niedziela, 7 marca 2010

Życie ulotne jak ulotka

Pożegnania
reż. Yojiro Takita, JPN, 2008
130 min. Vivarto


Jako że tegoroczne Oscary nie budzą we mnie większych emocji, a nawet żadnych. To jednak pozostanę jeszcze przez chwilę w ich klimacie. Wpadła mi bowiem w ucho pewna japońska wiolonczela, która na pierwszy rzut oka z Oscarem może i faktycznie nie ma wiele wspólnego, ale grając piękną melodię o życiu i śmierci w nagrodzonych w zeszłym roku Oscarem Pożegnaniach, tknęła we mnie trochę życia, pasji i orientalnej filozofii życia. Jak widać po decyzji Akademii... nie tylko mi spodobał się jej wydźwięk.

Dla przeciętnego europejczyka, typowy Japończyk to szalenie trudny do zrozumienia dziwak. No bo tak. Dziwnie skrzeczy, wiecznie i głupkowato się uśmiecha, kłania się nawet wiatrowi, a będąc poza krajem - obowiązkowo wyposażony jest w aparat fotograficzny. Jeśli do kompletu dodamy ich durne programy rozrywkowe i teleturnieje w telewizji, odbiór mieszkańców kraju kwitnącej wiśni, często musi być taki, jaki przeważnie jest.

Ich dalekowschodnia kultura może czasem więc i razi nasze europejskie standardy moralne, ale bierze się to przede wszystkim z braku zrozumienia, oraz naszych różnic kulturowych, które nawet w dobie globalizacji, jeszcze nie zdążyły się zatrzeć (i dobrze). W japońskiej tradycji nie sposób nie dostrzec pewnych pięknych i odziedziczonych po przodkach symboli, które często przypisują wielkie znaczenia małym rzeczom, a w których to jednostką nadrzędną wbrew globalnej i konsumpcyjnej naleciałości... nadal jest człowiek, oraz szacunek do życia i śmierci, które są ulotne jak kwiaty Sakury.

Yojiro Takita w Pożegnaniach, przedstawił obraz Japończyków jakich chyba chciałby, aby obywatel reszty świata widział na co dzień. Ale także przedstawiając zagrożenia jakie niesie za sobą postępująca globalna amnezja kulturowa, stara się także przypomnieć swoim krajanom skąd pochodzą, jak mają postępować w życiu, oraz kim nigdy nie będą.

Za pośrednictwem głównego bohatera i jego życiowych losów, przeprowadza widza po lekko wyboistej drodze, bynajmniej nie usłanej różami, by w ostateczności doprowadzić widza do chwili zadumy. Daigo Kobayashi gra na wiolonczeli w tokijskiej orkiestrze w Filharmonii, lecz pewnego dnia zostaje ona rozwiązana. Tu kamyczek do ogródka wrzuca Takita, który jasno daje do zrozumienia, że przez romans ludzkości z wszech maści tanią i niewymagającą większego wysiłku, oraz lansowaną przez wielkie koncerny popkulturą, zdradzana zostaje w ten sposób kultura wyższa, która często pozostawiona sama sobie - umiera. Być może reżyser odnosząc się do tego konkretnego przykładu trochę przeszacował, ale tu bardziej chodzi o myśl która sama w sobie jest bardzo prawdziwa, ale też i mało odkrywcza.

Nasz bohater traci więc pracę i pozostaje z niespłaconym drogim instrumentem, w dodatku z zachwianą wiarą w muzykę oraz własne umiejętności. Jako że w Japonii także żyć z czegoś trzeba, sprzedaje wiolonczelę i wraz z żoną decyduje się na powrót po latach do rodzinnego miasteczka, w którym to i w odziedziczonym po jego matce domu, oboje pragną zacząć wszytko od nowa. Są więc nowi przyjaciele, znajomi, ale przede wszystkim... nowa praca. Daigo zupełnie przypadkowo zostaje pracownikiem tajemniczego „biura podróży” specjalizującego się nie w wycieczkach do ciepłych krajów, lecz w godnym wysyłaniu umarłych ludzi do innego, lepszego świata. Czyli taki ichniejszy zakład pogrzebowy.

Praca ciężka i wstydliwa. Nie każdy potrafi przebywać z umarlakami, dotykać ich, przemywać i ubierać. Ale też jest to praca dobrze płatna, dla której można przezwyciężyć swoje słabości. Daiko będący w finansowej potrzebie, zmuszony jest więc do tego, by dać sobie z tym radę, ale też nadal traktuje związany z tym wstyd, jak swojego najlepszego przyjaciela.

Śmierć w filmie ukazana jest raz z przymrużeniem oka, wręcz w groteskowy sposób (pierwsza scena filmu), innym razem przyjmuje bardzo odpychające i śmierdzące pozy. Nie mniej jednak, reżyser udowadnia, że jest ona taka sama i równa dla wszystkich. Wszyscy też zasługują na równe traktowanie, zwłaszcza w chwilach naszej ostateczności. Daigo, a co za tym idzie, również i widzowie, z pogrzebu na pogrzeb, zaczyna coraz lepiej rozumieć definicję śmierci (a przy okazji również i życia), z całym towarzyszącym jej bagażem bólu i cierpienia najbliższych.

W Japonii ceremonia chowania ludzi jest nie tyle inna od naszej, co zwyczajnie i po prostu piękna. W towarzystwie rodziny i najbliższych, oddaje się zmarłemu szacunek i cześć poprzez uroczysty ceremoniał pochówku ze specjalnym ubieraniem i malowaniem twarzy zmarłego w taki sposób, aby chowane ciało przypominało żywe, tak jak pamiętają je najbliżsi. Ten szalenie wzniosły i widowiskowy rytuał okraszony w filmie piękną muzyką, zmienia podejście do wykonywanego zawodu nie tyle samego Daigo, ale również krytykujących go i brzydzących się jego profesją najbliższych.

Takita poprzez delikatność w przekazie obrazu, oraz wykorzystując ludzką wrażliwość na piękno i muzykę, na nowo przekonuje Japończyków do oddawania należytego szacunku zmarłym, a pozostałym mieszkańcom innych kontynentów, rysuje jej definicję na nowo. Łamie tematy tabu w taki sposób, abyśmy dostrzegli w śmierci nie tylko kres naszego ziemskiego życia z perspektywy największego, aczkolwiek według nas bardzo odległego zagrożenia, lecz żebyśmy uzmysłowili sobie fakt, że zarówno życie jak i śmierć są bardzo ulotne i każdego dnia kroczą równym krokiem obok siebie. Obie są także szalenie piękne i nieuniknione. Jak kwiaty kwitnącej wiśni, rodzą się każdego roku, by umrzeć.

Nieco baśniowa narracja filmu chwyta za serce, a klasyczna muzyka wypełnia je błogim magicznym nastrojem. Czasem jest też z czego się pośmiać, w końcu życie i śmierć, to nie tylko smutne doznania. Polecam gorąco. Oscar tym razem jak najbardziej zasłużony.

4/6



1 komentarz: