niedziela, 21 lutego 2010

Jak sobie pościelisz...

A Serious Man
reż. Ethan, Joel Coen, USA, FRA, GBR 2009
105 min. Best Film


Nominacje do tegorocznych Oscarów zdominowane zostały przez niebieskie stworki, oraz oddział amerykańskich saperów w Bagdadzie. Co prawda trudno jest oczekiwać od członków szacownej Amerykańskiej Akademii Filmowej wysublimowanego smaku, nie mniej jednak liczyłem na trochę inne typy. Choć tak na zdrowy chłopski rozum… chyba zupełnie bezpodstawnie. Ale też w całej tej hollywoodczyźnie, znalazłem coś ciekawego i dla siebie. Mowa o najnowszej produkcji braci Coen – A Serious Man, która została obdarowana dwiema nominacjami.

To trzeci film braci opisywany przeze mnie na tym blogu. Na razie na tablicy wyników widnieje remis. Dobry (To nie jest kraj…) – Kiepski (Tajne przez poufne) 1:1. Aczkolwiek gdybym zestawił ze sobą wszystkie oglądane ich filmy, mecz toczyłby się w zasadzie tylko do jednej bramki. Nie ma to tamto. Lubię skurczybyków. Robią mądre kino, w oparciu o bardzo proste środki przekazu.

Nie inaczej jest i tym razem. A Serious Man to nieskomplikowany i przynajmniej w ogólnym założeniu, łatwo przyswajalny obraz, który w zaciśniętej dłoni kryje garść ukrytych mądrości. Mimo że tło dla swojej opowieści braciszkowie wybrali dość ciężkie - środowisko żydowskie w USA lat 60tych, przez co jest mocno koszernie, to jednak trzeba uczciwie powiedzieć, że dodaje to filmowi sporej dawki uroku oraz szczyptę mądrości.

Larry Gopnik który został skazany na główną rolę w filmie, to prawy człowiek, choć dupa wołowa. Nauczyciel matematyki na miejscowym uniwersytecie, przykładny mąż i ojciec dwójki dzieci. Wiedzie wraz z rodziną, oraz swoim starszym bratem, spokojne i zupełnie niczym niewyróżniające się życie. Nuda? Nie dla Coenów.

Przedstawiając widzowi kolejno każdego z członków rodziny, bracia zagęszczają atmosferę i niczym szaleni laboranci, wrzucają do żywota Larry'ego coraz więcej wybuchowych związków chemicznych. I tak oto żona oznajmia mu że ma romans i prosi o rozwód. W szkole student z Korei wciska mu kłopotliwą łapówkę. Jego brat popada w kłopoty z prawem, a dzieci żyją własnym, niezrozumiałym dla niego światem. Larry wierny ciasnym i restrykcyjnym żydowskim zasadom, zaczyna gubić się we własnym życiu. Nie nadąża za zmianami, a starając się wszystko zrozumieć i naprostować, coraz bardziej oddala się od błogiej normalności oraz swoich najbliższych. Świat go opuścił.

Szukając drogowskazu i odpowiedzi na nurtujące go pytania, udaje się do miejscowych Rabinów. Trzech mędrców, trzy wizyty i trzy różne wskazówki. Zupełnie niczym w Opowieści Wigilijnej o trzech duchach. Myślę że to celowa analogia. Jednak żydowska filozofia wydaje się w tym wypadku zupełnie nie sprawdzać. Nauki głoszone Larry'emu co prawda budzą na ustach widza uśmiech, lecz bynajmniej naszemu głównemu bohaterowi nie jest do śmiechu. Zawierucha w jego życiu trwa nadal. Zaczyna odchodzić od zmysłów. W nocy śnią mu się dziwne sny, które w dość interesujący sposób, przekazują mu podprogowo ważne informacje i moralne wytyczne, lecz niestety Larry, nie do końca potrafi wyciągnąć z nich odpowiednich wniosków. Ale to także cwane zagranie braci, gdyż odnoszę wrażenie, iż jego sny są kierowane bardziej do widza, który jeśli tylko podejmie rzuconą mu rękawicę, będzie mógł spróbować rozszyfrować zawarte w nich ukryte prawdy.

