niedziela, 28 marca 2010

Człowiek z plastiku

Liban
reż. Samuel Maoz, ISR, FRA, LIB, GER 2009
93 min. AP Manana


Człowiek jest ze stali. Czołg, to tylko kupa żelastwa. Takie hasło wita wszystkich nowo przybyłych do wnętrza Nosorożca - czołgu armii izraelskiej. Świeżo po obejrzeniu filmu, mam jednak nieco inny pogląd na ów motto panów czołgistów. O ile jeszcze jestem w stanie zgodzić się ze stwierdzeniem, że czołg to faktycznie tylko kupa żelastwa, o tyle przedstawiona w filmie męska załoga, to zwykłe siusiumajtki, tylko przypadkowo odziani w mundur żołnierza.

Wojna jako tło, stanowi od lat wdzięczne pole do popisu dla wielu twórców filmowych. Niczym płótno postawione na sztaludze, chłonie każdy nabazgrany farbą akt malarza. Pozostając jeszcze przez chwilę w tym porównaniu, można by rzec, że o wojnie namalowano jak dotąd już praktycznie wszystko. Były filmy typowo antywojenne, demaskujące kłamstwa, manipulację i głupotę rządzących. A także podkreślające okropieństwa, przemoc i łamanie wszelkich standardów moralnych. Powstały też liczne dogłębne psychoanalizy ludzkich możliwości i słabości. W końcu, nakręcono też filmy gloryfikujące dane wydarzenia historyczne, wielkie bitwy, patriotyczne postawy i przegrane wojny.

Ciężko jest więc w dzisiejszych czasach stworzyć dość oryginalne kino wojenne, które zaproponowało by widzowi coś z czym dotąd jeszcze nie miał do czynienia. Jednak reżyserzy rodem z Izraela, w ostatnich latach mocno zaskakują i przedstawiają ich rodzime konflikty zbrojne ukazane z punktu widzenia swoich doświadczeń oraz w oparciu o oryginalne źródło ekspresji. Tak było choćby w przypadku głośnego Walcu z Bashirem, gdzie reżyser Ari Folman, uczestnik pierwszej wojny w Libanie, przedstawił swoją wizję tamtych wydarzeń i to co pozostawiły one w jego głowie. A wszystko ukazane za pomocą surrealistycznej animacji.

Samuel Maoz, uczestnik tej samej wojny, podobnie jak Folman postanowił opowiedzieć całemu światu o wydarzeniach tamtych lat. O krwawej misji Pokój dla Galilei, w której jako dwudziestoletni młody żołnierz został postrzelony. I tak jak Folman, zapragnął sięgnąć po oryginalne źródło przekazu. Wsadził więc kamerę do wnętrza czołgu i towarzysząc jego załodze, pokazał pierwsze dni wojny w Libanie z punktu widzenia młodych żołnierzy zamkniętych w ciasnej metalowej puszce.

No i nie powiem. Połknąłem haczyk. Zresztą nie byłem w tym osamotniony. To samo zrobiło jury weneckiego festiwalu, przyznając Libanowi nagrodę za najlepszy film ubiegłego roku. Na pierwszy rzut oka – jak najbardziej słusznie. Po obejrzeniu i głębszym przeanalizowaniu... już jakby niekoniecznie.

Przez cały film jesteśmy skazani na towarzystwo załogi czołgu, która (przynajmniej mnie) z każdą minutą coraz bardziej irytowała. Nie wiem czy to celowe zagranie reżysera, który specjalnie obsadził Nosorożca niedoświadczoną i nieodpowiedzialną młodą załogą, być może w celu udowodnienia, że do wojny trzeba po prostu dorosnąć. A być może chciał za pomocą ich zachowania i wewnętrznych relacji pokazać jakie wojna robi spustoszenie w ludzkich umysłach. Co by to jednak nie było, załoga czołgu dostarczyła armii izraelskiej raczej powodów do wstydu.

Dowódca Assi, to miernota która nie potrafi zapanować nad własną załogą. Nie umie podjąć prawie żadnej decyzji, ani nawet spojrzeć w twarz swojemu bezpośredniemu przełożonemu. Nowy ogniowy, Shmulik, jak się okazuje, dotąd strzelał tylko do puszek i zawodzi już podczas pierwszej niegroźnej akcji. W dodatku jest zboczusiem szczycącym się zaliczeniem swojej nauczycielki, która próbowała pocieszyć go po śmierci jego ojca. Kierowca Yigal nie potrafi odpalić czołgu, a ładowniczy Hertz to niezrównoważony emocjonalnie i kłótliwy młokos. Taka oto załoga dokonuje pierwszej nocnej inwazji na Liban. Urocze.

Samych operacji czysto wojennych widzimy stosunkowo nie wiele. Pewne jej wycinki i fragmenty pokazane są widzowi za pomocą czołgowego celownika, czy szperacza z noktowizorem. Wraz z załogą Nosorożca skazani jesteśmy na informacje dostarczane do wnętrza czołgu przez dowódcę dywizji drogą radiową, oraz na naszą wyobraźnię. To potęguje strach i niemoc oraz podkręca klimat, ale przede wszystkim budzi klaustrofobiczne lęki. Z ekranu uderza w nas odrażający smród i pot roznoszące się po wnętrzu czołgu. Tym bardziej więc, w takich ekstremalnych warunkach załoga powinna być „ze stali”.

Widoki jakie docierają do nas z zewnątrz, niestety (choć jest to z pewnością jak najbardziej celowe zagranie) mimo ich uroku, bezpośredniości i wymownej prostoty, są zbyt wyolbrzymione, zbyt dosłowne i zbyt nachalne. Śmierć niewinnych ludzi, małego dziecka, a w konsekwencji dramat brutalnie obdartej z matczynej łaski kobiety, czy nawet zwykłe spojrzenie w oczy smutnemu starcowi, oraz głowa konającego osła (a może to był koń?), który odchodząc z tego świata zdążył jeszcze uronić łzę. Dużo symboli, ale to wszystko jest dla mnie zbyt oczywiste i zbyt płytkie. Klasyczne zestawienie piękna i harmonii, z okropieństwami wojny i nierozłączną z nią śmiercią. Mało odkrywcze, choć jakoś specjalnie nie irytuje, a wręcz jest to przeze mnie zupełnie zrozumiałe. Nie mniej jednak oczekiwałem jakiejś głębszej analizy.

No więc cóż... Mimo oryginalnego środka przekazu, Maozowi chyba nie do końca udała się sztuka jakiej dokonał wcześniej Folman. Doskonale rozumiem co chciał mi powiedzieć i przed czym ostrzec, ale zabrakło siły przebicia. Może gdyby nie próbował tak jednoznacznie osądzać wojny, oraz izraelskiej ofensywy (niestety tylko pozornie) i gdyby skompletował inną ekipę Nosorożca, to mój odbiór jego wizji wojny w Libanie byłby bardziej wdzięczny. Mimo wszystko Maoz ma tą przewagę, iż w przeciwieństwie do mnie, brał udział w tym konflikcie. Zatem jego ekspresja musi być przeze mnie uszanowana. I jest. Ale jak dla mnie, to tym filmem udowodnił tylko tyle, że człowiek wcale nie jest ze stali... lecz z plastiku.

3/6

sobota, 13 marca 2010

Prosta historia

Nord
reż. Rune Denstad Langlo, NOR, 2009
78 min. Gutek Film


Nie wiem jak wy, ale ja osobiście mam już śmiertelnie dosyć tej zimy. Nie mogę patrzeć na swoją zimową kurtkę. Dość mam już czapek, rękawiczek i gapienia się dzień w dzień na zupełnie bezużyteczny w tym okresie zimujący w moim mieszkaniu rower. Marzy mi się skosztowanie pianki piwka na łonie natury w asyście słońca, krótki rękawek i skąpo odziane w wiosnę niewiasty. Z takim to mniej więcej nastawieniem zabrałem się dość przewrotnie za wybitnie zimowy film. I wiecie co? Zima w wydaniu skandynawskim... jest nie tyle inna, co po prostu piękna.

Oczywiście piękno to pojęcie względne. Na dłuższą metę, bardzo ciężko jest rywalizować płatkom śniegu z letnimi promieniami słońca. Ale jeśli oddzielimy od zimy jej miejską odmianę z całym tym błotem pośniegowym, zasypanymi jezdniami i chodnikami, notorycznymi korkami (jakby latem było inaczej), śniegiem żółtym, czarnym i wszelakim... wtedy autentycznie można się w niej zakochać. Ale jak to z miłością bywa, szybko przechodzi, po czym następuje odwilż.

Jednak nie o zimie i jej postrzeganiu chcę pisać, lecz o filmie tylko z pozoru zimnym. Nord (Białe szaleństwo) to coś więcej niż opowieść o ludziach z północy. Permanentny śnieg, wiatr i mróz, hartują charaktery mieszkańców odległych wiosek i mieścin, ale takie warunki potrafią też utopić człowieka w szklance pełnej depresji, sporządzonej z braku słońca i dokuczliwej samotności. O tym, że nie każdy potrafi sobie radzić w takich warunkach, doskonale wie Rune Denstad Langlo – reżyser pochodzący z norweskiego Trondheim, któremu mentalnie jest znacznie bliżej do Bieguna Północnego, aniżeli do piaszczystych plaż Morza Śródziemnego.

Nord, to klasyczny film drogi. Pełna groteski opowieść o przezwyciężaniu swoich słabości i przyzwyczajeń na rzecz celów nadrzędnych i pragnień silniejszych od nas samych. Główny bohater filmu, ex zdolny narciarz - Jomar Henriksen, zanurzony przed laty w depresji spowodowanej porzuceniem go przez dziewczynę, leczy się z niej za pomocą pracy przy wyciągu narciarskim, wizytom w lokalnej świetlicy i dużych ilości bimbru. Gdy pewnego dnia nieoczekiwaną wizytę składa mu jego dawny przyjaciel, który wsławił się odbiciem jego kobiety, Jomar dowiaduje się że ma z nią pięcioletniego synka.

No i cóż. Prostolinijny i nieco ofermowaty Jomar rzuca wszystko w diabli, wskakuje na skuter śnieżny i z zapasem bimbru udaje się daleko na północ ku norweskim fiordom, gdzie za siedmioma górami i za siedmioma zaspami, mieszka jego była z jego dzieckiem. Niby banał, ale w wydaniu skandynawskim przedstawiono to w szalenie uroczy sposób. Nie wiem jak oni to robią, ale zdecydowana większość filmów nordyckich jakie dane mi było dotąd obejrzeć, mimo że to często bardzo proste w przekazie kino, to jednak zarazem jest bardzo mądre, oraz po mistrzowsku wyposażone w charakterystyczny dla nich skandynawski czarny humor, który jest absolutnie nie do podrobienia przez żadną inną nację. No po prostu mają na to wyłączność niczym Pampers na pieluchy.

Już sam widok pędzącego na śnieżnym skuterze przez zimową scenerię lekko otyłego Jomara skutecznie przepędza grymas z mej twarzy. Nasz zmierzający do swojego celu bohater, zatrzymuje się tylko po to żeby przytankować sobie bimbru, lub kiedy zbliża się noc. A te spędza gdzie popadnie. A to w opuszczonym domku, a to w jakiejś wiosce, lub na zupełnym odludziu. Co ważne dla całej opowieści, spotyka po drodze wielu ludzi północy, którzy prezentują zupełnie różne filozofie życia. Inny status materialny, mentalny, inny wiek i płeć. Ich jednorazowe kontakty między sobą od razu przywodzą na myśl bohaterów z filmów Jarmuscha, co rzecz jasna jest dużą zaletą. Każda z napotkanych przez Jomara postaci w jakiś sposób wzbogaca jego wnętrze, choć on za każdym razem opuszcza swoich dobroczyńców i chwilowych towarzyszy niedoli w niewzruszony sposób.

Sama formuła ukazania jego wędrówki, bardzo przypomina Prostą historię Davida Lyncha. Cele podobne, odległości do pokonania również. Tam głównemu bohaterowi do pokonania własnych słabości służyła kosiarka, tu skuter śnieżny. Ale czy należy uznać prostą historię Langlego za kopię amerykańskiego pierwowzoru? Nie. Mimo licznych podobieństw, obie opowieści jednak dość zasadniczo się od siebie różnią. Przede wszystkim dzieli je wiele tysięcy kilometrów, oraz okoliczności natury, po drugie i co ważniejsze, Lynchowska historia jest naznaczona amerykańskim casusem spod znaku Znikającego punktu i Easy Ridera. Hołdem dla amerykańskiej filozofii życia. Nord zaś pozbawiony jest tak wymownej symboliki, choć dość przewrotnie dobrana do filmu muzyka (pojawiające się amerykańskie country) w jakiś pokrętny sposób nawiązuje do klasycznych amerykańskich filmów drogi. Ale czy celowo? Tego nie wiem. Nie mniej jednak Langlo wyzbył się efekciarstwa, wolt i fajerwerków. Opowiada prostą historię, nie dorysowując jej wąsów. Jest szczerze i przewidywalnie aż do bólu.

Jedyne do czego mogę się przyczepić, to do długości trwania filmu. Jest trochę za krótki. Po jego obejrzeniu poczułem lekki niedosyt, ale nie rzutuje on jakoś specjalnie na jego całościowy odbiór, który rzecz jasna jest bardzo pozytywny. Miłośnicy nordyckiej kinematografii z pewnością się nie zawiodą, zaś miłośnicy słońca i wyczekiwanej z utęsknieniem wiosennej swobody, dostrzegą w zaśnieżonych norweskich pejzażach bardzo wiele ukrytego ciepła.

No. To by było tyle o zimie. Wiosno... nadciągaj.

4/6

niedziela, 7 marca 2010

Życie ulotne jak ulotka

Pożegnania
reż. Yojiro Takita, JPN, 2008
130 min. Vivarto


Jako że tegoroczne Oscary nie budzą we mnie większych emocji, a nawet żadnych. To jednak pozostanę jeszcze przez chwilę w ich klimacie. Wpadła mi bowiem w ucho pewna japońska wiolonczela, która na pierwszy rzut oka z Oscarem może i faktycznie nie ma wiele wspólnego, ale grając piękną melodię o życiu i śmierci w nagrodzonych w zeszłym roku Oscarem Pożegnaniach, tknęła we mnie trochę życia, pasji i orientalnej filozofii życia. Jak widać po decyzji Akademii... nie tylko mi spodobał się jej wydźwięk.

Dla przeciętnego europejczyka, typowy Japończyk to szalenie trudny do zrozumienia dziwak. No bo tak. Dziwnie skrzeczy, wiecznie i głupkowato się uśmiecha, kłania się nawet wiatrowi, a będąc poza krajem - obowiązkowo wyposażony jest w aparat fotograficzny. Jeśli do kompletu dodamy ich durne programy rozrywkowe i teleturnieje w telewizji, odbiór mieszkańców kraju kwitnącej wiśni, często musi być taki, jaki przeważnie jest.

Ich dalekowschodnia kultura może czasem więc i razi nasze europejskie standardy moralne, ale bierze się to przede wszystkim z braku zrozumienia, oraz naszych różnic kulturowych, które nawet w dobie globalizacji, jeszcze nie zdążyły się zatrzeć (i dobrze). W japońskiej tradycji nie sposób nie dostrzec pewnych pięknych i odziedziczonych po przodkach symboli, które często przypisują wielkie znaczenia małym rzeczom, a w których to jednostką nadrzędną wbrew globalnej i konsumpcyjnej naleciałości... nadal jest człowiek, oraz szacunek do życia i śmierci, które są ulotne jak kwiaty Sakury.

Yojiro Takita w Pożegnaniach, przedstawił obraz Japończyków jakich chyba chciałby, aby obywatel reszty świata widział na co dzień. Ale także przedstawiając zagrożenia jakie niesie za sobą postępująca globalna amnezja kulturowa, stara się także przypomnieć swoim krajanom skąd pochodzą, jak mają postępować w życiu, oraz kim nigdy nie będą.

