersalnego i znanego pod każdą szerokością geograficzną graficznego symbolu. Serca.

Trafia w punkt.

5/6