Pozorna bierność i pokora Larry'ego przynoszą w końcu ulgę dla jego styranej duszy. Podczas bar micwy jego syna, następuje symboliczne złagodzenie napięć i wyjście na prostą. Dochodzi do ponownego zbliżenia z żoną. W pracy słyszy dobrą nowinę. I kiedy wydawać by się mogło, następuje kres jego Golgoty, oraz powrót na właściwe tory... bracia Coen w swoim starym stylu wyśmiewają jego naiwność. Zresztą nie tylko jego. Szydzą ogólnie z ludzkich wad i mizerności. Wywracają schematy do góry nogami, kpią z zasad religii i mądrości bezużytecznych Rabinów. A kończąc film zamiast kropki stawiają wielokropek. To daje możliwość dostrzeżenia wielowątkowego zakończenia, czyli to co lubię najbardziej.

Jak więc można zinterpretować A Serious Man? Z pewnością na wiele sposobów. Tym razem siłą produkcji jest nie tylko dobry scenariusz i kapitalna obsada. Tu ewidentnie czai się coś głębiej pod lustrem wody. Po dłuższym główkowaniu, dostrzegam w filozofii braci Coen pewien wachlarz wskazówek i wytycznych koniecznych do spełnienia, jeśli chcemy wieść prawe i szczęśliwe życie. Nie brudźmy naszego życia bzdurami. Nie nadawajmy im ważnego sensu. Szukajmy najprostszych rozwiązań, bądźmy zgodni z własnym sumieniem. Nie wiemy co czeka nas w życiu za czas jakiś, ale z pewnością nie zaszkodzi nam być dobrym człowiekiem. Świetnie koresponduje się to z mottem z początku filmu: „Z pokorą przyjmuj wszystko, co ci się przytrafia”.

Bardzo mądry to film i wbrew pozorom wcale nie trudny, ale też dający wiele do myślenia. Uważam też, że jest zdecydowanie najlepszy ze wszystkich nominowanych w tym roku do Oscara. Z tego też powodu zapewne nie otrzyma ani jednej statuetki. Ale to drobiazg. Najważniejsza jest trafna jego interpretacja. Zmierzcie się z nim. Warto.

4/6

czwartek, 11 lutego 2010

Nostalgia Hobbita

The Lovely Bones
reż. Peter Jackson, NZL, USA, GBR, 2009
135 min. United International Pictures Sp z o.o.


Po obejrzeniu trailera The Lovely Bones (u nas w marcu jako Nostalgia Anioła), na mojej prywatnej liście filmów „nowości koniecznie do obejrzenia” przesunął się on błyskawicznie z mniej więcej drugiej dziesiątki do TOP 5. Poczułem głód, jak podczas oglądania w niedzielny poranek i na czczo programów kulinarnych (nie polecam). Uwielbiam tego typu historie. Zawieszenie bohaterów w próżni, gdzieś między życiem i śmiercią. Między jawą a snem. Ależ to daje reżyserowi wachlarz możliwości. Można sobie pozwolić na ogromne szaleństwa ograniczone nie tyle wysokością budżetu, co jakością wyobraźni. Nieokreślona i nadal z oczywistych powodów nieokiełznana definicja śmierci, a raczej tego czegoś co nastaje po niej, od zarania filmowych dziejów daje natchnienie wielu reżyserom.

W historii kina często za pośrednictwem ruchomego obrazu, zabierano widza na drugą stronę tej niedostępnej za życia cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Ukazywano nam wiele możliwości i alternatywnych rozwiązań siedzących nam wszystkim w głowach. Czasem bywało lekko i ckliwie (np. Duch), innym razem nieco ciężej i bardziej filozoficznie (np. Niebo nad Berlinem). Peter Jackson wybrał drogę obierając kurs tak mniej więcej na sam środek. Może myślał że tak będzie po prostu bezpieczniej. Niestety. Wyszło takie nie wiadomo co.

No zawód. Co wam będę obijał w bawełnę. Ale po kolei.

Mamy do czynienia z autobiograficzną smutną opowieścią pewnej czternastoletniej dziewczynki o imieniu Susie. Żyje sobie ona wraz z kochającymi ją rodzicami oraz dwójką rodzeństwa w domku gdzieś tam w małym miasteczku. Susie wciela się w rolę narratora i zarazem przewodnika, który oprowadza nas za rękę po swoim życiu, po typowych dla jej wieku życiowych rozterkach i drobnych radościach. Trochę o szkole, trochę o szczęśliwej rodzinie, o czapce od mamy której nie lubi, a także o szkolnym przystojniaku w którym się zakochuje. Słowem, a raczej czternastoletnim slangiem, jest dość... słitaśnie.

Ale do czasu. Nasza skądinąd, bardzo sympatyczna narratorka, szybko uświadamia widzowi, że w zasadzie to ona jest już formalnie trupem. Została zgwałcona i zabita przez mordercę/pedofila z sąsiedztwa. Tak więc dość szybko wkraczamy w brutalny świat... który jak się okazuje, wcale brutalnym nie jest. A przynajmniej nie zostałem wystarczająco przekonany do tego, iż faktycznie taki jest, a przecież powinien. Do gry za to wkracza matka iluzja, która zaczyna rozdawać karty i spycha tragizm dziewczynki i jej rodziców na drugi plan. Ok. Można i tak, w sumie mi to nie przeszkadza, ale dam sobie rękę uciąć, że miało być inaczej.

Jackson pomny sukcesów jakie przyniosła mu trylogia Władców Pierścienia i tym razem postanowił skupić się przede wszystkim na walorach estetycznych. Jest więc naprawdę bardzo ładnie dla oka, momentami nawet i dla ucha, ale niestety fabuła nie radzi sobie już tak dobrze w warstwie merytorycznej. Choć nie wiem, czy nie za dużo oczekuję po reżyserze King Konga, Przerażaczy, czy Zasadzki Pająka...

Nie mniej jednak widać, że tym razem reżyserowi zależało na tym, by było dla odmiany trochę głębiej niż zwykle. Zresztą nawet nie bardzo miał wybór. W końcu postanowił zekranizować dramat zgwałconej i zamordowanej dziewczynki. Tego nie da się opowiedzieć w mało poważny sposób, no chyba że chce się zostać równie mało poważnie potraktowany.

Zawieszona między życiem a śmiercią Susie, tworzy według własnego widzimisię własną Nibylandię, która jest przedstawiona w bardzo miły i przystępny dla oka sposób. Tego akurat nie zamierzam się w ogóle czepiać. Graficzne popisy speców od komputerowych wstawek i wizualnych efektów są bardzo dopracowane i stanowią zdecydowanie najmocniejszą stronę filmu. Dodają szczyptę magii w obranej formule. Ale już świat równoległy w którym funkcjonują jej rodzice, siostra i morderca Susie, przedstawiony jest niestety mocno średnio. Właściwie, to gdyby nie te wstawki Nibylandii, to produkcja byłaby typowym thrillerem i to klasy B, w którym to zrozpaczeni rodzice po stracie swojej córki próbują odnaleźć na własną rękę jej mordercę, a ten ukrywając się, szuka kolejnej ofiary. "Czy uda się go złapać przed kolejną tragedią? Oglądaj! Dowiesz się tuż po reklamach".

Oba światy się ze sobą mieszają. Susie z perspektywy nieboszczyka obserwuje świat po którym jeszcze nie tak dawno dumnie kroczyła. Próbuje kontaktować się z rodziną, walczyć z trapiącą ją tęsknotą, odwiedza też swojego oprawcę. Ale to wszystko jest nudne jak mecze naszej reprezentacji i w sumie nawet do niczego mądrego nie prowadzi. Jej filmowi rodzice to chyba najnudniejsza para aktorska jaką można było aktualnie zatrudnić. Może i ładna Weisz, oraz ambitny Wahlberg, jedyne do czego mnie przekonali, to do stwierdzenia faktu, że aktorami są raczej dość marnymi. Może i radzą sobie w formule kina akcji, ale w dramatycznych rolach leżą i robią pod siebie. Honor obsady (poza Susie) ratuje Stanley Tucci, czyli filmowy zboczek, no... i może jeszcze szalona babcia Sarandon. Resztę, drugą klasą na śmietnik historii proszę.

Być może moim zasadniczym błędem był fakt, iż przed owym dziełem ośmieliłem się bardzo wysoko zawiesić poprzeczkę. Faktycznie może nie powinienem. Nie wiem czemu, ale chyba zbyt naiwnie oczekiwałem od Jacksona bardziej filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci. Ja wiem, że to przecież tylko czternastoletnia dziewczyna, więc o czym tu niby można filozofować? Nie mniej jednak odnoszę wrażenie, że zabrakło pomysłu na pokonanie oceanu głębin. Stąd wybrano płytki strumyczek. Nie wiem do końca czego tak naprawdę pragnęła Susie. Niby chciała wrócić do domu, do świata żywych, do altanki w której następnego dnia miała spotkać się z przystojnym chłopakiem. Ale Jackson niestety nie dał jej dostatecznej szansy na wyrażenie swoich emocji. Na powiedzenie co tak naprawdę czuła, lub czuć powinna. Ważniejsze dla niego były statki w butelkach i wątek kryminalny. Film ewidentnie uszyty pod rozmiar mało wymagającego Oscara. Szkoda.

Bardziej nostalgicznym nieboszczykiem od Susie był już chyba Lester Burnham w American Beauty. Ale może dlatego, że nie był aniołem. Ale czy Susie była? W każdym bądź razie świeżo po seansie poczułem swąd zawodu. Nie lubię tego zapachu... Wielki potencjał został zmarnowany. Może gdyby za reżyserię wziął się ktoś inny. Ktoś, dla kogo w filmie są znacznie ważniejsze rzeczy od zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. Obejrzyjcie, ale dobrze wam radzę. Nie nastawiajcie się na nic ambitnego. Może wtedy lepiej wejdzie. No i przygotujcie sobie też jakiś popychacz. Tak zupełnie na wszelki wypadek.

3/6

niedziela, 7 lutego 2010

Harry Spam

Harry Brown
reż. Daniel Barbel, GBR, 2009
103 min. Monolith Film


To był chyba pierwszy zmasowany atak spamerski w polskim internecie, mający na celu przyciągnięcie ludzi do kin na konkretny film. Atak, który jak każdy spam, bolał i wprowadzał efekt raczej odwrotny od zamierzonego. Znienawidziłem Harry'ego Browna, zanim się jeszcze na dobre u nas pojawił. Na wszelkich możliwych forach, począwszy od forum działkowców, kończąc na forum miłośników muzyki chóralnej, można było natrafić na posty spłodzone przez specjalnie wynajętych do tego celu ludzi, którzy w mało wyszukany i mocno męczący sposób reklamowali ów film. Jeśli to sprawka dystrybutora filmu, czyli grupy Monolith, to wiedzcie, że już was nie lubię. A do wszystkich innych i psa Saby apeluję. Nie idźcie tą drogą!

Nie mniej jednak, gdy spamerzy dali już Harry'emu spokój i przerzucili się na jakąś inną, równie ambitną płaszczyznę, w której to mogli dalej realizować swoje życiowe marzenia, oraz gdy film wszedł już do kin, stwierdziłem, że w sumie nic nie stoi na przeszkodzie, aby samemu rzucić okiem na obraz Daniela Barbera. W końcu to nie jego wina, że w Polsce jakieś palanty dorobiły mu wąsy i ogon. Również sam odtwórca tytułowej roli - Michael Caine, z pewnością nie przesiadywał całymi nocami przez komputerem i nie penetrował wszelkich możliwych polskich for w poszukiwaniu jak największej rzeszy swoich miłośników.

No więc tak. Już po obejrzeniu zwiastuna, na myśl przyszły mi od razu pewne analogie do Gran Torino Eastwooda. W obu produkcjach mamy do czynienia z charyzmatycznymi starszymi Panami. W pierwszym przypadku z Panem Kowalskim, weteranem wojny w Korei. W drugim zaś, z Panem Brownem, byłym komandosem Królewskiej Piechoty Morskiej. Obaj Panowie żyją sobie spokojnie i samotnie w swoich domostwach, które usytuowane są w niezbyt przyjaznej okolicy. Walt Kowalski jako zdeklarowany rasista, musi użerać się z żółtkami z sąsiedztwa, a nasz Harry Brown, z osiedlową patologią. Tak więc zasiadając do seansu, szykowałem się na brytyjską odpowiedź na amerykańskie Gran Torino.