Za pośrednictwem głównego bohatera i jego życiowych losów, przeprowadza widza po lekko wyboistej drodze, bynajmniej nie usłanej różami, by w ostateczności doprowadzić widza do chwili zadumy. Daigo Kobayashi gra na wiolonczeli w tokijskiej orkiestrze w Filharmonii, lecz pewnego dnia zostaje ona rozwiązana. Tu kamyczek do ogródka wrzuca Takita, który jasno daje do zrozumienia, że przez romans ludzkości z wszech maści tanią i niewymagającą większego wysiłku, oraz lansowaną przez wielkie koncerny popkulturą, zdradzana zostaje w ten sposób kultura wyższa, która często pozostawiona sama sobie - umiera. Być może reżyser odnosząc się do tego konkretnego przykładu trochę przeszacował, ale tu bardziej chodzi o myśl która sama w sobie jest bardzo prawdziwa, ale też i mało odkrywcza.

Nasz bohater traci więc pracę i pozostaje z niespłaconym drogim instrumentem, w dodatku z zachwianą wiarą w muzykę oraz własne umiejętności. Jako że w Japonii także żyć z czegoś trzeba, sprzedaje wiolonczelę i wraz z żoną decyduje się na powrót po latach do rodzinnego miasteczka, w którym to i w odziedziczonym po jego matce domu, oboje pragną zacząć wszytko od nowa. Są więc nowi przyjaciele, znajomi, ale przede wszystkim... nowa praca. Daigo zupełnie przypadkowo zostaje pracownikiem tajemniczego „biura podróży” specjalizującego się nie w wycieczkach do ciepłych krajów, lecz w godnym wysyłaniu umarłych ludzi do innego, lepszego świata. Czyli taki ichniejszy zakład pogrzebowy.

Praca ciężka i wstydliwa. Nie każdy potrafi przebywać z umarlakami, dotykać ich, przemywać i ubierać. Ale też jest to praca dobrze płatna, dla której można przezwyciężyć swoje słabości. Daiko będący w finansowej potrzebie, zmuszony jest więc do tego, by dać sobie z tym radę, ale też nadal traktuje związany z tym wstyd, jak swojego najlepszego przyjaciela.

Śmierć w filmie ukazana jest raz z przymrużeniem oka, wręcz w groteskowy sposób (pierwsza scena filmu), innym razem przyjmuje bardzo odpychające i śmierdzące pozy. Nie mniej jednak, reżyser udowadnia, że jest ona taka sama i równa dla wszystkich. Wszyscy też zasługują na równe traktowanie, zwłaszcza w chwilach naszej ostateczności. Daigo, a co za tym idzie, również i widzowie, z pogrzebu na pogrzeb, zaczyna coraz lepiej rozumieć definicję śmierci (a przy okazji również i życia), z całym towarzyszącym jej bagażem bólu i cierpienia najbliższych.

W Japonii ceremonia chowania ludzi jest nie tyle inna od naszej, co zwyczajnie i po prostu piękna. W towarzystwie rodziny i najbliższych, oddaje się zmarłemu szacunek i cześć poprzez uroczysty ceremoniał pochówku ze specjalnym ubieraniem i malowaniem twarzy zmarłego w taki sposób, aby chowane ciało przypominało żywe, tak jak pamiętają je najbliżsi. Ten szalenie wzniosły i widowiskowy rytuał okraszony w filmie piękną muzyką, zmienia podejście do wykonywanego zawodu nie tyle samego Daigo, ale również krytykujących go i brzydzących się jego profesją najbliższych.

Takita poprzez delikatność w przekazie obrazu, oraz wykorzystując ludzką wrażliwość na piękno i muzykę, na nowo przekonuje Japończyków do oddawania należytego szacunku zmarłym, a pozostałym mieszkańcom innych kontynentów, rysuje jej definicję na nowo. Łamie tematy tabu w taki sposób, abyśmy dostrzegli w śmierci nie tylko kres naszego ziemskiego życia z perspektywy największego, aczkolwiek według nas bardzo odległego zagrożenia, lecz żebyśmy uzmysłowili sobie fakt, że zarówno życie jak i śmierć są bardzo ulotne i każdego dnia kroczą równym krokiem obok siebie. Obie są także szalenie piękne i nieuniknione. Jak kwiaty kwitnącej wiśni, rodzą się każdego roku, by umrzeć.

Nieco baśniowa narracja filmu chwyta za serce, a klasyczna muzyka wypełnia je błogim magicznym nastrojem. Czasem jest też z czego się pośmiać, w końcu życie i śmierć, to nie tylko smutne doznania. Polecam gorąco. Oscar tym razem jak najbardziej zasłużony.

4/6