Choć teraz, już tak po wszystkim, wolałbym jednak chyba tego nie robić. Oba filmy, mimo kilku dość oczywistych i od razu rzucających się w oczy podobieństw, prezentują z założenia jednak zupełnie inne wartości. Mierzą się też z innymi zagrożeniami. Eastwood z nostalgią odniósł się do czasów jego młodości. Czasów w których panowały wzniosłe ideały i pewne zasady, a patriotyzm znaczył coś więcej niż tylko wywieszenie flagi za oknem. Z kolei w Harry Brown, odnoszę wrażenie, że chodziło o coś bardziej przyziemnego. Jakby Daniel Barber chciał po prostu zwrócić uwagę na zjawisko szerzącej się przemocy wśród nieletnich. I nic poza tym. Dlatego też koniec z szukaniem między nimi podobieństw. Nie wypada.

Patologia w wielkich blokowiskach to nie tylko problem Brytyjczyków. Kto mieszkał kiedyś w bloku z płyty w wielkim mieście, sam doświadczał tego i owego pod niemal każdą szerokością geograficzną. Czy Barber chciał jednak swoim filmem podsunąć widzowi jakiś pomysł na wyrwanie chwasta i pozbycie się palącego problemu? Nawet jeśli, to zupełnie nieskutecznie. Znacznie mądrzejsi od niego socjolodzy i psychologowie próbowali nie raz i nie dwa prostować kręgosłupy moralne wśród patologicznej młodzieży. Myślę, że przyczyn zepsucia należy szukać gdzie indziej. Jednak nie można odmówić reżyserowi ambicji i chęci. I to mimo że podszedł do zagadnienia raczej w dość naiwny sposób.

Barber postanowił ukręcić bat na tyłki małoletnich wykolejeńców, ćpunów i morderców w postaci sędziwego i uczciwego bohatera wojennego. Uwierzył, że można pokonać wyrostków mądrością i cnotami starszego Pana, który to zdaje się reprezentować w filmie większą część bezsilnego i wkurzonego na niewydolny system społeczeństwa. I to dosłownie, gdyż w filmie ośmieszono dość wyraźnie działania policji, które to w bezpośredniej konfrontacji, nie potrafiły poradzić sobie z osiedlową grupką wyrostków. Nasze swojskie oddziały prewencji strzelając z shotgunów i waląc pałami na oślep, przebiegłyby się po tych dzieciakach w pięć minut. No tak, ale wróćmy do Anglii.

Koniec końców wygrywa oczywiście dobro. Zło ukazane w dość stereotypowy sposób, zostaje poskromione przez mściwego Pan Browna. Jednak zbyt wielu wartości dydaktycznych w tym konkretnym założeniu niestety nie dostrzegam. Oczywiście to dobrze, że zestawiając ze sobą dwa zupełnie obce sobie światy, udowadnia się widzowi, że tylko jeden z nich jest godny do naśladowania. Tyle, że każdy zdrowo myślący człowiek, doskonale zdaje sobie z tego sprawę i to bez pomocy Harry'ego Browna. Ci, do których naprawdę powinien trafić ów film, niestety raczej nie będą zainteresowani tym co ma im do powiedzenia Michael Caine.

Właśnie. Co do Caine'a. Obsadzenie go w roli Browna to przysłowiowy strzał w dyszkę. Rola jakby szyta na jego miarę. Pasowało do niego wszystko. Począwszy od szachów, poprzez umiejętności posługiwania się bronią, na grymasach twarzy kończąc. Boję się pomyśleć, co by było gdyby Caine'a nie było. Ratuje film, dodając mu wiarygodności, prestiżu i wspomnianej wyżej mądrości. Zaś grane w filmie trudne dzieciaki ukazane są za to w bardzo szablonowy sposób. Rodzina patologiczna = brak poświęcenia wystarczającej uwagi dziecku = brak perspektyw = ZŁO. Nihil novi.

Mądry to film, jednak nie wnosi on niczego nowego do naszego życia. Wprawdzie twórcy filmu krzyczą do dzieciaków i ich rodziców, żeby się w końcu obudzili zanim będzie za późno. Jednak z całą pewnością Harry Brown nie spowoduje, iż raptem młodzi ludzie na całym świecie przestaną ćpać, pić i mierzyć do siebie z broni. Ale liczą się chęci. Daniel Barber spróbował i chwała mu za to.

4/6